czwartek, 31 grudnia 2020

Podsumowanie grudnia!

Kochani,
czas na to, co wszyscy lubimy najbardziej każdego ostatniego dnia miesiąca.
Dziś, jak wszyscy oczywiście wiedzą, oprócz tego kończy nam się cykl całych dwunastu miesięcy.
Co się działo, to się działo, stary rok ma za sobą długą i wyjątkowo barwną historię, a żeby dobrze go zakończyć, bardzo chciałbym, abyśmy zakończyli również wszelkie spory, rozwiązali nieporozumienia jeśli jakiekolwiek jeszcze się za nami ciągną. Abyśmy rok 2021 zaczęli po prostu z czystymi kartami.
Mam takie wielkie marzenie, żeby to samo tyczyło się wszystkich postaci, które powołaliśmy do życia, ale jako względny realista, mogę powiedzieć tylko: napijmy się... wszyscy razem... wody... z przerębla.
Ach, to chyba dobry moment, żeby powtórzyć: już to ogłaszaliśmy, ale przypomnę raz jeszcze - z powodu zmiany typu imprezy, nasze spotkanie przenosimy z Sylwestra na 1 stycznia, wstępnie na godzinę 19. Zapraszamy!!!
To tyle tytułem optymistycznego niewątpliwie wstępu. Czas na wyniki miesiąca!

Miejsce pierwsze pod względem aktywności zajmuje dziś Delta i jego 15 opowiadań,
Miejsce drugie należy się basiorowi o wdzięcznym mianie Paketenshika, który napisał 8 opowiadań,
Miejsce trzecie natomiast należy do małej Almette, która popisała się 6 opowiadaniami.
Oklaskom nie było końca!

Innymi postaciami, które przemykały się zwinnie przez nasze opowiadania, byli Skinterifiri i Mundus.

A tutaj wyniki tegomiesięcznych ankiet:
Etain i Lato, 4 głosy (Najbardziej klasyczna postać)
Delta, 3 głosy (Najbardziej nowoczesna postać)
Eothar Atsume i Mundus, 4 głosy (Największy chuligan)

A tutaj coś dla Was, z okazji rozpoczęcia kolejnego roku naszej wspólnej drogi 🎔

                                                                               Wasz samiec alfa,
                                                                                   Agrest

środa, 30 grudnia 2020

Od Agresta CD Yira - "Artefakt"

Przysiadam na brzegu spłaszczonego kamienia.
Podnoszę pysk ku sklepieniu, temu, które choć chciałbym jeszcze raz dostrzec błękitnym i czystym, jest dziś szare, ciemne i twarde, nie dopuszczające do moich oczu nawet widoku ciężkich chmur.
Czas płynie, a im dalej płynie, tym mocniej zmieniają się proporcje tego, co pamiętamy, od tego, co wydarzyło się naprawdę.
Bywają w tym całym zgiełku różne wspomnienia. Te dłuższe i te krótsze, te mniej i te bardziej szalone. Czy to zresztą ważne, jeśli wraz z każde następne, rozpychając się w umyśle, zniekształca i zmienia poprzednie?
Czy zapełniając pamięć radosnymi wspomnieniami przychodzi nam kiedy do głowy, jak ponuro skrzywione muszą być wspomnienia kogoś, kto w życiu przeżył tyle, by patrząc w przeszłość móc dostrzec, że przeżył nie tylko swoje możliwości, ale prawie siebie samego, swój własny rozum, swoje szczęście, nieszczęście, aż w końcu, własne wspomnienia? Czy myślimy nad tym? A przecież jest nim każdy z nas.
Każdy, chociaż przez jedną najniklejszą, najstraszniejszą chwilę swojego krótkiego życia. Każdy choć raz był słaby. Pogrążony w smutku tak namacalnym i czystym, że dosłownie miażdżącym każdą cząstkę drżącego ciała. Każdy choć raz bezwolnie wyciągnął przed siebie dłoń, wiedząc, że zamiast przyjaznego uścisku, przeszyje ją ostrze sztyletu.
Ocknij się. Ocknij się... Agrest. Nie żyjesz już w matni.
Wspomnij, jak jeden z cichych promieni słońca znaczącego każdy nowy dzień na chwilę cię z tej matni wybudził.

Był ładny, zimowy dzień, chyba jakoś okolice późnego poranka. Jak zwykle, odkąd... zdawało mi się, od bardzo już dawna, liczyłem upływające powoli godziny, poddając się towarzyszącemu mi coraz częściej głębokiemu zamyśleniu o niczym, wsłuchując się w szum lasu, w zimę opustoszałego do najlichszej, bezlistnej, lipowej gałązki.
Moment ledwie moje uszy wyłapywały ponadprogramowe dźwięki oznak życia zbliżających się do jaskini, zanim stało się. Niejaki Yir, pomocnik medyka, od czasu dołączenia do naszego cieplutkiego grona, postać żyjąca w spokoju gdzieś na uboczu świata, dosyć lubiana, nie wchodząca w drogę nikomu i niczemu, stanął u progu mojej niewielkiej, przytulnej chałupki.
O tak. Tego właśnie było mi potrzeba wśród fali melancholii, która ogarniała mnie od dłuższego czasu, coraz bardziej nieubłaganie.
- Yirze! - powitałem go energicznie, odrzucając na bok cztery trzymane razem strony jakiegoś raportu sprzed tygodnia i niemal od razu podrywając się z miejsca.
- Agreście - odpowiedział prawie tym samym, ciut tylko ciszej i mizerniej, po czym przeszedł od razu do rzeczy. O czym mówił i jak mówił, słyszeliście już, rzecz jasna. Ja nie, słuchałem więc z całą mocą, przelewając moją koncentrację na poruszający się nerwowo pysk basiora, jak płynny metal do przygotowanego specjalnie dla niego wyżłobienia, pozwalając mu zastygać, zastygnąć, a potem poprowadzić małego wilka ku nowej, małej misji.

"Małej", mógłbym tylko roześmiać się gorzko, gdybym wiedział wtedy, jakimi słowami przyjdzie mi kiedyś bezdusznie opisywać wypłowiałe wspomnienia.
"Małej?", mogę zapytać sam siebie teraz, powracając pamięcią do chwili, w której ściśnięty że wszystkich stron nieopisanych rozmiarów miękkim, śliski tworem, z gardłem zduszonym, nie wiedziałem już, od zewnątrz czy od wewnątrz, z najwyższym trudem próbowałem skupić się na oderwaniu chociaż jednej z łap od ziemi, która, jeszcze przed chwilą twarda i stabilna, nagle zaczęła chybotać się pod marny ciężarem mojego ciała. Pierwsze przyszło niedowierzanie. Zaraz po nim strach. Potem krótka myśl "Mamo, oszukałem cię co do mojej pierwszej nocy w WSJ...", aż wreszcie nadszedł czas na najbardziej naturalny, dziki okrzyk, na jaki byłaby w stanie zdobyć się niewinna istotka, pochwycona w te wielkie sidła, co życiem się zwały.
- Yir, do diabła, jak ten kanał nas nie zabije, to ja zabiję ciebie, typie!!! Za spokojnie leżało sobie tu to głupie pudełko?!
Choć do małej główki małego Agresta szybko jak nigdy przychodziły coraz to nowe, ubarwione zdania, przerwałem, czując łzy zbierające się pod powiekami.
Wszystko to trwało raptem krótką chwilę.

< Yiiir?! >

wtorek, 29 grudnia 2020

Od Kali CD Flory - "Porywy"

Pierwsze kroki.  
Odgłos zmarzniętej ziemi, która chrupała przy każdym kontakcie z jej drżącymi łapami, wybrzmiewał jej w uszach, echem rezonując po całym ciele, w wyniku czego nie mogła nie odnieść wrażenia, że to nie cienka warstwa mrozu łamie się tak przy każdym jej najmniejszym ruchu, ale właśnie jej poruszone serce; jakby nie była w stanie znieść ciężaru tego, co widziały jej oczy. 
Co tak naprawdę widziała, trudno to nazwać. Biel i szarość rozbita na pył ostrością błyszczących nad jej spojrzeniem łez, które zdawały się tajać już powoli na nieprzyjemnym mrozie, wbite głęboko w białka jej przejętych oczu. Czy to prawdziwy obraz tego jak wygląda świat, czy to iluzja mająca chronić ją przed tym, co naprawdę mogłaby dostrzec? 
Czy to dlatego każdy kolejny krok kosztował ją tyle wysiłku, jakby coś ze wszystkich sił starało się zatrzymać ją tuż przed cienką granicą? 
Nie, zaprotestowała nagle w duchu, chwilowym przypływem odwagi zadzierając głowę, by stawić czoło wszystkiemu, co mogło nad nią czyhać, choćby było to bezlitosne żelazo katowskiego ostrza. Szybkim gestem przetarła oczy, rozbijając szkło tworzące fałszywe odbicia prawdziwego świata. Jeśli coś chciało powstrzymać ją przed parciem naprzód, to tylko strach; a ona przeżyła już zbyt wiele, by móc pozwolić sobie na realne względem czegoś obawy. 
Stanęła więc pewniej, dumnie i prosto jak do zdjęcia do zakładowego albumu i niespiesznie rozejrzała się po okolicy, zataczając spojrzeniem krąg nad horyzontem. Wszystko wydawało się takie, jakie było zawsze; nasze miejscowe lasy, spokojnie i ciche, teraz nawet trochę bardziej odkąd zastały je długie zimowe wieczory. Niknące w oddali góry i rzeka, która choć oddalona była o dobry kawał drogi, w umyśle wadery pozostawała całkiem żywym i wyraźnym obrazem. 
Wszystko było takie, jakie było zawsze, mogło się wydawać, a jednak kuła ją w oczy mała, niewyraźna różnica. Szczegół tak niewielki, że nieuważny obserwator, pochłonięty codziennymi sprawami szeregowy wilk nawet by go nie zauważył. 
To świat pozbawiony granic. 
Teraz widziała wyraźnie. Widziała po raz pierwszy świat pod otwartym niebem i na nieskończonej ziemi. Po raz pierwszy mogła pójść, gdzie tylko chciała. 
Po raz pierwszy mogła oddychać. 
Uśmiechnęła się, gdy uświadomiła sobie, co to znaczy. W tym samym momencie poczuła, że coś dziwnego wydobywa się z jej otwartego po raz pierwszy od dawna serca; objął ją powoli dziwny przypływ energii, który, bez chwili na jakiekolwiek rozważania, kazał jej rzucić się przed siebie szaleńczym prawie pędem. 
Jeszcze dzisiaj pójdę do Agresta, myślała, mijając kolejne i kolejne drzewa. Jeszcze dzisiaj oficjalnie zrzeknę się stanowiska. Niech Flora bierze je w cholerę! Na moment spoważniała, uderzona nagle myślą, jak okrutne może być z jej perspektywy skazanie kogoś nowego na to piekło, z którego zdążyła wreszcie się uwolnić. Była jednak tak w owym momencie bezgranicznie szczęśliwa, tak dumna i żywa, że nie potrafiła oprzeć się egoistycznemu wrażeniu, że tylko ona jedna liczy się teraz na tym świecie. 
Ten jeden raz... Pozwólcie mi żyć dla siebie. 
Biegnąc czuła, że nabiera skrzydeł, a z każdą kolejną chwilą myśli w jej głowie układały się w coraz to nowy sposób; nie potrafiła jedynie powiedzieć, czy były one teraz bardziej klarowne czy szalone.  
Nie pójdę do Agresta, zdecydowała nagle, stając pośrodku niewielkiej polany. Niech ona sama to zrobi. To teraz jej sprawa. Wszystko, wszystko to teraz jej sprawa! 
Zmęczenie nie pozwoliło jej biec dalej, dlatego w ostatnim wyrazie nieskrępowanej radości opadła tylko plecami na chłodny grunt. Nieskończony obraz nieba przed jej oczami zdawał się jeszcze bardziej oddalać pod wpływem łez, które ciekły jej po twarzy, kłując bezlitosnym chłodem. Wyciągnęła łapę ku pochmurnemu niebu, dławiąc się cichym płaczem. 
Nawet jeśli każdy kolejny dzień przynosić będzie ból i trudności... Nawet jeśli za każdy krok na wolności płacić będę wysoką cenę... Nie chcę przez to przechodzić już nigdy więcej. 
– Dziękuję... – szepnęła. 
Patrząc, jak w zimowym powietrzu ulatuje cichy obłok jej oddechu, zdawało jej się, że wraz z nim znikały na zawsze cienie przeszłości, które, choć całkiem o nich zapomniała, kłębiły się jeszcze ukryte gdzieś głęboko, głęboko w jej sercu. 


Ta, która na wolność musiała jeszcze chwilę poczekać, stała na sztywnych łapach u wyjścia medycznej jaskini. Przez zaciśnięte gardło nie była w stanie wycisnąć ani słowa, a pomimo faktu, że połowę twarzy miała przykrytą grubą warstwą materiału, zdawało jej się, że jasne światło dnia znalazło w jakiś przewrotny sposób drogę i teraz całkowicie wypala jej oczy.  
Przełknęła ślinę, próbując instynktownie wywalczyć sobie trochę więcej czasu. Prawda była taka, że młoda wadera nie miała pojęcia co robić. Na rozmowę z bratem u wyjścia jaskini została wypchnięta właściwie wbrew własnej woli, wszystko za sprawą nad wyraz impulsywnego gestu jej czarno-białej przyjaciółki.  
Czy to przez wpływ mojego brata zachowywała się w ten sposób?, przeszło jej nagle przez głowę. O czymkolwiek nie próbowała pomyśleć, cały czas miała przed oczami obraz szalika na szyi Flory, który to przedmiot dało się połączyć tylko z jedną osobą. 
A może to nic takiego? Może źle to interpretuję? Nie mogła go nienawidzić, ale z pewnością nie była w stanie spojrzeć mu w oczy, nawet przez grubą zasłonę komina i półtorametrową odległość oddzielającą ich od siebie. Znajdując w sobie wreszcie odrobinę siły, odsunęła się od wypełnionego światłem wyjścia i oparła się o najbliższą ścianę, bezwolnie opadając do pozycji siedzącej. Słuchała, jak jej brat po drugiej stronie świata wzdycha w sposób, który można było określić jako smutny, po czym sam oddala się na parę kroków.  
Teraz parę rodzeństwa dzieliła kamienna ściana. 
– Hej – zaczęła bezbarwnie Kali, mając powoli dość przedłużającego się milczenia, a jednocześnie brak siły i pomysłu na jakąkolwiek wiadomość, która mogłaby nieść ze sobą chociaż odrobinę większe znaczenie. 
– Jak się czujesz? – odpowiedział jej brat zaniepokojonym głosem, ignorując jałowe powitanie siostry. 
Uścisk w gardle wadery znów się pojawił, nadając jej kolejnym słowom niewielkie opóźnienie. 
– Źle – rzuciła w końcu, nie widząc już chyba sensu w sileniu się na kłamstwa. – Chciałabym... Chciałabym... – Słyszała cichy oddech swojego brata, który z jakiegoś powodu pogarszał tylko jej przygnębienie. – Wrócić już do domu – westchnęła cicho. – Albo nie do domu. Chciałabym uciec stąd jak najdalej. 
– Nie mówisz chyba poważnie. – Głos, który jej odpowiedział, był spokojny i stały. 
– Sama nie wiem – odwróciła głowę w stronę, z której dobiegały ją kolejne odpowiedzi. – Po prostu czuję, że jeśli teraz wrócę do domu, do tamtego życia, to moje serce się złamie. Ale jeśli odejdę... Boję się, że to nie wystarczy. To niczego nie zmieni – przez chwilę nasłuchiwała odpowiedzi, jednak narastające milczenie skłoniło ją w końcu do ciągnięcia wypowiedzi. Problem w tym, że nie miała pojęcia co dalej mówić. Bolała ją głowa i czuła, że jak najszybciej musi się położyć.  
– Chyba po prostu muszę tu zostać – podjęła niepewnie po chwili zwłoki. – Najlepiej by dla mnie było, gdybym tu właśnie umarła. 
– Kali, nie mówisz chyba poważnie! – oburzył się głos po drugiej stronie ściany. – Dlaczego tak często mówisz o śmierci? Czy wszystko w porządku? Popatrz na mnie, proszę! – basior poderwał się i ruszył ku wejściu, zatrzymał się jednak w pół kroku, przypominając sobie nagle o wymaganej odległości. Przez chwilę walczył chyba ze sobą, zastanawiając się nad tym, czy zachowanie reguł było w tym przypadku warte swojej ceny. W końcu jednak się poddał. Kali słyszała, jak z cichym przekleństwem na ustach wraca na swoje dawne miejsce. 
– Proszę, powiedz, że to tylko żart – usłyszała po chwili zrezygnowany głos. Było w nim coś tak szczerze, prawdziwe smutnego, że waderze zdawało się, że znowu zacznie płakać; przełknęło szybko łzy i uśmiechnęła się tylko boleśnie do samej siebie. 
– Żegnaj – rzuciła w odpowiedzi. 
– Co ty...? 
– Wybacz. Jestem po prostu zmęczona, pewnie mówię od rzeczy. Dziękuję za to, że jesteś. Przyjdź, kiedy znowu dasz radę. 
– Potrzebujesz może czegoś?  
– Nie, wiesz... Flora dobrze się nami zajmuje – powiedziała, raz jeszcze powstrzymując zbierające się w jej oczach łzy przed spłynięciem po policzkach. 
– W porządku... W nocy przyjdę na wartę. Jeśli nie będziesz spała, zawołaj po mnie.  
– Jasne... Do zobaczenia. 
– … Do zobaczenia – rzucił z cichym westchnieniem. 
Przez chwilę stała jeszcze pod ścianą, słuchając, jak w oddali niknie odgłos jego kroków. Kiedy dźwięk całkiem ucichł, przycisnęła głowę do ściany, jakby nagle zabrakło jej równowagi. Dając wreszcie upust szarpiących nią emocjom, wyszeptała do skały wszystko, co tak bardzo chciała powiedzieć bratu, a czego on nigdy nie mógł usłyszeć.  
Uspokoiwszy się trochę, odetchnęła głęboko, po czym odsunęła się od ściany. Zdejmując mokry od łez komin, przez chwilę wpatrywała się jeszcze weń nieobecnym wzrokiem, po czym odwróciła się, tylko by napotkać fiołkowe oczy Flory.  
Ach, Flora. Przez wszystkie te emocje zapomniała o tym, że asystentka medyczki pozostawała w pobliżu. Jak wiele słyszała? Nawet nie chciała się zastanawiać. Zdawało jej się, że podczas tamtej rozmowy nie powiedziała zbyt wiele. Patrząc w oczy przyjaciółki, uśmiechnęła się przez łzy, tak radośnie, jak tylko była w stanie, po czym bez słowa wróciła na swoje miejsce. 
Rozmowa z bratem wyczerpała ją emocjonalnie, dlatego nie potrafiła sobie wyobrazić w tej chwili niczego innego, jak tylko zasłużonej przerwy w swoim cichym, bezpiecznym kącie. Jakie było jej zdziwienie, gdy przed upływem chwili ujrzała w niewielkim wejściu twarz Flory. Wadera o zmęczonych oczach przysiadła na zielonym progu i, uśmiechając się w ten dziwny sposób, w wyniku którego za sprawą jakiegoś niewytłumaczalnego zjawiska zdawały się promieniować od niej ciepło i spokój, zapytała swoją pacjentkę o samopoczucie.  
Kali milczała przez chwilę, ponownie zaskoczona sytuacją na tyle, że znalezienie odpowiednich słów wydawało jej się niewypowiedzianie trudne. Odetchnęła głęboko, w akcie milczącej paniki rozglądając się wolno po zielonych ścianach. O co jej może chodzić? Czy pyta o to jako moja przyjaciółka... Nie, z pewnością nie. Przecież to jej pierwszy dzień pracy na tak ważnym stanowisku. Musi upewnić się, że wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Musi upewnić się, że wszyscy dobrze się czują i w przypadku jakiejś kontroli czy czegoś, cała jaskinia zgodnym chórem zachwalać będzie jej umiejętności i podejście do pacjentów. 
Cóż, jeśli to tak sprawa wyglądała, jeśli to wszystko było pewnego rodzaju grą, to przecież i Kali mogła się uciec do podobnego sposobu. Poprzednia rozmowa wyczerpała ją na tyle, że mogła być prawie pewna, że tym razem uda jej się zachować zimną krew. I właśnie z ową pozbawioną emocji manierą odpowiadała na kolejne pytania Flory. Kiedy wadera niby przypadkiem skierowała rozmowę na temat brata Kali, delikatnie wypytując o jakieś szczegóły na jego temat, młodsza wilczyca, mimo poczucia, że ogarnia ją bardzo nieprzyjemny stan czegoś pomiędzy zaskoczeniem a bolesnym rozczarowaniem, była w stanie opowiadać rzeczowo i z niezwykłym dystansem. Towarzyszyło jej dziwne wrażenie, że to ktoś inny przemawia teraz jej ustami – i była z tego szczególnie dumna. 
Nie wiadomo, jak długo Kali wytrzymałaby jeszcze ciężar tej rozmowy i do jakich sztuczek uciekłaby się, byleby tylko nie wyjawić zbyt wiele; pewnym jest natomiast, że pojawienie się asystenta medyka w szerokim wejściu medycznej jaskini stało się dla niej przyczyną ogromnej ulgi. Flora zresztą zdawała się zareagować w podobny sposób. Po przekazaniu nowoprzybyłemu krótkich instrukcji pożegnała się z przyjaciółką i udała się w ustronną część jaskini na zasłużony odpoczynek. Kali milczała, wiodąc za nią wzrokiem, póki nie zniknęła całkiem w cieniach korytarza. 
Leżąc sztywno na plecach, wpatrywała się w wiszący nad nią sufit, wdychając świeży zapach liści, jakie miała dookoła siebie. Była zmęczona, zmęczona jak nigdy, a mimo to kolejny raz nie była w stanie zasnąć. Jej myśli krążyły dziwnymi torami. Widok Flory w szaliku od jej brata uświadomił jej jedno - nie chciała nigdy jej stracić.  
Problem w tym, że nie miała pojęcia, jak mogłaby tego dokonać. Prędzej czy później ich drogi się rozejdą - wiedziała o tym. Najchętniej, gdyby tylko mogła, zatrzymałaby ten moment na zawsze. Pozostałaby tutaj, w tej jaskini, gdzie może budzić się i zasypiać ze świadomością, że ona jest obok. Nawet gdyby to znaczyło, że tutaj by miała umrzeć... Nie przeszkadzałoby jej to. Przynajmniej nie musiałaby żyć ze świadomością jej utraty. 
Gdyby więc, załóżmy, gdyby udało mi się zdobyć jakieś leki... Tutaj przecież jest tego pełno. Gdybym, kiedy zbliżałoby się rozstanie, skończyła to w inny sposób... Patrząc z szerokiej perspektywy na taki koniec i wspominając odległy początek, mogła śmiało powiedzieć, że nie byłoby to złe życie. 
Z drugiej strony, gdyby ona i mój brat... Gdyby im się udało... Czy to nie uczyniłoby nas bliższymi sobie bardziej, niż kiedykolwiek mogłabym o tym marzyć? Gdybym jeszcze kiedykolwiek mogła zobaczyć, jak się uśmiecha. Gdyby jeszcze chociaż raz nazwała mnie Skarbem. To by wystarczyło, bym była szczęśliwa.  
Łzy zbiegły w dół jej twarzy, gdy brała bezdźwięczny oddech. Uśmiechała się, patrząc, jak sufit nad jej głową blednie. Myślenie o tak ciężkich rzeczach i cała kaskada emocji, przez jaką w związku z tym przeszła, całkiem ją wykończyły. Przez chwilę, przez bardzo krótką chwilę zdawało jej się, że to już naprawdę koniec; zamykając ciężkie od zmęczenia powieki, na granicy snu marzyła o nowym początku.

< Floruś? >

Od Delty - "Niespokojne Ścieżki Losu - Początek" cz. 3

Dni mijały potem powoli. Szarobure niebo coraz częściej zaszczycało świat swoim jaśniejszym obliczem, a słońce topiło śnieg coraz porządniej. Jayer nadzorował sprzątania lasu, pomimo dręczącego go znużenia i zmęczenia. Nie spał już kilka nocy, kontrolując wysyłanie patroli i pościgi za zbiegami, który zdołali wyrwać się z jego szponów po rozbiciu wrogich wojsk. Od czasu nieszczęścia jakie spotkało Zafirę i ona nie odstępowała alfy na krok. Oboje przeżyli podobną stratę i doskonale się rozumieli. Zaskakująco szczenięta Jayera bardzo polubiły białą skrzydlatą waderę. Jednak nie to teraz zaprzątało myśli szarego wilka. Martwiło go zniknięcie Rayrea. Wśród ciał poległych nie znaleziono nawet jego pióra. Musiał gdzieś być!

Alfa w końcu usiadła i ponownie zadarła głowę w kierunku gór. Czy było możliwe przyzwać dusze zmarłych nie naruszając przy tym rzeczywistości i jej praw? Czy mógł zobaczyć swoją ukochaną ponownie? Z krótkiego zamyślenia wyrwało go białe skrzydło okrywające jego futro i wadera która oparła się o niego. Nie odepchnął jej. Nie miał do tego serca, ani siły. Razem, w milczeniu obserwowali jak kolejne ciała wygrzebywane są spośród popiołów spalonego lasu. Jak wilki natury trudzą się w odbudowie tego , czego rozwój trwał już setki lat. Jak lotnicy przeszywali błękitne, nienaruszone niebo, patrząc na tych w dole uważnie i wypatrując ruchu. Jak świat, który znali nabiera szarości i wypełnia się znaną im obojgu melancholią. 

-To nie powinno wyglądać w ten sposób.-  westchnął starszy schylając głowę.- Mam wrażenie że coś złego się szykuje, a ja popełniłem jakiś wielki błąd, którego nie umiem określić.

-To na pewno tylko wrażenie Jayer. Na pewno.- pocieszała go wadera, która sama miała tak samo złe przeczucia jak on. Tylko nie umiała ocenić go dokładnie. Skwitowała to jedynie niewielkim, pokrzepiającym uśmiechem, który nieco pomógł Jayerowi. 

W końcu nawet i on wstał aby pomóc innym i wesprzeć ich. Zafira za to została na miejscu i zakasłała delikatnie...


Neo od kilku dni spał wraz z Deltą. Pozwalało mu to odstresować się,a małemu nieco wyleczyć z widoku takiej ilości krwi, która pozostawała nadal wewnątrz jego maleńkiej główki. Jednak z każdym dniem było lepiej i lepiej. Rozmach i energiczność małej kuleczki wracały do stanu sprzed wielkiej bitwy.  Widząc to nawet zdołowany Yord coraz częściej się uśmiechał tak szeroko jak nigdy.

Nastała cisza. Spokój.

 Cisza przed burzą...


Wiatr spokojnie kołysał korony drzew. Nadeszła wiosna. Po bitwie nie został nawet najmniejszy ślad. Wilki władające magią natury wykonały naprawdę dobrą robotę. Całe spalone niegdyś połacie lasu teraz lśniły, świeżą wiosenną, nawet nieco mokrą zielenią. Ranne wilki, które przeżyły ciężką potyczkę z wilkami Watahy Kuury podnosiły się już na łapy i odchodziły do domów, do rodzin, w pełni zdrowe. W sali szpitalnej pozostały już tylko 2 osoby. Rudy oraz starsza samica, którą wzywała już śmierć na drugą stronę. Neo jednak skupiał się bardziej na szczenięciu, które jego alfa, Jayer przyniósł tu niedawno w wielkim pośpiechu. Rudobrązowy maluszek gorączkował mocno od paru dobrych godzin. Nikt ze znanych fioletowemu wilkowi lekarzy nie wiedział jakiej choroby to może być początek. Równie dobrze mogła to być tylko wiosenna grypa, niezbyt groźna dla już dużego szczeniaka.

Delta krzątał się tamtego pamiętnego dnia po sali głównej nosząc i porządkując zioła, które już tak dobrze odróżniał, kiedy Rudy uniósł głowę otwierając oczy, pierwszy raz od dłuższego czasu. Czarny wilczek postawił na baczność swoje uszy kiedy cichutkie sapnięcie, pełne bólu i żałości wypłynęło z pyszczka drugiego szczeniaczka. Ich oczka spotkały się, a Deltę aż zmroziło. TO nie były te same zielone oczka, które pamiętał z zabaw, kiedy alfa przychodziła do Neo, a on zabawiał się z jego potomstwem. Nie. Teraz oczka małego wilka wyglądały jak dwa puste oczodoły z białą źrenicą. Nie było w nich ani białka, ani tego ślicznego zielonego koloru, który Delta tak kiedyś podziwiał. Przerażony czarny szczeniak wypuścił aż z pyska rozmaryn, który niósł na półkę i rzucił się biegiem do wyjścia. Tam zniknął Neo, który wraz z Yordem poszli pozbierać niektóre, już kwitnące ziół. Stanął jednak przed wejściem, nie widząc dokąd ma się udać i co zrobić, gdzie szukać? Wycofał się więc znowu do wnętrza i zbliżył do posłania Rudego. Ten nie wyglądał na groźnego. Jednak z jego ciałem zaczynały się dziać niezrozumiałe dla dziecięcych myśli rzeczy. Siedząc obok łoża w kompletnej ciszy Delta patrzył jak w powolnym tempie z pyszczka wilczka płynie ślina, później piana, którą szczenię wypluwało regularnie. Potem rude futro ściemniało, pozostawiając tam tylko brudny, nieprzyjemny brąz. Jednak najgorsze dopiero miało nadejść, a Delta nie zdawał sobie z tego sprawy. Chcąc jakoś ulżyć szczenięciu nieco tylko młodszemu od niego nosił mu wodę, przynosił misie i zioła łagodzące ból, co tamten przyjmował z wielką chęcią. Jednak to nie pomagało, a Delta mógł jedynie patrzeć jak płaty sierści sypią się z małego ciała na ziemię. Jak gdzieniegdzie szczenięca, blada skóra pokrywała się czarną rdzą, a potem rozpływała się jak najzwyklejsza ciecz, wystawiając mięso na wierzch i powodując panikę u czarnego wilka. Ten nie wiedząc co ma dalej robić przysiadł obok i patrzył...i śpiewał co zdawało się pomagać. Znał tylko jedną kołysankę, którą czasem szczycił go Yord i właśnie ją mruczał pod nosem, wstrzymując łzy paniki w sobie.

Kiedy Neo wrócił powitał go zapach stęchlizny, a w jego sercu ponownie zasiadła panika. Jeszcze większa niż wtedy kiedy mały Delta zniknął mu z oczu w trakcie Wielkiej Bitwy. Powoli i z nadzieją podszedł do źródła zapachu i przeraził się. Wyklął w myślach wszystkich Bogów w jakich wierzył i tych w których nie wierzył, a nawet nie znał. Widok jaki zastał był wręcz przerażający. Od czasu kiedy wszystko się zaczęło, na legowisku zamiast szczeniaka pozostał już tylko czarny osmolony szkielet, który ku uciesze śmierci, także powoli rozsypywał się w proch.

-Delta -Neo pochwycił czarną kuleczkę skuloną w panice i żalu niedaleko kałuży czarnej krwi. -Dotykałeś go?- spytał w panice Neo stawiając szczenię dalej.

-n...nie- przez łzy wyszeptał delta.-Nie dotykałem. Co się z nim stało?

-Nie ważne Delta. Nie zaprzątaj sobie tym główki. Jeszcze na to nie czas.- Chciał pogłaskać szczeniaka po główce, ale jego łapę zdobiła plama czarnej cieczy, więc natychmiast się wycofał. -Idź się wymyj! I nie dotykaj niczego. Jazda!

I Delta poszedł. Tamtej nocy spał sam. W zimnym posłaniu. W swoim posłanku.


Kolejne dni mijały niespokojnie. Neo szkolił Yorda w przyspieszonym tempie licząc swoje dni wręcz na palcach. Trafiały się też coraz to kolejne przypadki choroby, która zabiła szczenię Alfy. Najpierw jedno, potem drugie, zmuszając Jayera do spalenia ich resztek zamiast pochówku. Jednak czego nie robi się dla dobra watahy. Ciała kolejnych wilków, a raczej resztki tego co po nich zostawało także płonęły. Miejsca gdzie rozpuszczało się ich ciało także nie było traktowane litościwie. Trzeba było zapobiec epidemii tej koszmarnej choroby i Jayer myślał że dadzą radę. Sądził tak dopóki choroba nie dotarła do ostatniej osób, którą kochał ostatnimi czasy całym sercem. Śmierć zabrała ze sobą także Zafirę.

Jayer wściekły wpadł do jaskini medyka. Chciał prosić Neo o jakąś pomoc, jednak jedyne co zastał to pobojowisko i w środku niego małego Deltę, który starał się coś z tego wygrzebać i posprzątać w wielkiej panice. Alfa od razu się uspokoił, a uczucie przerażenia rozpaliło go od środka. Rozejrzał się. Ściany pokryte były czarną lepką krwią, gdzieniegdzie lśniły na niej puste miejsca w wyżłobionych rynnach na kształt pazurów dużego wilka. Wszystkie półki były powywracane, szkło pobite, ciała pacjentów w szczątkach, a jedynym żywym wilkiem pozostawał mały Delta, który wyglądał na kompletnie oderwanego od świadomości co się stało i obchodziło go jedynie sprzątanie. Szary basior przełknął ciężko ślinę i wszedł głębiej. Dopiero teraz mógł podziwiać tą masakrę w całości. Widział pióra, serca i inne wnętrzności, i nawet jego odporne na takie widoki serce zakłuło mocno, a w oczkach zakręciła się łza.

-Delta?- zwrócił się do szczeniaka. Ten tylko zastrzygł uszkami i spojrzał na wilka. W jego oczkach błyszczały łzy ,a pyszczek zdobiły ślady ząbków, świadcząc o wstrzymywaniu się od szlochu długio czas. -CO tu się stało?

-N..nie wiem. N..Neo się rozpadł jak...inni...a potem przyszedł wilk...i ja się schowałem...a potem już nikogo nie było.- I rozpłakał się ponownie. Jayer chciał podejść jednak czarny szczeniak odsuwał się. Neo zakazał mu dotykać innych. Nie mógł złamać zakazu nawet teraz kiedy Neo już nie było przy nim. Jayer rozumiał to. Małe szczenię bało się teraz po zobaczeniu takiego koszmaru w tak młodym wieku. Nie chciało dać się dotknąć.

-Jaki...wilk?- do alfy dotarło jednak że był tu intruz co nie podobało mu się.

-Rozpada się pan.- powiedział szczeniak . Jayer spojrzał na siebie. Delta miał rację, więc jedynie westchnął widząc czerniejącą łapkę.

-Co to jest?- szczeniak spytał się jeszcze ciszej

-Choroba Żywej Śmierci.- odpowiedział alfa, licząc już minut swojego życia. - Uciekaj maluchu. Uciekaj. - mruknął siadając i patrząc na to pobojowisko .- Weź wszystko co masz i kochasz i uciekaj. Nic tu już po tobie.


Tymczasem Jayer stał na skale czując jak ból ogarnia jego ciało. Łapa już mu odpadła i czarna skaza ciągnęła się coraz wyżej. Westchnął głęboko. Epidemia jednak rozszalała się na dobre wbrew jego staraniom i pochłonęła nawet jego. Jednak jego serce stało się spokojne. Teraz mógł zobaczyć w końcu swoją ukochaną w niebie. Zanim jednak świat zamienił się w mrok i ciemność do uszu Jayera dotarł trzepot skrzydeł. Szary wilk odwrócił się do dźwięku napotykając Rayera. Przyjaciela, którego szukał od wielu tygodni. Jednak jego wygląd go zaskoczył. Z ciemnego futra pozostały już skrawki odsłaniając mięso i kości. Ślepe oczy nabrały koloru krwi łzawiąc czarną mazią.

-Rayer...ty- Jayer otworzył szeroko oczy i podniósł się jednak kły wielkiego wilka zdążyły już wbić się w jego szyję porzucając jego duszę na pastę śmierci, a ciało na zgnicie...

Burza jeszcze nie minęła.


Delta zabrał ze sobą tylko trochę jedzenia i torbę i szkła z ostałymi się ziołami i lekami. Uciekał. Jego małe łapki niosły go pomiędzy kolejnymi pniami drzew, a łzy znaczyły jego sierść. Zrobił jak kazała alfa. Nie widząc jak polować, ani nigdy nie będąc dalej niż na wrzosowej polanie, czyli w zasięgu wzroku ukochanego medyka, uciekł jak najdalej. Uciekał.

Minuty, godziny, dni wszystko zlało się mu w jedną całość pozostawiając jedną wielką skazę na jego sercu i umyśle.

A jeszcze był nieświadomy, że jako jedyny, który wiedział o czymś o czym nie powinien, nie będzie bezpieczny...

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Alies odchodzi!

Alies - powód: naruszenie zasad bloga

niedziela, 27 grudnia 2020

Od Yira - "Artefakt"

Dziwne urządzenie znalezione w lesie nie dawało pomocnikowi medyka spokoju. Pojawiało się w sennych wizjach, przemykało na granicy wzroku niczym niesławni ludzie cienia, ukazywało swoje odbicie w praktycznie każdym mijanym przez wilka lustrze, mimo że nigdy tego nie było w pobliżu. Przynajmniej fizycznie. Bo jeśli chodzi o esencję samego istnienia artefaktu, podążała ona krok w krok za wykończonym już Yirem, który bezustannie był zmuszony myśleć o podejrzanie wyglądającym pudełku. O jego czerwonych ścianach w zielone paski, tajemniczych symbolach przypominających runy pokrywających wieko, wyraźnie narysowanych za pomocą krwi. O wnętrzu wypełnionym kołami zębatymi różnej wielkości, od takich dorównujących zajęczemu oku, po takie niewiele mniejsze od głowy lisa, znajdujące się na samym spodzie mechanizmu. Do tego zamontowane z lewej strony pokrętło w kształcie koła powozu. Żaden inny wilk nie widział w tym artefakcie niczego szczególnego, jednak być może to dlatego, że cała jego mroczna i tajemnicza moc zdążyła już w pełni obejść atramentowego basiora.

Gdy próbował komuś wytłumaczyć, co mu przeszkadza w dziwnym, porzuconym przez ludzi i świat pudełku, własne słowa zaczynały mu się plątać, nagle tracił podstawową umiejętność mówienia nawet prostych zdań i po prostu w żaden sposób nie był w stanie z siebie tego wyrzucić. Wiele wilków uważało to za objaw bezpodstawnej histerii powiązanej z napotkaniem artefaktu w lesie, że były trup sobie coś ubzdurał i dlatego jest taki nerwowy. Jednakże znaleźli się też tacy, którzy zauważyli, jak bardzo odstające od normy jest zachowanie Yira. Chłopak nie miał nigdy problemów z wyrażaniem siebie, czasem mówił za dużo, ale nigdy nie plątał słów. W tym wypadku wyraźnie coś powstrzymywało jego wypowiedź, byleby nie wygadał jakiegoś nieznanego sekretu. Problem w tym, że nawet on tego sekretu nie znał.

– Może dobrym pomysłem byłoby sprawdzenie tego artefaktu? Może się czegoś dowiesz? – zaproponował Paketenshika, wylegujący się z niezidentyfikowanym szczeniakiem na miękkim posłaniu z trawy i mchu. – Wiem, że to będzie dla ciebie trudne, jednak wydaje się to jedyną opcją.

– Nie chcę tam iść sam. A jeśli mnie to pudełko zje? – sprzeciwił się kozioł ofiarny całej tej sytuacji, po czym otrzymał pełne litości spojrzenie od swojego współlokatora.

– Nie będziesz sam. Przecież Agrest je przetrzymuje, na pewno będzie w pobliżu. W razie czego cię wyciągnie z... rządnych krwi zębatych kół nakręcanego pudełka.

– A od kiedy ty Agrestowi ufasz?

– To alfa, nie mam za bardzo wyboru.

'O tak, ty na pewno zwracasz uwagę na jego stanowisko w watasze, rudy draniu', pomyślał do siebie atramentowy basior, kładąc się tuż obok przyjaciela. Nawet, jeśli sobie obaj okazjonalnie docinali, doceniał chęć pomocy okazywaną przez nauczyciela łowiectwa i był gotowy zdać się na jego radę. W końcu żadnej innej nie dostał, a własnego planu nie był w stanie wymyślić pod wpływem nerwów.

– Próbowałeś napisać efekty swojego dziwnego stanu na kartce? – zapytał znikąd rudzielec, poprawiając jeden z ogonów na małym ciałku, jakie wypoczywało wtulone w pomarańczowe futro.

– Tak. Brak efektów. – Takie krótkie zdania były jedyną formą komunikacji, na jaką mógł sobie pozwolić Yir kiedy rozmawiał o oddziaływaniu artefaktu na jego osobę. Zabezpieczenia w umyśle wilka były na tyle silne, że jakiekolwiek nawiązanie, które mogło naprowadzić pozostałych na poszlakę, w jaki sposób działa pudełko, było starannie niwelowane. Jeszcze lilka dni temu nie było tak źle. Z każdą godziną stan basiora się pogarszał, a nikt dookoła nie próbował mu pomóc. Z wyjątkiem Pakiego.

– Powinieneś obejrzeć ten artefakt – powtórzył swoją propozycję rudzielec, kładąc głowę tuż obok klatki piersiowej starszego współlokatora. Pomocnik medyka już więcej się nie odzywał, tylko na kształt towarzysza położył się spać, wcale nie gotowy na kolejne nocne mary z zielonym sześcianem w roli głównej.

Następny dzień zaczął się długo przed wschodem słońca, jak to często bywało w okresie zimy. Yir wyskoczył ze wspólnej nory prosto w grubą, puszystą warstwę śniegu, która wyraźnie musiała zwiększyć swoją objętość w nocy. Przyjemny puch pozwolił negatywnym myślom na chwilę się oddalić, pozostawiając miejsce tylko na zimne drobiny oblepiające niebieskie futro na łapach, z jednej strony irytujące, z drugiej właściwie całkiem zabawne, gdy zbijały się w małe kulki. Basior przez chwilę grzebał w białym całunie opatulającym świat dookoła niczym szczeniak podczas swojej pierwszej zimy, potem przypomniał sobie o przykrym obowiązku zmierzenia się ze swoim prześladowcą. Nie mógł tego ominąć i dobrze o tym wiedział, dlatego też skierował się ku jaskini alfy Watahy Srebrnego Chabra, ruszając dość powolnym, skocznym z winy grubego, miękkiego koca truchtem.

Na miejscu nie musiał nawet długo czekać, żeby porozmawiać z Agrestem o swojej sprawie. Alfa wyjątkowo miał nieco wolnego czasu, dzięki czemu spotkanie z artefaktem miało szansę odbyć się całkiem szybko, zamiast zwlekać i męczyć już i tak poszarganą duszę pomocnika medyka. Atramentowy wszedł ostrożnie do jaskini, starając się zostawić jak najwięcej białych drobin tuż przy wejściu.

– Yirze – przywitał się z miejsca ciemnoszary basior, podnosząc głowę znad kilku na oko nieważnych papierków. Skąd można było to stwierdzić? Rzucił nimi na bok jakby to były najzwyklejsze śmieci.

– Agreście. – Były trup kiwnął głową. – Mam sprawę. Dotyczy ona artefaktu.

– Och? – alfa zastrzygł uszami, jakby udając zainteresowania. Yir jednak szczerze wątpił, żeby schowane gdzieś w głębiach jaskini pudełko jakkolwiek intrygowało tego wiecznie wielce zajętego polityką samca i zaczął się przygotowywać na konfrontację z sześcianem na własną łapę. – Tego samego, co ostatnio do mnie przyniosłeś?

– Dokładnie tego. Chcę... zerknąć. – Problemy z mówieniem ponownie zaatakowały, wiążąc wypowiedź głęboko w gardle. To niebezpieczna gra, wołała podświadomość. Niczym zabawa z butlą gazu. Szara bomba na ciebie czeka, przyjacielu.

– Jasne, chodź. – Agrest podniósł się z miejsca i zaprowadził podwładnego w głębię jaskini.

Szli dosłownie kilkanaście minut, kiedy znaleźli się przed pomieszczeniem, z którego mroczna potęga dosłownie biła falami. Wylewała się przez szpary wejścia, jakby miała je w każdym momencie wyważyć, niczym szalona, niepowstrzymana rzeka. Aż dziw brał, że zwykłe, drewniane drzwi nawet nie drgały przed przeraźliwą mocą. Atramentowy wilk przełknął mimowolnie ślinę. Nagle spotkanie twarzą w wieko z dziwnym artefaktem wydawało się równie głupim oraz ryzykownym manewrem, co wejście w gawrę niedźwiedzia. A dokładniej mówiąc, niedźwiedzicy z pojedynczym młodym, którego matka będzie bronić za wszelką cenę.

Weszli do środka. Artefakt leżał sobie spokojnie na środku, otoczony innymi niezidentyfikowanymi obiektami, jakie różne wilki znalazły na terenach watahy. Yir zatrzymał się w pół kroku. Nie umiał podejść bliżej.

Słyszał je. Słyszał pudełko odzywające się w jego głowie czystym, w pełni zrozumiałym głosem. Wołało go do siebie. Błagało, by się zbliżył, by zajrzał do środka, prosto w zębatki, mechanizm znajdujący się wewnątrz. Chciało pożreć jego duszę, przetrawić ją. W końcu była taka smaczna. Taka zużyta. Przepełniona zgnilizną i białymi robakami do cna. Była martwa, niepotrzebna, nienależąca w tym świecie. Niech podejdzie, a sześcian już się tym zajmie. Odrobina zaufania dla głodnego, przeżartego złem pudła.

Atramentowy basior oderwał się świadomością od rzeczywistości, nie mając pojęcia, co dzieje się dookoła niego. Świat nie był już taki sam, stanowił coś zupełnie innego. Zamiast kamiennych ścian jaskini otaczały go żywe, ruszające się tkanki. A gdzieś obok wydarł się nagle Agrest, również uwięziony w tym wymiarze Artefaktu.

<Aaaagreeeest? :3>

sobota, 26 grudnia 2020

Od Flory CD Etain - "Porywy"

Ostatnie dwa dni były pełne niespodzianek. Najpierw epidemia, nowa praca,, poznanie Kali i Ry, później Etain oddała mi „dowództwo”, Kali zrobiła dla mnie wianek... A teraz? Teraz stoję przed Ry, którego poznałam kilka godzin temu, wręczającego mi podarunek. I to nie byle jaki. Szal był piękny, przypominający o letnich zbiorach soczystych śliwek, o gorących dniach, zieleni, radości… o słońcu, którego tak bardzo mi teraz brakowało. Gdy jego łapy znalazły się nad moją głową i delikatnie, jakby przez przypadek, musnęły szyje jednocześnie otulając mnie wręczonym właśnie podarunkiem, drgnęłam. W ciągu kilku chwil z moich oczu poleciały łzy, choć sama nie wiedziałam dlaczego.

- Ja, ja… - zająkał się Ry, nadal trzymając łapami zawieszony na jej szyi szal. – przepraszam, zabiorę go jeśli nie chcesz! – powiedział szybko zmieszany i już zamierzał ściągnąć go z mojej szyi.

- Stój! – wyjąkałam przez łzy i złapałam go za łapę. Podniosłam na jego wzrok i uśmiechnęłam się szeroko przez łzy. - Jest piękny. – powiedziałam tylko, nie siląc się na tłumaczenie swojego płaczu.

- Więc… - zaczął podążając za moim nadal zapłakanym wzrokiem. – Czemu płaczesz, Floro?

- To chyba ze szczęścia. – zaśmiałam się cicho. – Dużo się dzisiaj działo, to pewnie dlatego.

Pewnie też fakt, że nigdy od nikogo nic nie dostałam… Otarłam szybko łzy i doprowadziłam się do porządku. Po moich słowach nastąpiła chwila niezręcznej ciszy i niepewnych spojrzeń rzucanych co raz na siebie nawzajem.

- Zaprosiłabym cię, ale…

- Tak, rozumiem, nie ma sprawy. – w jego oczach zobaczyłam nieśmiałość i gdyby nie półmrok poranka i grube futro basiora, byłam pewna, że zobaczyłabym rumieńce na jego policzkach.

- Może mogę Ci jakoś pomóc? Oprócz nocnych wart, oczywiście. – zaproponował Ry, a ja zaczęłam się chwile zastanawiać, ugniatając przyjemny materiał nowego szalika w łapie.

- Wiesz co… właściwie mógłbyś pobiec i znaleźć mi Yira. Pracowałam całą noc i pilnie potrzebuje przerwy… - jęknęłam ospale

- A co z Etain? Nie powinna Cię zastąpić?

- Właściwie… oddała mi władze. – powiedziałam z lekkim uśmiechem. Duma mnie rozpierała, ale jednocześnie właśnie poczułam ciężar powierzonego mi zadania. Jeśli coś pójdzie źle…

- No to zaraz wracam z Yirem. – powiedział tylko i momentalnie ruszył w drogę.

- Poczekaj! – krzyknęłam jeszcze za nim i gdy zawrócił w moją stronę i zniknęłam na chwilę w jaskini.

- Stań przy samym wejściu! – powiedziałam tak, że basior usłyszał mnie z wnętrza. Ja weszłam do małego pokoiku Kali, która zastałam tam cicho łkającą.

- O niee… nie płacz, Skarbie! Chodź! Przywitasz się z bratem. – powiedziałam i przepuściłam pacjentkę przodem.

- Ale przecież jestem chora. – Kali spojrzała na mnie pytająco z nadal zapłakanymi oczami. Wadera była tak wrażliwa, że sama obecność brata i niemożność zobaczenia się z nim wywołała w niej płacz. Marzyłam, żeby w przyszłości mieć kogoś tak bliskiego jak ona. Wilczyca patrzyła na mnie uważnie, aż skupiła wzrok na zwisającym z mojej szyi szalu. Zaskoczenie w jej oczach urosło, a oczy nabrzmiały płaczem jeszcze bardziej. Miałam wielką ochotę przytulić tą małą kruszynkę i nie puszczać z objęć już nigdy. Musiałam jednak pamiętać, że teraz miałam na głowie wszystkich pacjentów i gdybym zachorowała… no na pewno nie wyszłoby to nikomu na dobre.

– Tak wiem, nic się nie martw. Tylko nie wychodź na zewnątrz, możecie porozmawiać z odległości. – wadera otarła łzy i z jakby wymuszonym uśmiechem podążyła w stronę wyjścia z jaskini. Słyszałam przytłumione głosy i co jakiś czas patrzyłam czy zachowują bezpieczną odległość. W tym samym czasie zaczęłam ogarniać porządek i innych pacjentów.

---

Gdy Yir w końcu zawitał do jaskini, w środku lśniło czystością. Pacjenci byli napojeni, nakarmieni i gotowi na kolejny dzień chorowania. Ja rozmawiałam z Kali przed wejściem do jej małego schronu, ziewając raz po raz ze zmęczenia.

- Oh… jak dobrze, że już jesteś. – powiedziałam widząc ratującą mi odpoczynek twarz. Poinstruowałam Yira i upewniłam się, że mogę go zostawić samego, po czy pożegnałam się z swoją nową przyjaciółką Kali i położyłam w kącie, który wcześniej był okupowany przez Etain. Zwinęłam się w kulkę i używając mocy, sprawiłam, że wokół mnie wyrosła wysoka trawa, zagłuszająca dźwięki z otoczenia. Zamknęłam oczy i czekałam na sen wyczerpana ale z uśmiechem na twarzy.

<Kali?>

Od Delty CD Paketenshika "Noce i Dnie"

 Tamten dzień minął Delcie do końca szybko, kończąc się jak zwykle ciepłą herbatką we własnym posłaniu. Podobnie następne godziny, zamieniające się w dnie, które z czasem przekształcały się w tygodnie, miesiące...lata. Jednak Delcie było do tego daleko. Codziennie pracował z niektórymi, chętnymi do nauko szczeniętami, zaszywając się z nimi zamiast w jaskini to we własnej, zagrzanej norze, gdzie miał większe pole do manewru przy nauce ziół.

Nadszedł też w końcu dzień kiedy miały ponieść ich łapy w siną, daleką dal. Delta w żadnym z momentów nie żałował swojej propozycji.  W końcu Paki był jego przyjacielem, prawda? Gdyby on sam miał rodzinę i chciałby ją odwiedzić, rudzielec na pewno by z nim poszedł. Taką przy najmniej Delta miał nadzieję. Nie chciał zawieść się w swojej ufności wobec Pakiego. Kiedy tylko z rana wzniosło się słońce, oznajmiając światu, że zaczął się dzień, Delta uniósł powieki. Nie spał za dużo tej nocy, podekscytowany wizją poznania lisów , które stanowiły rodzinę wilka z trzema ogonami. Gdy tylko jego łapy dotknęły podłogi od razu zaczął się szykować. Wydobył swoją ukochaną, cenną torbę do której włożył parę ziół, które porządnie przeżuwane dawały namiastkę ciepła rozlewającego się po ciele. Spakował także trochę zapasowego jezdnie w razie gdyby droga była bardzo długa. Przegryzka w trakcie podróży podnosi morale. Delta wyszczotkował się jeszcze szybko przed wyjściem i wysunął swój nos poza swoje ciepłe mieszkanko. Chłodny wiatr owiał jego granatowawe futro, a delikatnie pruszący tego dnia śnieżek drażnił jego nos, który wilczek zmarszczył śmiesznie. Nie zniechęcony wyskoczył  kompletnie z norki zanurzając opuszki łap w białym puchu. Ta zima wyglądała pięknie. Zamarznięty, martwy krajobraz, błyszczący się delikatnie od promieni słońca, które z łatwością przebijały się przez delikatne chmury, przestawał się zdawać zimną pustynią, a stawał się obrazkiem jakby wyjętym z najmilszej bajki z dziecięcych lat. Delta uśmiechnął się szeroko dostrzegając ten pozytywny aspekt zimy. Zadowolony ruszył w kierunku jamy Pakiego, którą, wbrew wiedzy i przekonaniu starszego wilka, Delta zdołał sobie namierzyć. Z szerokim uśmiechem przysiadł sobie pod jakimś drzewem, wpatrując się w otaczający go świat. Zadziwiało go z jaką precyzją niekiedy można określić coś tak niewiarygodnie smutnego jak zima epitetami pełnymi radości i szczęścia. Dla tego małego umysłu było to pojęte, przecież sam niedawno to wykonał, jednak zdawało się na ten moment nieco nieodpowiednie.

-Skąd ty..? - z tych mało wyszukanych i zrozumiałych dla osoby z zewnątrz rozmyślań wyrwał go głos rudego wilka, który wydawał się nieco zdziwiony tym że Delta sam zjawił się właśnie tutaj.

-Nie ważne. Gotowy?

-Jak nigdy!- odparł Delta ochoczo wstając ze śniegu. Jego futro delikatnie ociekało w miejscu tyłka wodą, namoknięte od siedzenia. - Ruszajmy!- powiedział rozradowany i podekscytowany Delta przeskoczył obok wilka i nad lisicą stojącą kawałek dalej. Wesoło zamiótł przy tym powietrze.

-Jak to daleko?- odwrócił się jeszcze do nich.

-Około dnia na północ - podpowiedział mu Paki, na którego pyszczku zawidniał uśmiech. Delta radośnie skoczył przed siebie rozmiatając śnieg na boki. Taki dobry humor częściowo udzielił się też lisicy, która skoczyła za nim.

 

Szli już dobre pół dnia, a entuzjazm Delty ani trochę nie zmniejszył się. Ten dalej kręcił się wokół towarzyszy. Nieustannie zamiatał też świat wokół swoim ogonem, wzbijając w górę śnieg i tnąc chłodne powietrze. Szczęściem jednak było to że szedł w milczeniu, co przy tak dobrym humorze było rzadko spotykane, kiedy energiczna kuleczka była wśród bliskich. Dobre to też było dla pozostałych towarzyszy podróży, nieświadomych jak bardzo wkurzający może stać się czyjś głos po dniu bezpodstawnego plecenia głupot.

 

<Paki?>

(Napisałem tylę daję ci polę do popisu XD)

Od Yira CD. Pakiego - "Projekt Różowego Słońca" cz.13

Ciemność. Cisza. Pustka. Ciepło. To ostatnie było jedyną rzeczą, jaka nie pasowała w obrazie śmierci, który Yir zdążył już przecież raz poznać. Czuł ciepło, bijące gdzieś obok, wtulone w niego, rozłożone również na szyi. A ból, piekielne zimno wymieszane z palącym gorącem oraz przemożna ochota po prostu poddania się gdzieś zniknęły, zabrane przez jedwabistą sieć, jaka jeszcze przed chwilą opatulała atramentowego basiora.

Nie miał pojęcia, co się stało ani co aktualnie dzieje się wokół niego. Zdawał sobie tylko sprawę z faktu, że nie umarł. I jeśli miał być całkowicie szczery ze samym sobą, jak na razie wcale nie chciał tego stanu zmieniać. Czuł się dobrze zamknięty w bańce niewiedzy, uwięziony w niematerialnym świecie, gdzieś na skraju snu i jawy. Tu było bezpiecznie i tylko to się w tym momencie liczyło. Nie chciał wracać do rzeczywistości laboratorium, do tego przerażającego Myuu.2 z wzrokiem, jakby chciał cię w każdej chwili rozerwać na strzępy, ale nie mógł, bo wtedy nie będzie miał na co kierować swojej nienawiści. Jednak istniała jedna rzecz, dokładniej mówiąc jedna osoba, którą tak właściwie chciałby zobaczyć. Chciałby ponownie wpatrzeć się w te złoto-żółte oczy, bijące metalowym chłodem, choć gdzieś ze środka wydobywały się głębokie, pozytywne emocje. Chciałby wtulić się w rude futro, takie puszyste, doskonale utrzymane dzięki skomplikowanym zabiegom pielęgnacyjnym dopracowanym przez lisy. Jego wnętrze marzyło, by słuchać ponownie tego anielskiego śpiewu, głosu praktycznie nie z tej ziemi, który odganiał wszelkie problemy smutnego i szarego świata.

Wszystkie te pragnienia składały się w jedną, logiczną całość.

Yir zwyczajnie chciał wrócić do Pakiego.

Ten wewnętrzny pęd wwiercał się w świadomość, cały czas swoją bolesną obecnością udowadniając, że pomocnik medyka jednak wolałby się obudzić. Zobaczyć, czy słońce jego życia przeżyło atak ludzi w mundurach oraz ze strzelbami w dłoniach. Rozejrzeć się dookoła, przypomnieć sobie, jak wygląda świat. Odetchnąć pełną piersią, wziąć cały haust świeżego, leśnego powietrza. Napić się wody z wartko płynącego strumienia, przecinającego tereny watahy w różnych miejscach. Posmakować słodkich dzikich owoców lub nawet dopiero co złowionej z odmętów rzeki ryby, wciąż jeszcze walczącej o wolność. Wrócić do domu, do ciepłej nory, na swoje wyściełane ładnie cierpliwymi, rudymi łapami legowisko. Żyć. Nie umierać, żyć!

Dał zdezorientowanym mięśniom jeszcze chwilę odpoczynku, zanim zaczął z nimi walczyć o przywrócenie czucia i swobody ruchów. Ciężar na szyi gdzieś zniknął, pozwalając w pełni rozegrać naprawdę ciężką i wyczerpującą bitwę między odświeżonym już umysłem, a sparaliżowanym jeszcze ciałem. Ale gdy tylko łapy na nowo zaczęły się ruszać, drapiąc pazurami w miękkiej ziemi, reszta wydawała się zaledwie bułką z masłem. Musiał tylko wystarczająco długo machać w tą i we wtą, żeby przywrócić porządne krążenie krwi w całym organizmie.

W końcu jego uszu zaczęły dochodzić dźwięki z zewnątrz. Słyszał szuranie własnego ciała, ale też kroki jakiejś istoty drepczącej dookoła niego. I ciężkie stąpania znienawidzonego różowego kota. I głos, który tak bardzo pragnął usłyszeć, i który właściwie przywrócił go do świata żywych. Po raz drugi, można by rzec. A właścicielem tego głosu był najbliższy atramentowemu basiorowi wilk, noszący imię Pakty... Paketni... Paketen...

Paketenshika, do jasnej ciasnej, normalniejszego imienia nie było??

Wewnętrzne wyzywanie pół żartem pół serio zdawały się działać pozytywnie na zrujnowane ciało prawie podwójnego trupa, bo już wkrótce był w stanie rozróżnić pojedyncze słowa, jakie były wypowiadane przez lisią pokrakę. Nie było tego wiele, Paki zapewne dawał Yirowi czas, żeby się ogarnąć, ocknąć, powrócić do świata na pesymistycznej jawie, ale każdy dźwięk wydawany przez rudzielca był dodatkowym źródłem siły dla wykończonych mięśni, które tak bardzo chciały najzwyczajniej powiedzieć "nie". Nic im jednak z tego nie wyszło.

– No dalej, Yir! Dasz radę! – padły pierwsze w pełni zrozumiałe zdania, budzące we wnętrzu pomocnika medyka coraz większą wolę walki. – Jesteś silny, poradzisz sobie! – i radził, ale tylko dzięki wsparciu swojego przyjaciela. – Proszę, wstań... Zrób to dla mnie... – te słowa łamały się niczym wiosenny lód, zostawiając równie podobne zimno.

Paki się złamał. Wiecznie opanowany nawet w najbardziej wymagających sytuacjach Paketenshika połamał się na miliony malutkich kawałeczków, nie zważając na emocje ani na zdanie wszystkich dookoła. Wyrażał wprost, co czuje, nawet nie próbując tego ukryć. Ostatni bastion nadziei zapadł się w sobie, nie chroniąc ani siebie, ani swoich towarzyszy. I jeśli Yir wkrótce się nie ocknie, nie podniesie na nogi, to z tego bastionu już nigdy nic się nie odrodzi. A przynajmniej nic na kształt dobrze znanego wszystkim pozytywnego rudzielca o nieco skomplikowanej mimice twarzy.

Tym razem walka rozpoczęła się na dobre. Nieważne, jak bardzo bolało, atramentowy basior się nie poddawał, wiercił wszystkimi czterema kończynami i bezustannie próbował otworzyć oczy, jednak wciąż jakaś czarna chmura zasłaniała widoczność. Dopiero potem sobie przypomniał, że przecież ma grzywkę.

Spazmatycznymi ruchami całego ciała, jakby dostał drgawek, starał się odgarnąć grzywkę z oczu. Ich kolor nie był tu w żaden sposób ważny, musiał w pełnej okazałości zobaczyć swojego kochanego liska. Aż w końcu mu się udało.

Zobaczył. Ale widok, jaki mu się ukazał, był niezwykle daleki od choćby tego wykreowanego nadzieją. Zapłakana twarz Paketenshiki to na pewno nie było coś, co chciał tak szybko ujrzeć. Przestał się wiercić, całą swoją energię wykorzystując na zmęczony uśmiech, byleby pocieszyć tego rudego frajera. Po szeroko otworzonych oczach zrozumiał, że zamierzony cel nie został osiągnięty. Zapewne o wiele bardziej jego uśmiech przypominał szkaradną bliznę niż faktyczny pozytywny grymas.

– Cześć – wychrapał, nie mogąc nawet otworzyć w pełni ust.

– Yir... Tak bardzo się bałem... – padło w odpowiedzi, a wychowanek lisów położył się tuż obok, przy plecach pomocnika medyka, opatulając go własnym ciałem. Lizał i wygryzał skórę przyjaciela, wykorzystując podstawową pielęgnację wilczej sierści, żeby uspokoić zarówno siebie, jak i pomóc w pełni ocucić się atramentowemu basiorowi. Zuva nie był nigdzie widoczny, choć Yir czuł, że drań siedzi gdzieś z tyłu, tak, żeby on go nie widział. Oby jak najszybciej odzyskał siły i nie był już tak narażony na atak dziwadła...

<Paki?>

Od Wayfarera - "Na Południe Od Watahy" cz.3

Kolorowe kwiatki i latające wokół nich równie barwne motyle wydawały się młodemu podróżnikowi dziwnie śmieszne, biorąc pod uwagę całkowitą świadomość, że rodzinna Wataha Srebrnego Chabra jest całkowicie pokryta śniegiem, i to do tego pewnie jego grubą warstwą. Natura potrafiła być taka zabawna dla tych, którzy prawie nigdy nie stoją w miejscu, bo ciągnie ich na spotkanie z przygodą.

Miękki mech porastający te okolice zamiast standardowej trawy był przyjemną odskocznią od twardej, nierównej, ziemistej drogi pełnej ostrych kamieni, co krok wbijających się na chama między poduszki u łap. Co wieczorne wyciąganie ich stało się już żmudną rutyną dla wiecznie spacerującego Wayfarera, aż tu nagle bam! Zielona Matka obdarowała go ścieżką prowadzącą przez puszyste mchy i wyrastające spomiędzy zielonych kamieni wesołe kwiatki, których basior nigdy w życiu na oczy nie widział, a pachniały najczęściej jedzeniem, irytującą słodyczą lub odrażającą padliną. Naprawdę, skąd rośliny biorą pomysł, żeby śmierdzieć jak zalegająca od tygodnia sarna.

Przynajmniej mięso w tych okolicach było całkiem smaczne. Najczęściej padało na wciąż obecne dookoła ptaki, jednak basiorowi już kilka razy udało się upolować coś, co miało cztery nogi i było pokryte futrem. Spotkał nawet inne wilki! Tylko że chuderlawe szkapy wolały przemykać cieniem oraz unikać jakiegokolwiek kontaktu. Podróżnikowi niespecjalnie to przeszkadzało, nawet polubił otaczającą go od dawna samotność i przebywanie wśród większej ilości osobników jego gatunku na ten moment wydawało się bardziej problematyczne niż przyjemne.

Ciepłe powietrze muskało jego futro, kiedy spacerował miękką ścieżką wzdłuż niewielkiego, spokojnie płynącego strumienia. Widział w nim kolorowe kamienie, jeden już nawet zdążył wyłowić i schować do kapelusza, by dać to któremuś wilkowi z watahy, kiedy tylko wróci. Co prawda nie wiedział jeszcze, któremu, ale na pewno znajdzie kandydata. W końcu od czego jest rodzina, no nie?

Jednym uchem wychwycił przemykające po mchu malutkie łapki, najpewniej jakiegoś gryzonia albo bardzo dużego owada. Nie zamierzał się przejmować. W tym momencie istniał dla siebie, dla swojego umysłu, a nie dla cielesnych potrzeb, które już dawno zdołał zaspokoić. Spacerował sobie do przodu, chłonął uczucie miękkiej ściółki pod poranionymi od kamieni łapami, wąchał wszystkie nowe zabawy, o ile te wybijały się wystarczająco mocno ponad intensywną wonną wojnę kwiatów. Słuchał śpiewu i skrzeczenia ptaków oraz bzykania wszelkich małych, sześcionogich stworzonek, jednocześnie szerokim łukiem omijając te ośmionogie. Nie miał pojęcia, jak jadowite są pająki w tych stronach i wolał się o tym nie przekonywać na własnej skórze.

Trafił na kępę drobnych, fioletowych kwiatków, które wyjątkowo miały bardzo delikatny i przyjemny zapach, jakby nie prowadziły w żaden sposób swojej własnej bitwy. Po krótkich oględzinach budowy tego małego cuda natury Wayfarer z zadowoleniem stwierdził, że doskonale nadają się do uzupełnienia żywego stroika, jaki w tym momencie nosił na głowie. Zdjął swój żółty kapelusz i zaczął zrywać kwiatki przypominające miniaturowych kuzynów domowej lawendy. A może to była lawenda? Tylko taka tropikalna? Jedno wiedział na pewno, przeczucie w żaden sposób nie ostrzegało przed tymi roślinkami, więc logiką taty mógł na spokojnie je zbierać. Dość szybko zapełnił ostatnie wolne miejsca na kapeluszu i ruszył w dalszą drogę, zupełnie sam, zadowolony z siebie, pełen spokoju i chęci na podróż. Oraz powoli pojawiającej się niczym cień tęsknoty za domem, której odwiedzin już od dawna się spodziewał. Za niedługi czas ta tęsknota rozkaże mu wracać do watahy, w której się wychował, aż w końcu tam dojdzie wraz ze świeżą, piękną wiosną. Na razie jednak cieszył się obecnym życiem tu i teraz, ledwo pamiętając o istnieniu srebrnych chabrów.

<C.D.N.>

Od Paketenshiki CD. Delty - "Noce i Dnie"

Opowieści Delty, choć dziwnie i niespodziewane, w jakiś sposób podniosły osamotnionego basiora na duchu. Co prawda był zaskoczony, że mniejszy kumpel zdołał go tak szybko znaleźć, tym bardziej że starał się rozsypać naprawdę dużo piasku dookoła siebie, kiedy uciekał, ale w jakiś sposób obecność czarnego wilka stanowiła kojącą część obecnego otoczenia. Wychowanek lisów poczuł się spokojniejszy, przykre uczucie porzucenia oraz nieprzyjemnej unikalności wyblakły, by w końcu niepostrzeżenie rozpłynąć się na znak nocnej mgły, która zasłania tak ważne dla wszystkich pole widzenia. A najbardziej wspomogła go historia o lisie polarnym, jakiego poznał nauczyciel medycyny. Być może Delta sam nie wiedział, jakim gatunkiem Vulpes był jego przyjaciel, ale opis idealnie pasował do tych puszystych, małych kulek, które w okresie zimy mają futro piękniejsze niż niejedna modelka. I przez to ci nienawistni ludzie chętnie na nie polują.

Rudzielec podniósł się na niestabilne nogi, spoglądając za odchodzącym czarnym cieniem. Doskonale wiedział, że powinien za nim pójść, podziękować za okazane zrozumienie i wsparcie, okazać wyrazy współczucia. Jednak nie potrafił. Zatrzymał się w miejscu, zupełnie sparaliżowany w sposób, jakiego dawno nie doświadczył. I dopiero przelotna myśl, świecąca w jego głowie jasno jak rozpalona iskra, zdołała przywrócić połączenie między umysłem a ciałem. Paki zdołał wstać, po czym, ledwo podnosząc łapy znad zmarzniętej ziemi, podreptał za Deltą.

Nie trwało długo, zanim go dogonił. Basior wyraźnie czekał za nim, jakby doskonale wiedział, że zmęczony życiem rudy nauczyciel próbuje za nim pójść. Siedział w niewielkim przerzedzeniu wśród drzew, głowę opuszczając ku łapom, nerwowo drapiących się nawzajem pazurami. Nastąpiła cisza, tyleż komfortowa, co o dziwo niecierpliwa. Minęły długie chwile, zanim któryś z wilków wreszcie się odezwał. Padło akurat na Paketenshikę.

– Dziękuję za twoje słowa. – Głos mu drżał, ale wychowanek lisów mówił dzielnie, starając się jednocześnie wrócić do opanowanej, niewzruszonej wersji samego siebie. – Dziękuję za wsparcie i zrozumienie, jakie mi okazałeś. To była dla mnie bardzo ważna rozmowa. Choć może powinienem bardziej rzec, monolog.

Cień uśmiechu przemknął przez usta mniejszego towarzysza. Napięta atmosfera powoli zaczynała się rozluźniać, co było w tym momencie niezwykle ważne dla obu basiorów.

– Przykro mi, że musiałeś przez to przechodzić, choć być może faktycznie nie warto się tak nad tym rozklejać. Twój przyjaciel przeżył, ty mu w tym pomogłeś. Rozstaliście się w bardzo pozytywnych warunkach, nawet, jeśli wam obu było smutno. Ale z drugiej strony przecież nie ma radosnych pożegnań, prawda?

– Tak... Prawda. – Delta podniósł wreszcie wzrok, na jego twarzy zagościł księżycowy sierp, symbolizujący na tą chwilę ulgę oraz pojawiającą się na nowo pogodę ducha. Nieciekawa atmosfera gdzieś znikła. Paki poczuł, że może już stać na nogach całkowicie stabilnie.

– Wybacz za ten mój wybryk. Już dawno nie widziałem swojej rodziny i po prostu... jakoś tak bierze mnie nostalgia. Chętnie poszedłbym ich odwiedzić, ale wciąż nie jestem pewien, czy powinienem. Skinterifiri... moja siostra... uważa, że to świetny pomysł, ale ja się boję. Nie chciałbym narazić ich na niebezpieczeństwo. A obecny okres jest i tak już wystarczająco trudny.

– Naprawdę, co wy macie z takimi dziwnymi imionami. – Czarny basior wywrócił żartobliwie oczami. – Rzucacie kostkami z literami i z nich układacie coś jakkolwiek brzmiącego jak prawdziwy wyraz, czy jak? A, i sądzę, że odwiedziny twojej rodziny wywrze tylko pozytywne skutki na was wszystkich. Mogę ci nawet towarzyszyć, jeśli chcesz się z tym lepiej ukryć.

– Nie. – Z gardła Paketenshiki wydobył się nieskutecznie tłumiony śmiech. – Tak naprawdę lisie imiona mają bardzo skomplikowany, ale dopracowany system, z którego korzystamy. I... dziękuję. Chętnie skorzystam z twojej pomocy. Chyba faktycznie mi to pomoże.

– Jeśli dzięki temu nie oberwę ponownie chmurą piasku w zęby to jestem gotowy na wszystko – wymamrotał mniejszy wilk, przecierając łapą po pysku, żeby wydobyć ostatnie drobiny piasku, który tak bezceremonialnie osiadł w głębszych zakamarkach, zamiast grzecznie trzymając się łatwiejszych do oczyszczenia miejsc. W tym momencie tylko wychowanek lisów miał niezły ubaw.

Przyjaciele rozeszli się w przyjaznej atmosferze, już zawczasu umawiając się, kiedy we dwójkę wyruszą na tereny zamieszkane przez rodzinę Paketenshiki. Obaj mieli nadzieję, że ten wypad uda się bez żadnych komplikacji i nie dość, że sobie odpoczną, to Paki będzie mógł wreszcie, po tak długim czasie, zobaczyć swoich "krewnych". Może nawet Delta się załapie na ich gościnę, kto wie. Nie jest tak straszny z wyglądu jak pozostałe wilki z Watahy Srebrnego Chabra.

Rudzielec przez te kilka dni zamierzał się przygotowywać, ogarnąć Skinkę, żeby też się z nimi zabrała (bo inaczej do wiosny będzie wypominać swojemu bratu, że jest samolubnym gburem powsinogą), a także sporządzić listę wymówek, dlaczego idą w trójkę w długą. To ostatnie było bardziej ostatnią deską ratunku, niż faktycznym planem, ale kto wie, czy akurat im się nie przyda...

<Delta?>

Od Paketenshiki CD. Alies - "Nowy członek watahy?"

Wizyta wadery była całkiem miłym zaskoczeniem, choć jeśli miał się przyznać, Paki właściwie tego oczekiwał. Z jakiegoś powodu spodziewał się, że Alies właśnie tak postąpi, że przyjdzie go szukać kiedy wreszcie się naje. Po raz kolejny kochane jelitka znowu go nie zawiodły. Czasem aż się zastanawiał, czy to nie drastyczne treningi ojca tak wyuczyły w nim wewnętrznego przeczucia, te całe nocne przechadzki z zawiązanymi oczami, medytacje pod otwartym niebem, aż czasem mały Paketenshika chował się pod ogonem mamy, byleby odgonić od siebie zmęczenie zupełnie innego typu niż odczuwało ciało.

Odwrócił się w stronę przybyszki. Zauważył, że szara opuszcza łeb, dokładnie w ten sam sposób, w jaki uczyniła to wcześniej. I tak jak wydarzyło się to poprzednio, nie zamierzał zwracać na to uwagę, żeby wilczyca nie czuła się niezręcznie. Po prostu uśmiechnął się do niej po przyjacielsku, jakby witał dobrze znanego kumpla. Nawet jeśli miała tego uśmiechu nie zauważyć. Chociaż odnosił wrażenie, że akurat Alies doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się dookoła niej, nawet na te wydarzenia nie patrząc.

– Jeśli chciałaś popatrzyć na naukę szczeniaków to się spóźniłaś. Właśnie skończyliśmy – odezwał się swobodnym głosem, chcąc pokazać, że wadera wcale nie musi się niczego bać. – Ale jeśli chcesz, możemy się wspólnie przejść. O ile moje towarzystwo ci nie przeszkadza, znaczy się – zaproponował, ukradkiem oczekując odpowiedzi.

Nie miał pojęcia, czy Alies przyjmie tą propozycję, równie dobrze mogła stwierdzić, że to za duże ryzyko i zwyczajnie odmówić. Jednak wychowanek lisów chciał dać jej szansę. Chciał dać jej swobodę, pokazać, że nie jest odtrącana przez tutejsze wilki, a właściwie to przyjmą ją z otwartymi ramionami. I jeśli istniał odpowiedni moment, żeby jej to okazać, to przeczucie podpowiadało, że ten moment trwał właśnie teraz. Dlatego też rudy basior czekał cierpliwie, machając swoim potrójnym ogonem jak wachlarzem i nasłuchiwał ewentualnej odpowiedzi. O ile wadera nie spłoszyła się jego aż zbytnią pewnością siebie.

<Alies?>

Od Paketenshiki CD. Bogusława - "Wielkie konszachty małych łapek"

Zachowanie szczeniaka przez sen wyraźnie zmartwiło wychowanka lisów, który już nie raz widywał dziecięce koszmary, a raczej ich objawy w rzeczywistym świecie i dokładnie wiedział, jak wyglądają. Nie lubił takich widoków, wolał, kiedy maluchy mają szczęśliwy, spokojny odpoczynek, na który jak najbardziej zasługiwały. Zazwyczaj istniał jeden niezawodny sposób na senne horrory, wymagał on odłożenia gitary na bok, owinięcia się wokół Bogusia zupełnie jak kwoka opatulająca swoje najdroższe kurczaczki własnymi piórami, nucenia cichej, spokojniej kołysanki prosto do malutkiego, pomarańczowego uszka oraz głaskania niewielkiej główki łapą, jakbyś głaskał kota. Paks pamiętał, że na niego samego zawsze to działało, gdy lisia mama, zmartwiona jego koszmarami tak jak on teraz Bodzia, rzucała całą swoją robotę, by pomóc kochanemu synkowi. Liczył z całego serca, że małemu szczeniakowi również to pomoże.

Kołyska, jaką nucił, nigdy nie miała słów. Była melodią samą w sobie, graną przez instrumenty natury w lesie, w górach, nad porywistą rzeką. Nie potrzebowała tekstu, by być zrozumianą przez wszystkie istoty dookoła.

A o czym opowiadała? O nadziei, jaka nierozłącznie towarzyszy oczekiwaniu na lepsze dni. O biciu serc, które tak bezustannie pragną, by smutne życie wreszcie się polepszyło. O głodzie nękającym żołądki i wiecznej myśli, że kiedyś, w końcu, głód ten zostanie zaspokojony. To była pieśń zimy, oczekiwania na wiosnę. Nucąca o spotkaniach rodziny, którą grube śniegi rozdzieliły wiele miesiący temu. Głębokim śnie niektórych, co to mieli swoje zaspane oczy otworzyć wraz z pierwszymi ciepłymi promieniami słońca, choć nie było pewności, czy tak się stanie. Kołysanka pokrzepiająca smutne, opuszczone przez świat dusze. Jedyna, jaką znał Paketenshika.

Rudzielec miał cały czas zamknięte oczy, odpoczywając wraz z pomarańczową kulką schowaną w jego ogonach, jednak nawet przez półsen czuł, jak maluch wreszcie się uspokaja. Przestał się wiercić, piski przemieniły się w ciche sapnięcia, a następnie znikły całkowicie. Ciałko wtuliło się głębiej w puszyste ogony, mimowolnie przypominając nauczycielowi łowiectwa jego córeczkę Alkestis. Pewnie, że musiały przypominać, jakże by inaczej.

Paki dał sobie jeszcze czas na własne rozmyślania, siłą powstrzymując umysł od ucieknięcia w tak kuszące objęcia Morfeusza. Mało z tych rzeczy dotyczyło Bodzia, bardziej skupiał się na swoich obowiązkach, jakie w głowie próbował sobie przypomnieć i poukładać w logiczną całość. No wiadomo, prawie każda noc nauczyciela tak wygląda, nie da się tego w żaden sposób ominąć. Tu będzie musiał załatwić z wilkami, żeby nikt z dorosłych nie polował w trakcie trwania lekcji szczeniaków, tam czeka na niego egzamin do zaplanowania, by upewnić się, że uczniowie na pewno załapali podstawy tropienia drużynowego. Ale go znowu znienawidzą... Ale takie obowiązki nauczyciela, co zrobisz, jak nic nie zrobisz?

Dał sobie tylko na chwilę przypomnieć o potrzebach małego Bogusława. Wiedział, że szczeniak potrzebuje opieki i był całkowicie gotowy mu ją zapewnić, jednak biorąc pod uwagę nieufność łaciatego malca będzie musiał naprawdę się postarać, żeby młody pozwolił się adoptować. Cierpliwość stanowiła jednak silną część jego osobowości i jeśli zdobycie zaufania Bodzia miało trwać niezwykle długi czas, chciał cały ten czas poświęcić właśnie w tej sprawie. Choćby to niesławne licho miało w końcu wyjść ze swojej gawry i kopnąć go prosto w durny, rudy łeb, jakiego o dziwo wcale się nie wstydził. A ono na pewno by to zrobiło całkiem chętnie.

<Boguś?>

czwartek, 24 grudnia 2020

Spokojnych, Radosnych świąt Bożego Narodzenia i szczęśliwego Nowego Roku!

Kochani, Przyjaciele z bliska i z daleka!
Nadszedł jeden z najpiękniejszych momentów w calutkim roku, a my znów doczekaliśmy go wspólnie. Nie chciałem zawracać Wam głowy w wigilię, gdy wszyscy mieliśmy pewnie dużo na głowie. Natomiast dziś, wraz z pierwszym dniem świąt Bożego Narodzenia i zbliżającym się Nowym Rokiem, oprócz podsumowania miesiąca, które szykuje się nam na 31 grudnia, chciałbym powiedzieć Wam jeszcze słówko.

Na początku, tradycyjnie.
W Watasze Srebrnego Chabra upłynął kolejny rok. Nie zawsze było łatwo, czasem sporo się zadziało, czasem latały talerze i słowa z gwiazdkami, ale jedno jest pewne - wspomnień pozostanie wiele. A żeby nie zniknęły w odmętach naszej niepamięci, krótko podsumujmy...
• Rok 2020 zaczął się od niewinnych przesiewowych badań aktywności wilków. Niedługo później, w obliczu powszechnego szoku i niedowierzania, nawiedziła nas druga już w historii watahy epidemia wirusa VCIG, zabierając ze sobą prawie dwa razy więcej ofiar, niż poprzednia.
• Bez dwóch zdań szczęśliwszym wydarzeniem, które rozegrało się w tak zwanym międzyczasie, był konkurs "W obcym Ciele". Ach, co to był za konkurs.
• Niespełna raptem pół roku później, mieliśmy okazję przeczytać kolejne konkursowe opowiadania. Tym razem była to niezapomniana "Adaptacja Piosenki w Wilczym Świecie".
• Niedługo potem, nadszedł czas na konkurs już trzeci, a jednocześnie pierwszy w historii WSC, gdzie zadaniem uczestników było stworzenie obrazka, a konkretniej, liniowca, "Konkurs na najlepszy lineart (szkic) szczenięcia".
• We wrześniu powrócił "Nasz Głos", za co należą się podziękowania Redaktorowi Naczelnemu Paketenshice, który podjął się postawienia tego pisma na nogi, chwała mu!
• Z bólem serca powitaliśmy także nowy Blogger. Pozostawię to bez komentarza.
• Tak zwana narodowa kwarantanna i związany z nią ogrom czasu wolnego, który dotknął wielu z nas, poskutkował wyjątkowo dużą liczbą opowiadań - ten rok jest, Moi Drodzy, drugim jak dotychczas pod względem aktywności rokiem WSC.
Nienawistnym Październiku (kiedy to pobiliśmy rekord wszystkich dotychczasowych 95 [a teraz już jakoś więcej bo porąbały mi się obliczenia] miesięcy działania watahy) doszło do tego, że aktywność wyskoczyła poza skalę, zapełniając całe archiwum. Tak, Alkestis, patrzę na Ciebie i Twoje 40 (słownie czterdzieści) październikowych opowiadań.
Przy okazji przypominam, że jeśli w danym miesiącu było ponad 100 postów, archiwum nie pokazuje początkowych i trzeba cofać się do nich na piechotę przyciskiem "Starszy post".
• Miało miejsce kilka ciekawych dyskusji, raz nasz czacik wyjechał na kilkudniowy urlop, po czym wrócił opalony i jak zawsze roześmiany, w najmniej spodziewanym momencie, gdy większość z nas zdążyła w myślach odprawić mu już uroczysty pogrzeb.
• Nie sposób nie wspomnieć o naszej nowej małej tradycji, jaką stały się wspólne, wieczorne granka w Among Us i Feral. I pośpiewaliśmy czasem przy dźwiękach gitarki Pakiego, i posłuchaliśmy naszego nowego Bota Gitarzysty, a jakże!
• Ach, no i zapomniałbym o najważniejszym! 2020 to pierwszy, prawie zresztą pełny rok, w którym mogę szczycić się mianem alfy najwspanialszej watahy na całych, jak one długie i szerokie, ziemiach NIKL'u!

                                                                      

Czas na wspomnienia z uśmiechem.
 
  
     
 
 
   

                                                                      

...Chodźmy dalej.
Żeby było nam jeszcze bardziej uroczyście, miałem zrobić to, co najbardziej lubię robić pisząc świąteczne posty. Przesłać Wam moją (a od dziś i Waszą, Niech Żyje Chabrowy Reżim!) ukochaną kolędę "Bóg Się Rodzi". A jednak w ostatniej chwili natchnęło mnie na coś troszkę innego.
Myślę, że w ostatnich miesiącach, każdego z nas, z różnych powodów, spotkało wiele trudnych rzeczy. Wiele się też zmieniło i nie chcę powtarzać tutaj, że "2020 tO nAjGoRsZy RoK eVeR!", ani innych podobnych pierdół. Na świecie każdego roku dzieje się tyle dobrego i złego, tyle osobistych tragedii i tyle najpiękniejszych dni jakiegoś ludzkiego życia (ostateczną tendencję każdy niech sam określi), że medialna nagonka, która w tym akurat okazała się wyjątkowo mono- lub, powiedzmy, ditematyczna, w dłuższej perspektywie niewiele zmieni i za kilka lat, tak samo mocno jak dziś, będziemy przeżywać zupełnie inne, nowe wydarzenia. Miejmy nadzieję, szczęśliwe. A więc tym razem przesyłam tę kolędę, może ją znacie, może nie. Pewnie znacie.

A teraz wróćmy do WSC, odbudujmy czwartą ścianę. Po to przecież istnieje nasza Wataha Srebrnego Chabra, jej mroczne lasy i jasne polany, prawda? Żeby było czasem dokąd wrócić, dokąd uciec.
Otóż tu też nie mieliśmy lekko, jak zwykle zresztą. Zostało nam pewne szczególne wspomnienie: tych, którzy pożegnali się z nami w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. A było wśród nich naprawdę wiele mężnych serc naszej społeczności, takich, na wieść o śmierci których można pomyśleć co najwyżej:
Jak to teraz będzie, bez nich, w tej watasze?

Pożegnajmy więc raz jeszcze:
Notte, która w tajemniczy, tak jak i całe swoje życie sposób, rozpoczęła tę smutną serię;
LaboniFaithVesperum CaeloSikorkęNorię Wari'yel, RoanaKzeris i Leonardo Firestara, którzy odeszli niestety nie do końca tak, jakbyśmy tego chcieli;
Niezapomnianego Kurahę, Wodza Jasnej Strony WSC, cześć jego pamięci;
...? Z jakiegoś powodu mam wrażeniem że powinno znaleźć się tu jeszcze jedno imię...
Talazę, która odchodząc sprawiła, że oprócz jej serca pękło jeszcze jedno;
Palette i Blue Dream, których śmierć zapisała się tak wielkimi literami, jak wszystko, co do niej doprowadziło;
Oraz Cuore, który... no. Nieważne.
Poza zmarłymi, odeszły także Kou i Joena, ale jak bardzo inaczej było żegnać przyjaciółki wyruszające na wyprawę, prawda?

                                                                      

No to powspominaliśmy. W duchu pośmialiśmy się, popłakaliśmy.
A teraz najważniejsza rzecz, dla Was, najwspanialsze wilki z jakimi mogę pracować!
Moje życzenia płyną samego środka serduszka, które zajmujecie i chciałbym skierować je do wszystkich bez wyjątku. Nie wiem, czy wszyscy je przeczytacie, ale mam nadzieję, że spełnią się co do ostatniego słowa.

Etain (Kali, Ry'eczku).
Niech Twój kierunek okaże się najlepszym z możliwych miejsc, w których mogłabyś się widzieć, nawet na całych tych nieszczęsnych zdalnych.
Nie muszę życzyć dalszego rozwoju kunsztu pisarskiego, bo Twoje opowiadania już są czystym mistrzostwem, ale wciąż życzę, żebyśmy jeszcze nie jedno z nich mogli zapamiętać na lata.

Karasiu (Floro, Ciri, Magnusie).
Żebyś pisała tę pracę jakby była to recenzja dobrego filmu, a już za kilka miesięcy żebyś mogła wspominać poświęcony na nią czas z uśmiechem i świadomością, że spędziłaś go najlepiej, jak było to możliwe.
Żebyś odnalazła w swoim nowym stylu pisania inspirację do odkrywania kolejnych, równie wspaniałych, a każda nowa postać w WSC okazała się strzałem w dziesiątkę.

Latosiu (Vin).
Niech każdy egzamin, który będziesz pisać, przychodzi Ci z większą łatwością, a ten najbliższy, niech otworzy Ci drzwi do tego, co naprawdę da Ci spokój i szczęście na długie lata. I żebyś nigdy się nie martwiła, bo życie to nie wyścig, a plany układa się po to, żeby je ulepszać i zmieniać.
A w WSC kolejnych sześciu lat i o wiele więcej, Druhu Najmilszy.

Alkuś.
Żebyś za roczek skakała wyżej niż zbójnicy w murowanej piwnicy. I, Kochana, żeby wszystko, co robisz, wychodziło Ci tak samo dobrze jak dotychczas, a Twoja praca - każda praca - przynosiła doskonałe efekty i dawała Ci satysfakcję.
A Twoje postacie niech kontynuują dzieło swoich przodków, słowem, niech będą kultowe tak samo jak każda poprzednia (chociaż drugiej takiej, jak Paletka to już nigdy i nigdzie nie będzie, to wiemy wszyscy)!

Atsume, Łowcusiu.
Niech ułożą się wszystkie Twoje plany, niech nigdy nie zabraknie Ci Twojej stanowczości w dążeniu do celu, niech Sayto zbiera nowych czytelników jak amazońska rynna deszczówkę, a jeśli zdecydujesz się korzystać z zagramanicznej światłości wiedzy, pokaż im tam, co to naprawdę znaczy być Ziomkiem ze Wschodu.
... I niech rok 2021 na WSC będzie niepodzielnie rokiem Niecnego Owocka, Brachu!

Paki (Yirze, Wayfarerze).
Żeby Twój niepowtarzalny styl rysowania poznał nie tylko cały DeviantArt, ale i dużo szersze grono. I żebyś dalej rozwijał się i szukał, a za kilka lat z satysfakcją patrzył na każdy z obrazków, bo są tego warte.
Żebyś wraz z każdym następnym opowiadaniem był o kolejny poziom wyżej, chociaż jak tak dalej pójdzie, trudno mi sobie wyobrazić, kto jeszcze zostanie Ci do prześcignięcia. I żebyś jeszcze przez dłuuugi czas był naszym rudym słoneczkiem znaczącym nowy dzień w WSC.

Ashero (Yuki, Nuit, Naosiu, Ceresie).
Żebyś była jedną z tych starszych sióstr, których powody do dumy i radości nigdy się nie kończą ♡
Żeby Wataha Renaissance rosła w siłę, a za parę lat zaprosiła duszyczki z WSC na niejedną jubileuszową ucztę oraz żebyśmy co najmniej we dwójkę wybrali się jeszcze na niejedno wesele do sąsiadów i tańczyli na nim do północy!

Almette (Delto).
Co tu dużo mówić, życzę Ci, żeby matematyka na każdych zajęciach była chociaż trochę intrygująca, a wierzę że tak się stanie, gdy uświadomisz sobie, że jest cząstką Ciebie, nasz Matematyku.
Żeby szeroko pojęte tworzenie zawsze sprawiało Ci taką samą radość i wychodziło równie rewelacyjnie. I żebyś była z nami jak najdłużej, Trójkąciku.

Tisko,
Konwalio (Wyko),
Asmiro (Sangre),
Vitale (Duszku).
Życzę Wam, Drodzy Przyjaciele, byście, choć każdy z Was robi teraz co innego, robili to jak najlepiej i wiedzieli, że starzy znajomi z WSC, z małym Agrestem na czele, są przy Was myślami. Mam nadzieję, że jeszcze nieraz, w lepszych czasach, spotkamy się tak, jak dawniej, napiszemy razem jeszcze dziesiątki opowiadań, a każdemu z nich będzie towarzyszyć ten sam co dawniej dreszczyk emocji.

Domino,
Misho,
Silence,
Valentine,
Bodziu.
Żebyście rozgościli się u nas, poczuli jak w domu i żeby Wasza przynależność do WSC stała się początkiem czegoś, co na dobre zamieszka w Waszych sercach.

Teraz moje osobiste życzenie - chciałbym, żebyśmy za rok mogli spotkać się w tym samym miejscu, po raz kolejny w składzie pełnym lub powiększonym o nowe, wspaniałe Duszyczki, które swoją obecnością wniosą do WSC coś czego nie da się opisać słowami. Tak jak niegdyś Wy.
Tego więc również Wam i sobie życzę.
                                                  Wasz samiec alfa
                                                  I przyjaciel
                                                    Agrest

                                                                      

Żartowałem, jeszcze nie koniec.
Jeszcze ostatnia na dzisiaj rzecz, dla wszystkich Duszyczek, które w tym roku spędzają Sylwestra pod kocykiem.
WSC ma przyjemność zaprosić na Sylwester z WSC!
Gdzie? Na naszym Discordzie. Kiedy? Orientacyjnie od dziewiętnastej do dwudziestej trzeciej, a tak naprawdę dopóki się nie porozchodzimy. Co? To co zawsze, tylko bardziej hucznie!
Byłoby świetnie jeśli kto będzie lub wpadnie przelotem, a kogo nie będzie, powiedział jeszcze raz na Discordzie.