Kolorowe kwiatki i latające wokół nich równie barwne motyle wydawały się młodemu podróżnikowi dziwnie śmieszne, biorąc pod uwagę całkowitą świadomość, że rodzinna Wataha Srebrnego Chabra jest całkowicie pokryta śniegiem, i to do tego pewnie jego grubą warstwą. Natura potrafiła być taka zabawna dla tych, którzy prawie nigdy nie stoją w miejscu, bo ciągnie ich na spotkanie z przygodą.
Miękki mech porastający te okolice zamiast standardowej trawy był przyjemną odskocznią od twardej, nierównej, ziemistej drogi pełnej ostrych kamieni, co krok wbijających się na chama między poduszki u łap. Co wieczorne wyciąganie ich stało się już żmudną rutyną dla wiecznie spacerującego Wayfarera, aż tu nagle bam! Zielona Matka obdarowała go ścieżką prowadzącą przez puszyste mchy i wyrastające spomiędzy zielonych kamieni wesołe kwiatki, których basior nigdy w życiu na oczy nie widział, a pachniały najczęściej jedzeniem, irytującą słodyczą lub odrażającą padliną. Naprawdę, skąd rośliny biorą pomysł, żeby śmierdzieć jak zalegająca od tygodnia sarna.
Przynajmniej mięso w tych okolicach było całkiem smaczne. Najczęściej padało na wciąż obecne dookoła ptaki, jednak basiorowi już kilka razy udało się upolować coś, co miało cztery nogi i było pokryte futrem. Spotkał nawet inne wilki! Tylko że chuderlawe szkapy wolały przemykać cieniem oraz unikać jakiegokolwiek kontaktu. Podróżnikowi niespecjalnie to przeszkadzało, nawet polubił otaczającą go od dawna samotność i przebywanie wśród większej ilości osobników jego gatunku na ten moment wydawało się bardziej problematyczne niż przyjemne.
Ciepłe powietrze muskało jego futro, kiedy spacerował miękką ścieżką wzdłuż niewielkiego, spokojnie płynącego strumienia. Widział w nim kolorowe kamienie, jeden już nawet zdążył wyłowić i schować do kapelusza, by dać to któremuś wilkowi z watahy, kiedy tylko wróci. Co prawda nie wiedział jeszcze, któremu, ale na pewno znajdzie kandydata. W końcu od czego jest rodzina, no nie?
Jednym uchem wychwycił przemykające po mchu malutkie łapki, najpewniej jakiegoś gryzonia albo bardzo dużego owada. Nie zamierzał się przejmować. W tym momencie istniał dla siebie, dla swojego umysłu, a nie dla cielesnych potrzeb, które już dawno zdołał zaspokoić. Spacerował sobie do przodu, chłonął uczucie miękkiej ściółki pod poranionymi od kamieni łapami, wąchał wszystkie nowe zabawy, o ile te wybijały się wystarczająco mocno ponad intensywną wonną wojnę kwiatów. Słuchał śpiewu i skrzeczenia ptaków oraz bzykania wszelkich małych, sześcionogich stworzonek, jednocześnie szerokim łukiem omijając te ośmionogie. Nie miał pojęcia, jak jadowite są pająki w tych stronach i wolał się o tym nie przekonywać na własnej skórze.
Trafił na kępę drobnych, fioletowych kwiatków, które wyjątkowo miały bardzo delikatny i przyjemny zapach, jakby nie prowadziły w żaden sposób swojej własnej bitwy. Po krótkich oględzinach budowy tego małego cuda natury Wayfarer z zadowoleniem stwierdził, że doskonale nadają się do uzupełnienia żywego stroika, jaki w tym momencie nosił na głowie. Zdjął swój żółty kapelusz i zaczął zrywać kwiatki przypominające miniaturowych kuzynów domowej lawendy. A może to była lawenda? Tylko taka tropikalna? Jedno wiedział na pewno, przeczucie w żaden sposób nie ostrzegało przed tymi roślinkami, więc logiką taty mógł na spokojnie je zbierać. Dość szybko zapełnił ostatnie wolne miejsca na kapeluszu i ruszył w dalszą drogę, zupełnie sam, zadowolony z siebie, pełen spokoju i chęci na podróż. Oraz powoli pojawiającej się niczym cień tęsknoty za domem, której odwiedzin już od dawna się spodziewał. Za niedługi czas ta tęsknota rozkaże mu wracać do watahy, w której się wychował, aż w końcu tam dojdzie wraz ze świeżą, piękną wiosną. Na razie jednak cieszył się obecnym życiem tu i teraz, ledwo pamiętając o istnieniu srebrnych chabrów.
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz