Zachowanie szczeniaka przez sen wyraźnie zmartwiło wychowanka lisów, który już nie raz widywał dziecięce koszmary, a raczej ich objawy w rzeczywistym świecie i dokładnie wiedział, jak wyglądają. Nie lubił takich widoków, wolał, kiedy maluchy mają szczęśliwy, spokojny odpoczynek, na który jak najbardziej zasługiwały. Zazwyczaj istniał jeden niezawodny sposób na senne horrory, wymagał on odłożenia gitary na bok, owinięcia się wokół Bogusia zupełnie jak kwoka opatulająca swoje najdroższe kurczaczki własnymi piórami, nucenia cichej, spokojniej kołysanki prosto do malutkiego, pomarańczowego uszka oraz głaskania niewielkiej główki łapą, jakbyś głaskał kota. Paks pamiętał, że na niego samego zawsze to działało, gdy lisia mama, zmartwiona jego koszmarami tak jak on teraz Bodzia, rzucała całą swoją robotę, by pomóc kochanemu synkowi. Liczył z całego serca, że małemu szczeniakowi również to pomoże.
Kołyska, jaką nucił, nigdy nie miała słów. Była melodią samą w sobie, graną przez instrumenty natury w lesie, w górach, nad porywistą rzeką. Nie potrzebowała tekstu, by być zrozumianą przez wszystkie istoty dookoła.
A o czym opowiadała? O nadziei, jaka nierozłącznie towarzyszy oczekiwaniu na lepsze dni. O biciu serc, które tak bezustannie pragną, by smutne życie wreszcie się polepszyło. O głodzie nękającym żołądki i wiecznej myśli, że kiedyś, w końcu, głód ten zostanie zaspokojony. To była pieśń zimy, oczekiwania na wiosnę. Nucąca o spotkaniach rodziny, którą grube śniegi rozdzieliły wiele miesiący temu. Głębokim śnie niektórych, co to mieli swoje zaspane oczy otworzyć wraz z pierwszymi ciepłymi promieniami słońca, choć nie było pewności, czy tak się stanie. Kołysanka pokrzepiająca smutne, opuszczone przez świat dusze. Jedyna, jaką znał Paketenshika.
Rudzielec miał cały czas zamknięte oczy, odpoczywając wraz z pomarańczową kulką schowaną w jego ogonach, jednak nawet przez półsen czuł, jak maluch wreszcie się uspokaja. Przestał się wiercić, piski przemieniły się w ciche sapnięcia, a następnie znikły całkowicie. Ciałko wtuliło się głębiej w puszyste ogony, mimowolnie przypominając nauczycielowi łowiectwa jego córeczkę Alkestis. Pewnie, że musiały przypominać, jakże by inaczej.
Paki dał sobie jeszcze czas na własne rozmyślania, siłą powstrzymując umysł od ucieknięcia w tak kuszące objęcia Morfeusza. Mało z tych rzeczy dotyczyło Bodzia, bardziej skupiał się na swoich obowiązkach, jakie w głowie próbował sobie przypomnieć i poukładać w logiczną całość. No wiadomo, prawie każda noc nauczyciela tak wygląda, nie da się tego w żaden sposób ominąć. Tu będzie musiał załatwić z wilkami, żeby nikt z dorosłych nie polował w trakcie trwania lekcji szczeniaków, tam czeka na niego egzamin do zaplanowania, by upewnić się, że uczniowie na pewno załapali podstawy tropienia drużynowego. Ale go znowu znienawidzą... Ale takie obowiązki nauczyciela, co zrobisz, jak nic nie zrobisz?
Dał sobie tylko na chwilę przypomnieć o potrzebach małego Bogusława. Wiedział, że szczeniak potrzebuje opieki i był całkowicie gotowy mu ją zapewnić, jednak biorąc pod uwagę nieufność łaciatego malca będzie musiał naprawdę się postarać, żeby młody pozwolił się adoptować. Cierpliwość stanowiła jednak silną część jego osobowości i jeśli zdobycie zaufania Bodzia miało trwać niezwykle długi czas, chciał cały ten czas poświęcić właśnie w tej sprawie. Choćby to niesławne licho miało w końcu wyjść ze swojej gawry i kopnąć go prosto w durny, rudy łeb, jakiego o dziwo wcale się nie wstydził. A ono na pewno by to zrobiło całkiem chętnie.
<Boguś?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz