czwartek, 10 grudnia 2020

Od Paketenshiki CD. Delty - "Noce i Dnie"

Udali się na wspólne polowanie, swoje torby z narzędziami nauczycielskimi zostawiając w sprytnie zamaskowanym schowku przeznaczonym właśnie dla nauczycieli. Jak wyjaśnił Paketenshika mniejszemu koledze, tylko kadra pedagogiczna wiedziała o jego istnieniu, był to swego rodzaju szkolny sekret, w razie gdyby któremuś z nauczycieli nie chciało się nosić całego sprzętu w tę i z powrotem. Nawet Delta zauważył, że jest to niezwykle praktyczne rozwiązanie.

W trakcie drogi na tereny łowieckie dużo rozmawiali, oczywiście najczęściej schodząc mimowolnie na temat szczeniaków. Własnych szczeniaków, uczniów czy nawet trafiło na plany życia prywatnego, o których właściwie żadnemu nie było zbyt przyjemnie rozmawiać. Tylko rudzielec zaśmiał się jak zawsze, że nie ma problemu z przygarnianiem każdego napotkanego malucha, choćby był on nawet znienawidzony przez resztę watahy. Długowłosy tylko skomentował, że szczeniaków nie idzie nienawidzić. W tym zakresie obaj się zgadzali.

Wychowanek lisów słusznie miał wrażenie, że przez cały czas robi za przewodnika czarnego basiora, idąc nieco do przodu i wciąż obierając kierunek na własną łapę. W żaden sposób mu to nie przeszkadzało, a nawet poczuł pewną dozę odpowiedzialności za płochliwego przyjaciela. Ciekawe, czy będzie musiał za niego polować, bo ten znowu się zaplącze w jakieś krzaki z przerażenia.

Na szczęście nie. Wspólnymi siłami udało im się złapać jelenia ze złamaną nogą, który miał pecha akurat szwendać się po okolicy. Nauczyciel medycyny od razu zabrał się do jedzenia. Paki tylko siedział z boku i obserwował. W końcu ciemniejszy wilk podniósł głowę znad rozszarpywanego kawałka mięsa, świeża krew błyszczała na jego pysku.

– Dlaczego nie jesz? – to pytanie było tak przewidywalne, że rudzielec poczuł się jak w jakimś teatrze, gdzie każdy odgrywa swoją zaplanowaną z góry rolę i wszyscy dokładnie wiedzą, kiedy jaka kwestia zostanie wypowiedziana. Żywa symulacja, do licha.

– Nie spieszy mi się – odpowiedział rudy ze spokojem, wzrok kierując gdzieś w górę, pomiędzy gałęzie widniejących nad nimi drzew.

Jego oddech parował na zimnym powietrzu, zostawiając przyjemne wrażenie, jakby wychowanek lisów palił jakąś fajkę albo zamienił się w smoka. Para wodna wylatywała z jego ust ledwo widoczną chmurą, rozwiewając się po chwili w niebyt. Fajna zabawa, na którą nigdy nie jest się za starym. Kiedy spojrzał z powrotem na rozrywanego przez mniejszego kumpla jelenia, zauważył, że nawet mięso paruje przy obecnej temperaturze. Nie będzie można nic z tego zostawić.

Kiedy Delta już się oblizywał po sytym i upragnionym posiłku, a jego brzuch przestał udawać wodnego walenia, nauczyciel łowiectwa wreszcie sam zabrał się do jedzenia. Jego potrójny ogon podwinął się do góry, przybierając postać spirali, zupełnie jakby lisowaty wilk właśnie zmieniał się w magicznego kitsune. Dość wybrakowanego i z gigantyzmem, ale kitsune. Nie umknęło to uwadze czarnemu basiorowi.

– Czemu tak podwijasz ogony? – zapyta, a zaraz po tym zrobił się cały blady na twarzy, cofając się o kilka kroków. Paks nie podniósł nawet pyska z brzucha kopytnego zwierzęcia.

– Sam chciałbym wiedzieć. Starszyzna mojego rodzinnego stada stwierdziła, że to cecha genetyczna, ale ponieważ nie mam pojęcia, kim są moi prawdziwi rodzice, nigdy nie dowiem się, czy ten stary piernik Morkifetnod miał rację. Najpewniej tak, to świr, ale nigdy się nie myli.

– Mor... jak?

Paketenshika prychnął, powstrzymując śmiech, aż krew z jelenia rozprysła dookoła, zostawiając ślad czerwonej konstelacji na pysku rudego wilka. Oczywiście, że zapomniał. Nikt z wilków nie rozumie zasad lisich imion, nie mówiąc o ich wymawianiu.

– Morkifetnod – powtórzył powoli, wyraźnie, starając się akcentować odpowiednie głoski. – To imię najbardziej poskręcanego na mózg lisa w moim rodzinnym stadzie. Mama mówiła, że kiedyś go trafił piorun Rekstokiortepa, dzięki czemu dostał umiejętność widzenia wszechświata, ale od nabyłej wiedzy ześwirował i wielu już nie bierze go na poważnie. Ja tam zawsze lubiłem jego szalone opowieści, choć drań był ostry i agresywny, jakby go nietoperz pogryzł. Dobrze, że Lriotfeknod umiał nad nim zapanować, bo pewnie nie raz byłem o włos od śmierci z paszczy tego posrańca.

– Weź skończ z tymi lisimi imionami, bo mnie głowa zaczyna boleć, co? – upomniał Delta, już teraz słaniający głowę łapami.

Rudzielec zaśmiał się na głos najszczerszym śmiechem, jaki mógł z siebie wydać. Głośnym, czystym, dziwnym na swój sposób, bo kropka w kropkę przypominającym śmiech lisa. Ogony rozluśniły się, na nowo wyprostowały, podniesione jednak wciąż do góry przypominały magiczną aurę, jaka mogła w tym momencie otaczać nietypowego Paketenshikę, jakiego mało kto w tej watasze widział. Roześmianego Paketenshikę. Lisiego wilka o prawdziwej naturze sprytnego żartownisia.

– A wiesz, jak ma na imię mój ojciec? Zavishashika! – zaśmiał się, po czym stworzył wokół siebie chmurę piachu i zniknął z pola widzenia mniejszego wilka, uciekając pod zasłoną do lasu.

Kilkaset metrów dalej, gdzie basior nie mógł go już usłyszeć ani zobaczyć, wychowanek lisów skulił się pod drzewem niczym zagubiony szczeniak i zaczął cicho chlipać, łzy wycierając w swój nieodłączny, potrójny ogon, jedyny prawdziwy przyjaciel w trudnych, samotnych, pełnych goryczy i tęsknoty za rodziną chwilach.

<Deeeelta?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz