UWAGA: To opowiadanie zawiera krwawe sceny oraz dużo przekleństw.
To się nie działo. To się po prostu nie mogło dziać. Nie miało do tego prawa.
Nie miało prawa, by istnieć.
Yir, ten wesoły, rozgadany Yir, leżał pod jego łapami, z przeoranym od kul grzbietem, otoczony już na ten moment ogromną plamą krwi. Wydawało się to takie nierzeczywiste niczym sen o letnim poranku. Ale było. Udowadniało swoją rzeczywistość metalicznym zapachem wdzierającym się bezceremonialnie do nozdrzy Paketenshiki, mokrą cieczą barwiącą pomarańczowe futro na czerwono. I absolutną ciszą, jakiej nie powinno tu wcale być. Żadnego fukania atramentowego basiora, żadnej bezsensownej paplaniny. Niezrozumiała wiązka słów przemieszanych niekulturalną łaciną, która powinna na ten moment wydobywać się z ust wilka, utknęła gdzieś głęboko w ledwo poruszającej się piersi. Właściwie to już prawie tego ruchu nie było.
Paki zapomniał o zapiskach, jakie jeszcze przed chwilą trzymał między wilczymi palcami. Myuu.2 wydawał mu się tylko niepotrzebną sylwetką na tle pustki, jaka nagle zaczęła ich otaczać po tym przedziwnym wybuchu białego światła. W tej czasoprzestrzeni liczył się tylko jego Yir, teraz umierający tuż obok, bo jakieś skurwysyny postanowiły rzucić puszką wygłuszającą moce. Do jasnej cholery, czemu to musiało tak wyglądać?! Czemu siły wyższe pozwoliły na taki rozwój sytuacji, czemu tym szmatom w mundurach zależało, żeby się ich pozbyć?! Nic złego nie robili, do kurwy nędzy! Chcieli tylko poczytać papierki! Czemu Yir musiał na tym ucierpieć?!
Mnóstwo takich pytań kotłowało się w głowie rudzielca, jednak na żadne nie istniała pewna odpowiedź. Jego oczy, o dziwo zupełnie suche, mimo że łzy cisnęły się na nie tabunem, skupiały się przede wszystkim na czerwonej szarpaninie, w którą zmieniły się atramentowego basiora. Skrawki mięsa odchodziły od reszty ciała całymi płatami, przypominając bliżej mielonkę niż mięśnie, jakimi były. Skóra przypominała rozerwaną tkaninę, która została nałożona na ciało jak ofutrzony worek, by ukryć jego zawartość, a teraz wreszcie nie wytrzymała napięcia. Krew ciekła z tej szczeliny ciurkiem, kilkoma strumieniami, mocząc niebieskie futro na o wiele ciemniejszy odcień o nieokreślonej nazwie. Klatka piersiowa ukochanego wyraźnie traciła siły, całe wilcze ciało pozostawało w bezruchu. Nawet uszy nie drgały.
Coś w tym widoku bolało tak, jakby w serce Paketenshiki wsadzono rozrzażony do czerwoności, metalowy pręt. Wychowanek lisów czuł jak jego zmysły odmawiają posłuszeństwa, on sam chciał położyć się, płakać, wierzgać, gryźć. Krzyczeć. Nic jednak się nie działo. Stał w bezruchu, zamieniony w kamień, zupełnie niewrażliwy na świat dookoła, choć w jego wnętrzu prywatny, mały światek właśnie się walił w posadach. Paketenshika czuł, jak traci cząstkę siebie. Bardzo ważną i ogromną, o której nie miał pojęcia, że można ją oderwać i zostawić wilka przy życiu. I torturować w ten sposób do końca istnienia.
Dopiero gdy Zuva wykonał krok w ich stronę, ta różowa sylwetka poruszyła się w ogólnym bezruchu, rudy basior odzyskał czucie ciała. A wtedy jego emocje wylały się ze środka jak ogromny wodospad, właśnie niszczący wysoką tamę.
– Kurwa! Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa! – wyzywał, pozwalając słonym łzom spłynąć po policzkach, szarpiąc się w miejscu jakby został zakuty w łańcuchy i próbował się wydostać. – Dlaczego?! Dlaczego do tego doszło? Dlaczego na to pozwoliłeś?!? Nie mogłeś ich wcześniej zajebać?! – skierował swój gniew na Bogu winnego kota, który w tym momencie górował nad nim, zupełnie nieporuszony, obserwując całą sytuację. – Przecież mogłeś to, kurwa, zrobić!
– Rzucanie kurwami w niczym ci nie pomoże! – ryknął Myuu.2, pozbywając się momentalnie swojej maski opanowania. Straszny na swój sposób eksperyment naukowy stał się jeszcze bardziej przerażający, gdy zaczęły nim szargać emocje. Gdy Paketenshika wreszcie przestał wzywać panny lekkich obyczajów, kontynuował. – Dopóki dycha, nie jest jeszcze za późno. Daj mi chwilę. – Po tych słowach ruchem głowy oznajmił, że wilk ma się odsunąć.
Wyciągnął łapo-ręce do przodu, jakby się spodziewając, że atramentowy wór zaraz wstanie i rzuci się do rąk długo oczekiwanego pana. Oczy rozjarzyły się błękitnym blaskiem, jak zawsze, kiedy kot korzystał ze swoich specjalnych zdolności. Tym razem jednak zaświeciły się również przednie kończyny, a między trzema palcami u każdej pojawiły się białe kule. Paki siedział zaledwie pół metra dalej, oglądając przez łzy cały ten spektakl. Wstrząsały nim łkania, ale nie miał więcej sił płakać.
Obserwował w ciszy, jak kule odrywają się od dłoni istoty, powoli niczym drobiny kurzu opadając na ciało ledwo żyjącego wilka. Wsiąkły jego ciało jak woda w gąbkę, a światło od nich rozpłynęło się wzdłuż wszystkich żył i tętnic, podświetlając te zerwane naczynia, te ledwo widoczne, a nawet delikatnie bijące serce, które wciąż wykazywało wolę walki. Na moment leżący w bezruchu Yir zamienił się w osobliwą lampkę, świecącą o dziwo na tyle mocno, że rudzielec musiał odwracać od niego wzrok. Wciąż jednak zmuszał się do kierowania oczu w tamtą stronę, byleby jak najmniej mu umknęło. W końcu to może być ostatni raz, kiedy widzi swojego drogiego Yira.
Kiedy wokół atramentowego basiora pojawiła się biała aura, nie był już w stanie patrzeć. Schował cały pysk pod łapami, rozmazując wciąż cieknące łzy i zatracając się we własnych myślach. Jak do tego wszystkiego doszło? Czy Zuva zdoła uratować jego przyjaciela? Odpowiadała mu tylko ta dziwna, zupełnie nienormalna cisza, jakiej nie powinno wcale być.
Sekunda za sekundą ciągnęły się bezustannie w tym milczeniu świata, nie dając żadnych oznak, co się dzieje. Chociaż mówiąc szczerze, Paketenshika chyba wolał nie wiedzieć.
– Możesz już spojrzeć – usłyszał wreszcie rudzielec. Faktycznie, jasne światło przestało przebijać się przez zaciśnięte powieki wilka.
Podniósł wzrok, spoglądając w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą leżał futrzany wór, ledwo dyszący i rozszarpany pazurami energetycznych pocisków. Czerwona plama wciąż pozostała na miejscu, tylko wór wyglądał nieco inaczej. Właściwie już nie przypominał worka z mięsem, teraz na nowo był granatowym basiorem, jaki kilka godzin temu wchodził do ludzkiego laboratorium za namową rudego idioty, podobno swojego przyjaciela. I oddychał normalnie. Na wszystkie wiatry z czterech stron, oddychał normalnie! Pełną piersią, nieco tylko lekko, jak każdy wilk podczas snu. Na ten widok kolejne łzy napłynęły do oczu Pakiego. Tym razem były to jednak łzy radości i ukojenia.
– Yir... Mój drogi Yir... – zdołał wyszeptać, zaraz po tym kładąc się koło pomocnika medyka. Nie zwracał uwagi na krew, ta krew nie była już ważna. Najważniejsze było to w pełni żywe ciało, owładnięte spokojnym, bezpiecznym, zdrowym snem. – Dziękuję, Zuvo – zwrócił się do różowego kota, nawet na niego nie spoglądając.
Myuu.2 kiwnął głową, siadając całkiem niedaleko pary Canis Lupus. Teraz pozostało czekać, aż atramentowy basior się ocknie. Wtedy na nowo skupią się na odkryciu celu istoty stworzonej ludzką ręką.
Paki położył głowę na szyi Yira, wsłuchując się w miarowy oddech i stabilne, silne bicie serca.
<Yir?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz