Góry były wyjątkowo spokojne. Drugiego dnia mojej wycieczki zaczął padać śnieg. Starałam się trzymać bardziej zalesionych terenów, gdyby pewny latający patyczak chciał mnie odnaleźć z „lotu patyczaka”. Nie martwiło mnie jednak, że mnie odnajdą… w końcu na pewno tak się stanie. Bardziej martwiło mnie, że sama chciałam już wracać w zimne i bezuczuciowe „objęcia” Admirała. Moje serce tęskniło, a umysł nie mógł się doczekać, żeby go znowu zobaczyć. Wczorajsza złość zaczęła powoli ulatywać, a na jej miejsce wskoczyły wymówki i usprawiedliwienia dla brunatnego basiora. Obiecałam jednak sobie, że będę tak długo podróżować, aż mnie nie znajdą i sama nie mam zamiaru wracać do watahy. Ewentualnie będę się kręcić w jej pobliżu…
---
Zgadnijcie! Kto ma zgadnąć głupia?
Minął już miesiąc. O serio? Nie zauważyliśmy…
Unikałam innych wilków, otwartej przestrzeni, ludzi i okolic watahy. Czyli co? Cały czas góry? Znalazłam sobie przytulną jaskinię
w górach, a raczej kilka jaskiń, które zmieniałam, gdy tylko jeden z poszukujących
mnie patroli pojawiał się w pobliżu. Taa… nie ruszyłaś się z miejsca od
dwóch tygodni. Właściwie przestali Cię już szukać. Nie, to nie
prawda. Patrole pojawiały się rzadziej, bo nie szukali tylko tutaj… Taką
przynajmniej miałam nadzieję. Nadzieja matką głupich. Ty a wiesz, że w sumie pasuje?
Miałam też dziwne przeczucie, że jestem cały czas obserwowana. Jakby ktoś
cały czas wiedział gdzie jestem. Obserwowana, a to dobre. Czy
czułam się samotna? TAK. Właściwie to nie.
Po coś nas stworzyłaś, nie? Głosy w mojej
głowie dotrzymywały mi towarzystwa, a fakt, że niedługo kończyłam dwa lata i
wchodziłam w dorosłość, co oznaczało, że już wcale nie musiałam wracać do
watahy, trzymał mnie w miejscu i powstrzymywał przed powrotem. Ty, a to nie duma? Ja myślałam, że duma. Jedynie ciągłe
jedzenie ryb z prawie już zamarzniętego strumyka trochę mi przeszkadzało.
Jednak w wolnych chwilach starałam się trenować, żeby wyrobione mięśnie nie
zaniknęły przez złe odżywianie i brak ruchu. A co masz robić
sama na prawie pustkowiu? Nawet ognia nie potrafisz rozpalić. Noo, dlatego nasze łapy są cały czas
wygięte i tylko trening pozwala je rozgrzać.
- Cicho już! – krzyknęłam warcząc
jednocześnie. Szybko jednak tego pożałowałam.
- Słyszałeś to? – usłyszałam dziwny
głos w bliskiej odległości. Siedziałam przy strumyku, a do mojej jaskini było z
pięćset metrów drogi. W pobliżu nie było zbyt wielu drzew czy krzaków, w
których mogłabym się ukryć. To pewnie znowu Mundus. Nie,
to nie on. Pozwól się już złapać. Złapałam się łapami za
głowę nie wiedząc co robić. To nie był Mundus. To nie był patrol, który
zwyczajowo tędy przechodził. Upewniłam się w tym, gdy zza góry wyłoniła się
dwójka ludzi.
- O patrz, wilczek. – zaśmiał się
jeden z nich a ja stanęłam na równe nogi i przyjęłam pozę atakującą.
- Może stąd chodźmy, lepiej go
nie rozwścieczać. – powiedział drugi patrząc na mnie ze strachem, a ja warknęłam
do niego żeby go pogłębić. Weź może stąd idźmy. Noo, jeden z nich wygląda jakby
chciał nas zabić. Spojrzałam z powrotem na pierwszego. Głosy się nie
myliły, jego twarz wykrzywiała się w szyderczym uśmiechu, a oczy wręcz wołały o
rozlew krwi.
- Daj spokój, widać, że jestem
zmarznięty i niedożywiony. – powiedział patrząc na mnie. – Możemy się z nim
zabawić.
Mówiąc to, rzucił w moją stronę
pokaźnych rozmiarów kamień, który musnął moje lewe ramię. Nic nie poczułam, ale
gdy spojrzałam w dół, zobaczyłam stróżkę krwi spływającą w dół po moim futrze.
Ostro zakończona część kamienia, musiała mnie zranić… Ty serio tego nie
czujesz!? Weź, ona
powinna się leczyć. Odsunęłam się od oprawców, jednak oni przysunęli
się ponownie. Nie wiedziałam jak walczyć z ludźmi, a moje mimo wszystko
osłabione ciało, nie było gotowe na walkę. No ba, że nie było. Kamienie
zaczęły lecieć w moją stronę ze zdwojoną siłą. Nawet wcześniej bojący się mnie
osobnik, teraz rzucał z uśmiechem na twarzy. Starałam się je omijać. Jakoś nieudolnie. Ale zmarznięte łapy, nie były tak zręczne jak
wcześniej. Zaczęłam czuć mrowienie na ciele, w niektórych miejscach pojawiło
się więcej stróżek krwi, a ja sama zaczęłam słabnąć. W końcu kamienie przestały
lecieć. Dyszałam ciężko i miałam nadzieję, że to już koniec. Oj chyba nie.
- Dobra, teraz prawdziwa zabawa…
- powiedział jeden z ludzi i jednym susem przeskoczył dzielący nas strumień. Odsunęłam
się do „ściany” z masywu górskiego i warczałam wściekle na zbliżających się
napastników. Już miałam odskoczyć w prawo, gdy jeden z nich się na mnie rzucił
i przyparł mnie do ziemi. Chwile później spadła na mnie lawina kopnięć i
pomimo, że starałam się wyrwać, gryźć i szarpać to nic nie działało.
- Czemu on nie skamle! – krzyknął
jeden z nich, kopiąc mnie jeszcze mocniej, co wywołało przyjemne mrowienie. Jezu, kobieto ogarnij się! Przyjemne… też mi coś. Mniej przyjemne było
zmęczenie i brak siły by uciec. Czułam, że moje ciało nie chce ze mną
współpracować, a umysł przysłaniała mgła. W ostatniej chwili zobaczyłam błysk
sztyletu w ręce jednego z nich, a później zasłaniającą mi widok wysoką szarą
postać, a tuż za sobą usłyszałam warczenie. Mundus! O jak dobrze, chyba mamy krwotok
wewnętrzny. Ty,
patrz na te rany… zasklepiły się. O nie, ona chyba zaraz zemdl…
<Admirał? ;_;>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz