sobota, 26 grudnia 2020

Od Yira CD. Pakiego - "Projekt Różowego Słońca" cz.13

Ciemność. Cisza. Pustka. Ciepło. To ostatnie było jedyną rzeczą, jaka nie pasowała w obrazie śmierci, który Yir zdążył już przecież raz poznać. Czuł ciepło, bijące gdzieś obok, wtulone w niego, rozłożone również na szyi. A ból, piekielne zimno wymieszane z palącym gorącem oraz przemożna ochota po prostu poddania się gdzieś zniknęły, zabrane przez jedwabistą sieć, jaka jeszcze przed chwilą opatulała atramentowego basiora.

Nie miał pojęcia, co się stało ani co aktualnie dzieje się wokół niego. Zdawał sobie tylko sprawę z faktu, że nie umarł. I jeśli miał być całkowicie szczery ze samym sobą, jak na razie wcale nie chciał tego stanu zmieniać. Czuł się dobrze zamknięty w bańce niewiedzy, uwięziony w niematerialnym świecie, gdzieś na skraju snu i jawy. Tu było bezpiecznie i tylko to się w tym momencie liczyło. Nie chciał wracać do rzeczywistości laboratorium, do tego przerażającego Myuu.2 z wzrokiem, jakby chciał cię w każdej chwili rozerwać na strzępy, ale nie mógł, bo wtedy nie będzie miał na co kierować swojej nienawiści. Jednak istniała jedna rzecz, dokładniej mówiąc jedna osoba, którą tak właściwie chciałby zobaczyć. Chciałby ponownie wpatrzeć się w te złoto-żółte oczy, bijące metalowym chłodem, choć gdzieś ze środka wydobywały się głębokie, pozytywne emocje. Chciałby wtulić się w rude futro, takie puszyste, doskonale utrzymane dzięki skomplikowanym zabiegom pielęgnacyjnym dopracowanym przez lisy. Jego wnętrze marzyło, by słuchać ponownie tego anielskiego śpiewu, głosu praktycznie nie z tej ziemi, który odganiał wszelkie problemy smutnego i szarego świata.

Wszystkie te pragnienia składały się w jedną, logiczną całość.

Yir zwyczajnie chciał wrócić do Pakiego.

Ten wewnętrzny pęd wwiercał się w świadomość, cały czas swoją bolesną obecnością udowadniając, że pomocnik medyka jednak wolałby się obudzić. Zobaczyć, czy słońce jego życia przeżyło atak ludzi w mundurach oraz ze strzelbami w dłoniach. Rozejrzeć się dookoła, przypomnieć sobie, jak wygląda świat. Odetchnąć pełną piersią, wziąć cały haust świeżego, leśnego powietrza. Napić się wody z wartko płynącego strumienia, przecinającego tereny watahy w różnych miejscach. Posmakować słodkich dzikich owoców lub nawet dopiero co złowionej z odmętów rzeki ryby, wciąż jeszcze walczącej o wolność. Wrócić do domu, do ciepłej nory, na swoje wyściełane ładnie cierpliwymi, rudymi łapami legowisko. Żyć. Nie umierać, żyć!

Dał zdezorientowanym mięśniom jeszcze chwilę odpoczynku, zanim zaczął z nimi walczyć o przywrócenie czucia i swobody ruchów. Ciężar na szyi gdzieś zniknął, pozwalając w pełni rozegrać naprawdę ciężką i wyczerpującą bitwę między odświeżonym już umysłem, a sparaliżowanym jeszcze ciałem. Ale gdy tylko łapy na nowo zaczęły się ruszać, drapiąc pazurami w miękkiej ziemi, reszta wydawała się zaledwie bułką z masłem. Musiał tylko wystarczająco długo machać w tą i we wtą, żeby przywrócić porządne krążenie krwi w całym organizmie.

W końcu jego uszu zaczęły dochodzić dźwięki z zewnątrz. Słyszał szuranie własnego ciała, ale też kroki jakiejś istoty drepczącej dookoła niego. I ciężkie stąpania znienawidzonego różowego kota. I głos, który tak bardzo pragnął usłyszeć, i który właściwie przywrócił go do świata żywych. Po raz drugi, można by rzec. A właścicielem tego głosu był najbliższy atramentowemu basiorowi wilk, noszący imię Pakty... Paketni... Paketen...

Paketenshika, do jasnej ciasnej, normalniejszego imienia nie było??

Wewnętrzne wyzywanie pół żartem pół serio zdawały się działać pozytywnie na zrujnowane ciało prawie podwójnego trupa, bo już wkrótce był w stanie rozróżnić pojedyncze słowa, jakie były wypowiadane przez lisią pokrakę. Nie było tego wiele, Paki zapewne dawał Yirowi czas, żeby się ogarnąć, ocknąć, powrócić do świata na pesymistycznej jawie, ale każdy dźwięk wydawany przez rudzielca był dodatkowym źródłem siły dla wykończonych mięśni, które tak bardzo chciały najzwyczajniej powiedzieć "nie". Nic im jednak z tego nie wyszło.

– No dalej, Yir! Dasz radę! – padły pierwsze w pełni zrozumiałe zdania, budzące we wnętrzu pomocnika medyka coraz większą wolę walki. – Jesteś silny, poradzisz sobie! – i radził, ale tylko dzięki wsparciu swojego przyjaciela. – Proszę, wstań... Zrób to dla mnie... – te słowa łamały się niczym wiosenny lód, zostawiając równie podobne zimno.

Paki się złamał. Wiecznie opanowany nawet w najbardziej wymagających sytuacjach Paketenshika połamał się na miliony malutkich kawałeczków, nie zważając na emocje ani na zdanie wszystkich dookoła. Wyrażał wprost, co czuje, nawet nie próbując tego ukryć. Ostatni bastion nadziei zapadł się w sobie, nie chroniąc ani siebie, ani swoich towarzyszy. I jeśli Yir wkrótce się nie ocknie, nie podniesie na nogi, to z tego bastionu już nigdy nic się nie odrodzi. A przynajmniej nic na kształt dobrze znanego wszystkim pozytywnego rudzielca o nieco skomplikowanej mimice twarzy.

Tym razem walka rozpoczęła się na dobre. Nieważne, jak bardzo bolało, atramentowy basior się nie poddawał, wiercił wszystkimi czterema kończynami i bezustannie próbował otworzyć oczy, jednak wciąż jakaś czarna chmura zasłaniała widoczność. Dopiero potem sobie przypomniał, że przecież ma grzywkę.

Spazmatycznymi ruchami całego ciała, jakby dostał drgawek, starał się odgarnąć grzywkę z oczu. Ich kolor nie był tu w żaden sposób ważny, musiał w pełnej okazałości zobaczyć swojego kochanego liska. Aż w końcu mu się udało.

Zobaczył. Ale widok, jaki mu się ukazał, był niezwykle daleki od choćby tego wykreowanego nadzieją. Zapłakana twarz Paketenshiki to na pewno nie było coś, co chciał tak szybko ujrzeć. Przestał się wiercić, całą swoją energię wykorzystując na zmęczony uśmiech, byleby pocieszyć tego rudego frajera. Po szeroko otworzonych oczach zrozumiał, że zamierzony cel nie został osiągnięty. Zapewne o wiele bardziej jego uśmiech przypominał szkaradną bliznę niż faktyczny pozytywny grymas.

– Cześć – wychrapał, nie mogąc nawet otworzyć w pełni ust.

– Yir... Tak bardzo się bałem... – padło w odpowiedzi, a wychowanek lisów położył się tuż obok, przy plecach pomocnika medyka, opatulając go własnym ciałem. Lizał i wygryzał skórę przyjaciela, wykorzystując podstawową pielęgnację wilczej sierści, żeby uspokoić zarówno siebie, jak i pomóc w pełni ocucić się atramentowemu basiorowi. Zuva nie był nigdzie widoczny, choć Yir czuł, że drań siedzi gdzieś z tyłu, tak, żeby on go nie widział. Oby jak najszybciej odzyskał siły i nie był już tak narażony na atak dziwadła...

<Paki?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz