Te oczy. Te oczy, te oczy, te oczy, te oczy! Myśli rudego wilka skupiały się tylko na nich. Cały świat nagle stracił znaczenie, nie istniał jego sens, w tym momencie liczyły się jedynie tęczowe oczy, jakich nigdy w życiu nie zobaczył. Zdawały się mienić, wciąż zmieniać swoje odcienie, przechodząc od najciemniejszego granatu do rażącej żółci. Zupełnie jakby w tych tęczówkach kosmos odnalazł swoje miejsce i postanowił się tam zagnieździć, nie mieszcząc się jednak w tak małej przestrzeni. Aż w końcu do Paketenshiki dotarło, na co dokładnie patrzy. To był spektakl życia, które wyrwało bezceremonialnie Yira spomiędzy szprych koła, oraz śmierci, jaka czaiła się na jego powrót. A kolory zmieniały się wraz z szerokością źrenicy, nierozerwalnie z nią połączone, dopóki ta czarna kropka nie odnalazła idealnej średnicy na nową, dawno nie spotkaną ilość światła.
Wtedy też uspokoiły się barwy. Każde oko miało swoją parę, tak dziwnie, ale pięknie ze sobą współgrającą. Ich widok był tak oszałamiający, że dopiero, gdy zaczęła boleć go klatka piersiowa, Paki zorientował się, że zapomniał w zupełności oddychać. I nawet jeśli chciał stwierdzić, że to nie ma żadnego znaczenia, kłujący ból skutecznie sprowadzał go z powrotem na nudną, szarą ziemię. Oraz napomniał o bliskości, jaką dwa wilki nabrały między sobą, zapominając o czymś takim jak przestrzeń osobista. Wychowanek lisów, całkowicie czerwony na twarzy, odsunął się od równie czerwonego... przyjaciela, jeszcze przyjaciela, próbując jednocześnie uspokoić uderzające młotem o żebra serce. Nie był przygotowany na taki szok. W sumie chyba nikt nie mógłby się przygotować. Mógł się spodziewać wszystkiego, ale nie takiego spektaklu barw piękniejszych niż jakakolwiek prawdziwa tęcza czy kamień szlachetny.
Wrócili na niewielkie przerzedzenie w drzewach, na którym przygotowywali się do napadu na laboratorium. Trzymali się od siebie na odległość, nie patrząc już więcej jeden na drugiego, co z pewnością nie uszło uwadze Zuvy, ale na szczęście wielki kot wyraźnie postanowił to zignorować. Być może nie znał pewnych konceptów naturalnego świata, ale to nawet i lepiej dla dwójki wilków. Paki czułby się okropnie, jakby musiał tłumaczyć, co zaszło między nimi i spodziewał się, że Yir miałby to samo.
Wreszcie słońce schowało się gdzieś za granicą horyzontu, pozwalając niebu nabrać niemal czarnej barwy, a wszelkim gwiazdom i galaktykom pokazać swoje małe, błyszczące światła. Jednakże zanim zrobiło się całkowicie ciemno, chmury zasłoniły nieboskłon swoimi puchatymi cielskami, przez co zrobiło się o wiele mroczniej. Oczywiście wyłącznie na korzyść trójki towarzyszy. Nauczyciel łowiectwa węszył przez moment w powietrzu, po czym ruchem głowy wskazał pozostałym, że pora ruszać. Atramentowy basior i Myuu.2 bez słowa podążyli za przewodnictwem stoickiego wilka.
Placówka była otoczona metalową siatką, sądząc z buczącego dźwięku zabezpieczoną płynącym prądem. Dotknięcie płotu nie wchodziło w grę. Ale od czego ma się lewitującego kumpla? Rudzielec musiał tylko wypatrzeć jakiekolwiek straże, które mogły przechodzić w pobliżu i zobaczyć zwierzęcych szpiegów, co niestety samo w sobie zabierało sporo czasu. Gdyby byli tu Szkło albo Lato, w miarę normalnie wyglądające wilki, zapewne poprosiłby ich o rozejrzenie się bezpośrednio przy siatce. Ale lisio wyglądający wilk o potrójnym ogonie, a tym bardziej atramentowy z bandażami zawiniętymi wokół nogi, wyglądałby zbyt podejrzanie. Pozostawało wyglądanie z krzaków.
Dwóch uzbrojonych ludzi przeszło przez plac dzielący w linii prostej kryjówkę trójki towarzyszy oraz sam budynek labo. Nie zauważyli zupełnie obcych kształtów w krzakach, pochłonięci jakąś własną, zupełnie niezwiązaną z pracą placówki rozmową. Tak właściwie to była idealna szansa, żeby się dostać do środka. Wystarczy się skradać, jak przy podchodzeniu zwierzyny.
– Zuvo, przeniósłbyś nas tam? – rudy basior zapytał kotowate stworzenie, którego oczy od razu zajęły się niebieskim światłem.
Wilki poczuły, jak jakaś niewidzialna siła podnosi je w górę, odrywając łapy od stabilnego podłoża, wznosząc coraz wyżej w powietrze. Paketenshika poczuł uścisk Yira na jednym ze swoich ogonów, jednak w tym momencie nie miał zamiaru w żaden sposób tego komentować. Całkowicie rozumiał tą reakcję. Jemu samemu zaczęło kręcić się w głowie, starał nie patrzeć w dół, w oddalającą się ziemię, a zamiast tego skupić na placówce. Zaraz wyimaginowany wiatr popchnął ich do przodu, przenosząc nie tylko przez naelektryzowany płot, ale również przez cały plac, aż wylądowali tuż koło białej ściany budynku. Pod rudzielcem ugięły się nogi, gdy tylko poczuły znajomy ucisk od spodu.
– To... też zadziała.
Różowa istota wykrzywiła pysk w grymas, który bezsprzecznie przypominał złośliwy uśmiech. A to gnida.
Towarzysze przemknęli w stronę tylnego wyjścia, jakie rzuciło się Pakiemu w oczy jeszcze długo zanim przedostali się za ogrodzenie. Zamknięte, a obok drzwi widniała dziwna płytka z numerkami i wyświetlaczem, która musiała służyć za specyficzny zamek. I do tego miała miejsce na kartę identyfikacyjną. Laboratorium musi być chronione najlepszymi środkami, no przecież. Tylko, że w towarzystwie Yira wyświetlacz dostawał świra, pojawiały się na nim różne symbole, losowe liczby, nawet podświetlenie klawiszy migało jak jakaś nieogarnięta dyskoteka. Zupełnie jakby go... opętało?
– Yir, weź to dotknij – rozkazał przywódca wypadu, wskazując łapą na imprezującą płytkę.
Pomocnik medyka bez słowa spojrzał na wskazany przedmiot i z pewną dozą pożałowania, że zachciało mu się iść na przygodę, zbliżył kończynę do klawiszy. Jeszcze zanim w ogóle zdołał się z tym zetknąć, urządzenie zapiszczało, rozbłysło intensywnym blaskiem, na wyświetlaczu pojawiła się licza 7 przeplatana z 6, a za chwilę posypały się iskry, sygnalizując bezpowrotną śmierć dziwnego, komputerowego klucza. Drzwi otworzyły się z cichym sykiem, jakby obrażone, że ktoś otworzył je w sposób niezaplanowany przez architekta. Na twarzy wychowanka lisów wypłynął mimowolny uśmiech, rudzielec ledwo powstrzymał się od wybuchnięcia autentycznym, szczerym śmiechem, chociaż nie mógł powiedzieć, co go bardziej rozbawiło. Mina Yira, gdy maszyna pokazała, jak bardzo go nie lubi, czy reakcja urządzenia na zbliżenie się naładowanej obcą mocą łapy. Być może nie powinien uosabiać komputera.
Weszli do środka, niezatrzymywani przez żadną dodatkową siłę ani człowieka. Drzwi zasunęły się z tym samym sykiem, rzucając różnymi obelgami oraz niezupełnie naukową łaciną na głowy szpiegów. Przynajmniej tak to brzmiało w uszach rudego wilka.
Przemykali białymi, wyciszonymi korytarzami, mijając naprawdę niewielu naukowców oraz strażników. Niektórzy zrzucili by to na szczęście, ale Paketenshika wiedział, być może podświadomie, że zawdzięczają to Zuvie. Cokolwiek robił, robił to dobrze i znacząco poprawiał szanse szwendającej się po placówce trójki. I ich prowadził. Rudzielec nie mógł stwierdzić, czy kot znał tą placówkę, czy kierował się jakimś wrodzonym instynktem, ale prowadził ich bezbłędnie i z niesamowitą pewnością siebie przez kolejne komory, prosto do bazy danych, która kryła się gdzieś głęboko w tym dziwnym, śniegowym labiryncie.
Nauczycielowi łowiectwa trudno było określić, jak długo już skradają się kątami laboratorium, unikając okazjonalnych strażników i pracujących do późna naukowców. Strzelał, że maksymalnie jakaś godzina, więc mają jeszcze dużo czasu, zanim ludzie zaczną się budzić i zapełnią to miejsce, uniemożliwiając ewentualną ucieczkę.
Szczerze mówiąc, nie było tu wiele do oglądania. Białe ściany praktycznie niczym się nie różniły, przecinały je niezwykle nudnie równo ułożone drzwi z tabliczkami sugerującymi, jakie pomieszczenia znajdowały się za szarymi, metalowymi prostokątami. Większość miała jako klucz tylko czytnik kart, który w żaden sposób nie reagował na obecność granatowego basiora poza tym, że diody delikatnie migotały. Tylko niektóre miały tak rozbudowane panele jak ten, z którym rozprawili się przy wchodzeniu. Te panele przykuwały uwagę, za każdym razem zmieniając się w miniaturową bibliotekę. Jeden raz nawet powstał konkretny wyraz, "slut", chociaż Paki nie mógł zgadnąć, czy chodzi o jego angielskie, czy szwedzkie znaczenie. Oby to pierwsze. Okazjonalnie mijali też szyby, za którymi widniały dziwne, skomplikowane urządzenia albo tuby z zielonym płynem. Na to drugie Zuva reagował dość negatywnie, wzdrygając się za każdym razem, gdy na nie spojrzał. Wychowanek lisów szybko dowiedział się, dlaczego.
W niektórych tubach pływały dziwne, zmodyfikowane istoty, niektóre mniej lub bardziej przypominające Myuu.2. Wszystkie zdawały się być w stanie hibernacji albo uśpienia, nie reagowały na obecność przybyszy w żaden widoczny sposób. Do tub kolorowymi kablami podpięte były monitory wyświetlające stan życiowy mutantów, ich rytm serca, aktywność mózgową i inne dane, trudne do rozpoznania dla kogoś, kto nigdy się z taką technologią nie zetknął. Nagle do rudzielca dotarło, jak dokładnie wyglądał problem różowego kota. Nikt nie chciałby się ponownie spotkać z takim szklanym więzieniem, jeśli przez większość życia widział świat wyłącznie przez jego ściany.
W końcu po niezliczonych parach drzwi i oknach z nieprzyjemnym widokiem trójka towarzyszy dotarła do metalowej płyty z napisem "ARCHIWUM". Tutaj musiały być trzymane wszystkie ważne dane, chociaż niepokojące było, że dwunożni strażnicy dokądś sobie poszli. Dopiero później Paki wypatrzył schowane w wentylacji ciała w ciemnych kombinezonach. Zapewne robota Zuvy.
Weszli do archiwum, otwierając je dokładnie tym samym sposobem, co drzwi wejściowe, po czym pochowali się każdy w swoim kącie. Tutaj wciąż byli ludzie, pracowali, choć zdawali się nie słyszeć syku rozsuwanych drzwi. Jest szansa, że było to poza ich słyszalną częstotliwością, bo syczenie było strasznie piskliwe i nieprzyjemne dla wilczych uszu. Lepiej dla szpiegów. Myuu.2 machnął z ukrycia ręką pokrytą dziwnym, niebieskawym połyskiem, a wszyscy zarywający nockę naukowcy momentalnie położyli się na ziemi, jakby w synchronizacji napadła ich przemożna potrzeba snu. Być może tego wiecznego, jak sądzić po ich znieruchomiałych klatkach piersiowych. Oj, będzie trudno wydostać się z tej placówki, skoro zostawili za sobą tyle trupów.
Towarzysze rzucili się do pochowanych w szufladach kartek, najbardziej skupiając się na tych opatrzonych literą "M". Paketenshika poczuł nieprzyjemne, zimne kłucie, gdy dotarło do niego, że każda z tych teczek była przypisana do innej istoty stworzonej ręką naśladujących Boga ludzi. Na pewno zdecydowana większość była już martwa, ale... ile przecierpiały, zamknięte w ciasnych, szklanych tubach, zanim Mroczny Kosiarz przyniósł upragnione wybawienie? Ile bólu doświadczyły, będąc jedynie eksperymentami, czystym doświadczeniem, kompletnie niepotrzebnym i przeznaczonym mimo wszystko do wyrzucenia? Ich celem było narodzić się, przynieść zamierzone rezultaty i umrzeć, odchodząc w zapomnienie, gdzie tylko czarny tusz na jasnych kartkach papieru pamiętał jakkolwiek o ich istnieniu. Doprawdy, na co było to ludziom? Gdy ktoś już zaznał odrobiny smaku potęgi, nigdy nie poprzestanie, wciąż pragnąc więcej niczym uzależniony od psychoaktywnych substancji narkoman. Smutna prawda obracającego się w nieprzerwanym cyklu świata.
Po kilku nieznośnie długich minutach znaleźli wreszcie teczkę podpisaną koślawym pismem "Myuu.2", podbitą czerwoną pieczątką z ikoną wybuchu. Rozmazane zdjęcie pokazywało profil różowego kota, w tamtym momencie zanurzonego w zielonkawym płynie. Nie zdążyli jej jednak otworzyć.
<Yir>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz