Bez wątpienia najgorszą z najgorszych, była pierwsza doba.
Właśnie wtedy, gdy w samym środku dnia, dwójka strażników przeprowadziła mnie zza zachodniej granicy aż do mojej jaskini i wrzuciła do środka niczym worek ziemniaków, w głowie zrodziła się myśl: nie zrobię tego. Nie dlatego, że nie potrafię, nie! Po prostu nie chcę. Nie zgodzę się na takie traktowanie, jestem naukowcem, a nie więźniem!
Z jednej strony, byłem trochę zmęczony wędrówką z terenów WSJ i nocą spędzoną poza domem, z drugiej jednak, buzujący w głowie gniew nie pozwolił mi długo usiedzieć w miejscu. Niemal od razu postanowiłem wyjść na spacer, by uspokoić myśli.
Wyjrzałem więc z jaskini.
- Co wy tu jeszcze robicie?
- A co panicza tak interesuje? - zapytał nieco niegrzecznie jeden z basiorów, które rozsiadły się pod skalną ścianą i jeszcze przed momentem żywo o czymś rozmawiały. Oba wbiły we mnie wyczekujący wzrok.
- Siedzicie mi pod domem! Nie mówcie, że też z polecenia tej łajzy - warknąłem, wychodząc na zewnątrz, by stanąć z nimi twarzą w twarz.
- O wybaczy szanowny Admirał - wyższy z wilków wstał wolno i wypinając pierś zagrodził mi drogę - my tylko pilnujemy naszego wspólnego interesu.
- O czym wy mówicie - pokręciłem głową, nie wierząc własnym uszom.
- A jak będzie potrzeba lekarstwa? Jak Admirał zachoruje, albo matka Admirała, to do nas będzie szanowny miał pretensje? No, chyba, żeśmy szanownego nie dopilnowali. Ale niech ma przede wszystkim do siebie.
- A idźcie - ominąłem go, odpychając lekko, jednak nie uszedłem nawet kilku kroków, gdy zdążył mnie zatrzymać i zawrócić chwytem za skórę na szyi.
- Nie, według wytycznych przerwa obiadowo-ruchowa trwa od wskazówki na drugim kamyku do wskazówki na trzecim kamyku - to powiedziawszy, postawił mnie naprzeciwko jakiejś dziwnej instalacji z patyków i kamieni, a najprawdopodobniej prymitywnego zegara słonecznego, ustawionego gdzieś nieopodal wejścia. Stanąłem jak wryty.
A więc tak cholernik wszystko wymyślił. No dobrze, jeszcze zobaczymy, kto kogo przechytrzy! Wolę siedzieć na tyłku od trzeciego kamyka do drugiego, niż palcem tknąć te jego magiczne szkiełka z wirusami.
Z oburzonym westchnieniem wróciłem do wewnątrz. Z braku lepszego, to znaczy, rzecz jasna, jakiegokolwiek zajęcia, położyłem się na swoim piaskowym legowisku, leniwie zatrzymując spojrzenie na jednym z punktów na przeciwległej ścianie i pozwalając myślom wrócić do wydarzeń, które miały miejsce tego przedpołudnia.
Zajęcie to szybko mi się znudziło, a oczy zaczęły zamykać. Wreszcie, w duchu ciesząc się z własnego zmęczenia i mając nadzieję, że pomoże mi ono przetrwać w zamknięciu nieco dłużej, usnąłem.
Gdy na nowo otworzyłem oczy, było już pewnie długo po południu. Zebrawszy się więc czym prędzej, wybiegłem z groty jak strzała, planując udać się w końcu na długo wyczekiwany spacer, a przy okazji także i obiad.
- Hej, a ty dokąd? - zza pleców dobiegł mnie pełen wyrzutu głos. Zatrzymałem się, czując uderzające do głowy gorąco.
- Na obiad! - krzyknąłem, niemal jednocześnie z całej siły zaciskając kły na swojej wardze. Odwróciłem się na powrót w stronę strażników, którzy stali już na baczność i najwyraźniej szykowali się do ewentualnego pościgu.
- Nic z tego. Przerwa skończyła ci się już dobre pół godziny temu.
- Ale nie wychodziłem dziś, do diabła!
- A rano nie byłeś na stanowisku swojej pracy, tylko włóczyłeś się po obcych terenach. Proszę wrócić do środka.
Gdy moje stopy raz jeszcze zetknęły się z chłodnym, piaszczystym podłożem jaskini, ogarnęła mnie już tylko nagła bezsilność. Dowlokłem się z powrotem pod ścianę i rzuciłem na ziemię, z myślą "ja chyba zwariuję" i zamiarem ponownego zaśnięcia. Sen jednak nie nadchodził.
Nie pomogło nucenie zasłyszanej jakiś czas temu piosenki, wspominanie poprzednich dni, ani zawzięte bardziej niż kiedykolwiek wcześniej obgryzanie swoich policzków, na którym mój umysł zatrzymał się na dłuższą chwilę.
Gdy cały pysk nieznośnie szczypał mnie już od środka, a krew chyba wciąż pojedynczymi, acz dużymi kroplami zaczęła ściekać na język nawet bez pomocy odruchu ssania, po raz pierwszy instynktownie zerknąłem w stronę swoich przyrządów, z którymi jeszcze wczoraj miałem nadzieję pracować.
Jęknąłem w myślach. Nie wiedziałem już, czy chcę, czy nie chcę. W mojej głowie mieszały się myśli dające temu pragnieniu zdecydowane, czerwone światło, a także myśli, które kazały wpatrywać mi się w ciemny kąt i połyskujące w nim przedmioty, z coraz większym utęsknieniem.
Chyba dopiero patrzenie na nie dało mi chwilę ukojenia. Zacząłem wyobrażać sobie, jak dotykam, każdego po kolei, przekładam w palcach, stukam o siebie małymi miarkami, potrząsam pudełkiem, w którego wnętrzu cicho pobrzękują stosy igieł.
Zaczęło się ściemniać.
Nie zamierzałem oszukiwać sam siebie. Wahanie przerodziło się w układanie planu.
Wszak nikt nie wiedział o moim przedpołudniowym buncie. Nikt nie słyszał złożonej sobie w myślach przysięgi nieposłuszeństwa. Mogłem udać, że nic się nie stało, a moim planem od początku był powrót do domu o praca. Dla nikogo, tylko dla siebie. Tak!?
A to, jak bardzo mam w pogardzie jego i wszystkich jego pomocników, pokażę później, jakoś inaczej.
Na dworze było już zupełnie czarno, gdy podniosłem się, przeciągnąłem i skierowałem do swojego złożonego w kącie laboratorium. A potem zacząłem wyjmować narzędzia, rozkładać, dzielić na jakieś mniejsze, funkcyjne grupki, by ułożyć plan na następne tygodnie.
Gdy skończyłem, wyjrzałem na zewnątrz, by przekonać się, że straż pozostawiła mnie już samego, udając się na nocny spoczynek.
W pierwszej chwili w mojej duszy zapalił się płomień podniecenia, zachęcający do wyruszenia na jakąś nocną wyprawę. Zakazaną i niebezpieczną.
Szybko jednak zdusiłem go, przypominając sobie, że czeka na mnie ukochana pracownia, prawie gotowa do działania.
Zamiast więc pozwalać dłużej płonąć w swojej duszy pragnieniu mocnych wrażeń, w wejściu do jaskini rozpaliłem spore ognisko, aby oświetlić miejsce swojej słusznej pracy.
Pierwszym krokiem w każdej pracy naukowej jest zdobycie potrzebnych informacji. Tej nocy więc postanowiłem wreszcie otworzyć swoje starsze zapiski i dokumenty, by celebrując każdą chwilę jak ucztę w rajskim ogrodzie, odświeżyć swoją wiedzę.
Na zewnątrz znów zaczął padać śnieg, już po krótkim czasie pokrywając piasek i niską, szarą trawę przed jaskinią dosyć grubą warstwą błyszczącej bieli. W świetle ogniska wyglądało to wszystko jakoś wyjątkowo uspokajająco. Ponieważ przespałem sporą część dnia, tym bardziej teraz, pochłonięty pracą, nawet nie zauważałem stopniowego upływu godzin nocnych. Dopiero gdy ogień zaczął dogadać, zdałem sobie sprawę, jak bardzo chce mi się spać.
Ostatnie zdania zapisane na pożółkłych papierach moją niewprawioną jeszcze łapą zamazywały się i traciły sens.
W pewnej chwili jakiś dźwięk przeleciał ponad śnieżną pokrywą i przedarł się do moich uszu. Czy to tylko szmer gałęzi, czy to kroki, nie byłem w stanie określić. Zamarłem na chwilę, oczekując, aż się powtórzy. Wreszcie nie słysząc nawet najlżejszego dźwięku poza kapnięciami na ziemię kolejnych płatków śniegu, odetchnąłem głębiej i przetarłem nieprzytomne oczy ciężką łapą.
Naprawdę jesteś zmęczony, Admirał.
Następnego, chłodnego poranka, zanim jeszcze otworzyłem oczy, przez chwilę próbowałem myślowo połączyć się jakoś z momentem, w którym zasnąłem. Pamięć jednak okazała się ulotna bardziej niż przypuszczałem, ponieważ że wspomnień zachowanych z poprzedniego wieczora pozostało tylko zamglone wspomnienie blasku ogniska i kilkudziesięciu powtarzanych po parę razy słów.
Podniosłem się na cztery nogi, przeciągnąłem, po raz pierwszy z nowym zadaniem przed oczyma zamrugałem by wybudzić ze snu również swoje oczy, kilkoma szybkimi refleksjami przygotowałem się do pracy psychicznie, podszedłem do swoich skrytek, usiadłem, namyślając się, od czego zacząć... i zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia.
Po prostu nie mam pojęcia.
Uciekły gdzieś wszystkie wspomnienia z ćwiczeń z Achpilem i cała moja wiedza metodologiczna. Cały poprzedni wieczór spędziwszy na przypominaniu sobie wszystkiego, co wiedziałem o wirusach, w tym o sławetnym VCIG, który miał stać się moim przyjacielem na najbliższe miesiące, zupełnie pominąłem jedną kwestię - jak zamierzam zabrać się za polecone zadanie?
Z początku rozkładając sprzęt, miałem ochotę jedynie usiąść nad nim i płakać. Czułem się głupi, słaby i niedoinformowany.
Na krótko przed przerwą obiadową, drugi raz otworzyłem swoje notatki z wirusologii, mając nadzieję, że może przeoczyłem jakiś klucz do wszystkich drzwi. Nic jednak nie przychodziło mi do głowy. Misja, choć ważna i poważna, wyglądała na zbyt ambitną.
W zamyśleniu oparłem się o ścianę, siadając na swoim legowisku. Położyłem przed sobą jedną z czystych kartek, wziąłem do łapy małe, zwęglone polano i nerwowo postukałem nim w ziemię.
No dobrze, podsumujmy.
Na kilka sekund w mojej głowie zapadła kompletna cisza.
Nagle polano poszybowało na przeciwległą ścianę, odbijając się od niej z hukiem i złamało się w pół. Zebrałem wszystkie siły, by powstrzymać krzyk.
- Pieprzę, nie robię - burknąłem, opadając do swojego dołka.
Nie minęło wiele czasu, gdy na zewnątrz dało się słyszeć rozmowę, świadczącą o pojawieniu się w pobliżu jaskini i pilnujących jej strażników, nowej osoby. Dosyć szybko rozpoznałem głos, na dźwięk którego, w moich trzewiach rozlała się fala niezwykle kontrastowych emocji.
Po chwili do jaskini wszedł Mundus, już w wejściu rozglądając się po pracowni.
- I jak?- zapytał krótko. Podniosłem wzrok.
- Bez sensu. Nic z tym nie zrobię.
Lekko przechylił głowę, przyglądając mi się ze zmrużonymi oczyma.
- Widziałeś kartkę?
- Jaką kartkę?
- Rozpiskę - przeszedł obok mnie i zatrzymał się przy leżącym w głębi jaskini głazie, na którym obok papierów, które przeglądałem wieczorem, leżała kartka zapisana jego pismem. Gdy mi ją podał, popatrzyłem na nią wielkimi oczami.
- Aha - wymruczałem, obiegając wzrokiem litery - nie zauważyłem.
Ponownie oderwałem wzrok od dokumentu i spojrzałem na niego, przez chwilę wahając się, czy zadać to pytanie.
- Ej, co z Ciri?
- A co ma być? Zgubiłeś ją, nadal nie mamy pewności, czy w ogóle żyje. Patrole chodzą na tamte tereny.
Teraz pozostała mi już tylko gra na czas.
- Ej, bo słuchaj. Ja się zupełnie nie mogę skupić na pracy, jak jej nie ma.
Mundus popatrzył na mnie jak na kogoś niespełna rozumu.
- Od kiedy?
- Od dzisiaj, po prostu nie wiem co się z nią dzieje i... martwię się.
- Adek, Adek... - szary ptak podszedł trochę bliżej i uśmiechnął się pobłażliwie - z kogo robisz idiotę? Ty się boisz o siebie, ale nie oszukujmy się, Kara i Szkło dowiedzą się tak czy inaczej, gdy tylko wrócą do domu.
- Nie, nie o to mi chodzi - zawarczałem, odruchowo strosząc sierść na karku - po prostu się o nią boję. I dopóki nie będę miał jej z powrotem, możesz zapomnieć, że cokolwiek zrobię!
- Ty chyba niespecjalnie rozumiesz. Wiesz, jakie są objawy VCIG?
- Pewnie, że wiem - wzruszyłem ramionami.
- Wiesz, jaka jest śmiertelność?
- Wiem.
- A znasz historię zachorowań?
- Tak, a jakie to ma teraz znaczenie?!
- Na przykład takie, że VCIG na naszych terenach upodobał sobie okres zimowo-wiosenny. I na podstawie naszej aktualnej wiedzy nikt nie zagwarantuje, że nie pojawi się jeszcze tej zimy. Albo to, Admirałku, że jest doskonałym selekcjonerem i częściej posyła pod ziemię pewne grupy wilków. Starych, chorych, ale nie tylko. A wiesz, kto byłby na jego liście tym razem?
Zmarszczyłem brwi, jednak nie byłem pewien, jakiej oczekuje odpowiedzi. W końcu postanowił mnie w tym wyręczyć.
- Takie wilki, jak ty, Admirał... albo twoja matka. Jesteś pewien, że chcesz przerwać pracę?
Wszystkie mięśnie, które miały wykonać prosty ruch głową, napięły się w niepewności, uniemożliwiając mi podjęcie jakiejkolwiek decyzji. Zacisnąłem zęby i nabrałem powietrza w płuca, by wreszcie wygrać walkę sam ze sobą i stanowczo pokiwać głową.
Ponieważ moje wielkie plany ostatnich dni, przez serię nieszczęśliwych wydarzeń rozlazły się zupełnie, przez pierwszy tydzień nie robiłem praktycznie niczego. Potem, z braku lepszej alternatywy, wróciłem na zajęcia do Achpila, mając świadomość przynajmniej tego, iż do wchłonięcia jest jeszcze tyle wiedzy, że nie wystarczy mi na to pewnie całego życia, jak długie by ono nie było. Drugi, w końcu trzeci tydzień od czasu naszego, to jest, moich nieszczęsnych wagarów upłynął dosyć szybko. Bardziej niż zwykle przygaszony, pogrążony całkowicie w pracy, która stała się moją ucieczką od kłopotów życia prywatnego, zapomniałem o problemach innych niż zabrudzone szkła laboratoryjne i pęknięta igła.
Aż wreszcie coś ruszyło się w całym tym zastoju. Pewnego chłodnego popołudnia, gdy wolnym krokiem wracałem do domu z piaskowego wąwozu, gdzieś na granicy terytoriów WSJ i WSC, głosy dobiegające z południa, skłoniły mnie do zejścia ze swojej stałej ścieżki. To czworonożny inaczej rozmawiał z jakimś małym, trójbarwnym kotem. Z czystej ciekawości i być może jeszcze jakiegoś tajemniczego zaintrygowania, które zjawiło się na ledwie wyczuwalne drżenie w głosie małego, kolorowego ciałka, podszedłem bliżej. Mundus, cały czas słuchając podenerwowanej relacji swojego przyjaciela, skinął na mnie głową, gdy tylko mnie zauważył.
- Wiemy gdzie jest Ciri - streścił, gdy rzuciłem im pytające spojrzenie - idziemy, teraz.
Bez słowa ruszyłem za nim z powrotem na tereny WSJ, tuż pod skórą czując, że sytuacja wymaga szybkiej reakcji.
Na miejscu, w jakimś skalisto-pagórkowatym kawałku ziemi nad cienkim strumykiem, zastaliśmy coś, czego zupełnie się nie spodziewałem.
Dwójka ludzkich samców atakowała Ciri. Na ten widok wszystkie moje mięśnie napięły się ponownie, a szczęki zacisnęły. Z jednej strony ogarnęło mnie uczucie zupełnej paniki, z drugiej, czując jakieś wewnętrzne podniecenie spowodowane spotkaniem, które szybko przerodziło się w gorączkowe podekscytowanie, które skutecznie zagłuszyło strach.
Nie było wiele czasu na działanie. Jedyne, co zdążyłem zauważyć to to, że wilczyca nie miała już siły się bronić. Niewiele myśląc, z donośnym warczeniem skoczyłem naprzód, uderzając w człowieka zanim zdążył się zorientować. Nie byłem pewny, czy Ciri mnie dostrzegła i czy w ogóle byłe jeszcze przytomna. Kątem oka zarejestrowałem, jak Mundus czai się na koleżkę napastnika. Jego wsparcie dodało mi odwagi.
Wystarczyła krótka chwila, by ludzkie pomioty zaczęły uciekać z krzykiem, osiągając prędkości, o jakie zapewne sami siebie nie podejrzewali.
Wystarczyła krótka chwila, by ludzkie pomioty zaczęły uciekać z krzykiem, osiągając prędkości, o jakie zapewne sami siebie nie podejrzewali.
No, po prostu nie mogłem odmówić sobie przyjemności pogonienia ich jeszcze choć przez kilkaset metrów. Jak wystrzelony z procy przeskoczyłem przez płynący obok strumyk, ze wszystkich sił w nogach pędząc za uciekającymi. Zawróciło mnie dopiero wołanie towarzysza. Wolno zatrzymałem się, pozwalając ludziom zniknąć na jakiejś ścieżce i zawróciłem, przewracając oczami. Niechętnie skierowałem się z powrotem na miejsce potyczki.
Znalazła się, to najważniejsze. A jeśli chodzi o usprawiedliwienie jej stanu, na powrót starych mogliśmy wymyślić jakąkolwiek wiarygodną bajkę.
- To ten... co z nią? - mruknąłem, resztkami pobudzenia zmuszając się do wypowiedzenia tych słów zmartwionym tonem.
Szary ptak pokręcił głową, jakby nie do końca wiedząc, co odpowiedzieć. Podszedłem bliżej. Właśnie podtrzymywał omdlałą Ciri na skrzydle, w pozycji półleżącej i ściskał pazurami jednej z nóg jej przedramię, poniżej którego, z szarpanej rany, obficie ciekła krew.
- Sam zobacz.
Usiadłem obok nich i zawiesiłem na wilczycy beznamiętny wzrok. Jednak w miarę jak patrzyłem, moje ślepia otwierały się szerzej.
- Co się dzieje?
- Wygląda jakby... no nie wiem - zamyślił się.
- Czy to się zamyka?
Rozluźnił chwyt, a potem zupełnie odsunął szpony od jej łapy i teraz już obaj przyglądaliśmy się błyskawicznie zasklepiającej się ranie jak cielęta malowanym wrotom.
- To samo stało się przed chwilą z tymi na tułowiu - skinął w stronę ciemnych śladów krwi na sierści, pod którą nie dostrzegłem nawet najmniejszego skaleczenia. Moje oczy zabłysły pod wpływem gonitwy myśli. Coś w moim spojrzeniu na Ciri zaczęło gwałtownie się zmieniać.
- Wygląda na to, że właśnie poznaliśmy jej moc - uśmiechnął się lekko Mundus, odsuwając się od niej z westchnieniem - Boże, co za ulga. Admirał, pomóż mi, musimy zabrać ją do medyka. Nie wiadomo, czy w środku też wszystko gra.
- A dlaczego miałoby nie grać? - podniosłem się i przeciągnąłem demonstracyjnie.
- Nadal jest nieprzytomna, kolego.
Opieszale stanąłem obok wadery, pozwalając przyjacielowi wsadzić ją sobie na grzbiet. Potem wolno ruszyliśmy w stronę naszej watahy.
< Ciri? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz