Pierwsze tygodnie podróży mijały spokojnie, bez żadnych niuansów ani przygód. Aż dziw, jak wiele nieprzyjemności można uniknąć, nasłuchując odgłosów natury i uważnie przyglądając się znakom od niej, ale cóż, brązowy basior przemierzający nieznane sobie przepiękne krainy nauczył się tych sztuczek jeszcze w domu, wśród wilków, które znał na tyle dobrze, że wiedział dokładnie, czego się po nich spodziewać. Jedyna różnica w obecnym czasie była taka, że nie miał pojęcia, co może go spotkać w kolejnych dniach bezustannego spaceru, jednak to było dodatkową przyjemnością podczas zimowych wypraw. Element zaskoczenia należał do tych cech podróży, których Wayfarer za nic by nie wymienił. Tak mało rzeczy jest pewnych, tak mało rzeczy można przewidzieć. Piękno tej niepewności było abstrakcyjne, ale pociągające i uzależniające w sposób nieznany większości serc.
Przykładowo dzisiejszy dzień. Słońce wyłoniło się zza horyzontu ubrane w delikatne, pastelowe kolory, całe roześmiane i gotowe rozgrzać zziębniętą oddechem nocy ziemię oraz wszystkie istoty ją zamieszkujące. Wyjątkowo malowniczy wschód słońca podniósł na duchu młodego wojażera, zmęczonego po wczorajszej nieudanej pogoni za posiłkiem. Żołądek przewracał się gdzieś tam w brzuchu, wyraźnie dopominając jakiejkolwiek przekąski na dalszą drogę, byleby zapełnić od dawna puste wnętrze. Należało w końcu spełnić to żądanie. Wilk nie mógł ignorować naturalnej potrzeby jedzenia trzeci dzień z rzędu.
Polowanie również się udało, a dzisiaj na śniadanie przyroda serwowała jakieś sarnopodobne zwierzęta, które w żaden sposób nie smakowały jak dobrze znane mięso z domu, ale to akurat nie przeszkadzało nie w pełni upieczonemu dorosłemu. Najważniejsze, że były smaczne, syte i przy odrobinie szczęścia w zupełności wystarczały na kilka kolejnych pustych dni, podczas których Wayfarer będzie wykorzystywał całą swoją energię na zwiedzanie przeogromnego świata. Naprawdę, nic nie zapowiadało, że coś mogło się zepsuć. A dokładniej mówiąc, serdecznie spartaczyć po całości.
Wielki żubr pojawił się praktycznie znikąd. Basior nawet nie słyszał, jak kopytny zwierz zbliżył się do niego od tyłu, szykując się do niebezpiecznej i zabójczej dla wilka szarży. Odgłos ciężkiego galopu oraz paskudne posapywanie nie dały nastolatkowi ani momentu na przemyślenie sytuacji, podróżnik musiał po prostu biec przed siebie, na łeb na szyję, byleby nie skończyć jako ozdoba całkiem pokaźnych rogów. Dlaczego ten dziki wół postanowił zaatakować nikomu nie zawadzającego Canis Lupus? A licho go wie, słowami szanownego rudego tatusia. Brązowy basior mógł tylko przebierać łapami w nadziei, że zaraz znajdzie dobre miejsce na skuteczną ucieczkę. Rzadki jak włosie psa ze świerzbem las żadnej takiej szansy nie dawał.
Rwąca rzeka też tak jakby wypłynęła niespodziewanie, zmuszając uciekającego trampa do przemyśleń, czy aby przypadkiem nie stracił słuchu, ale nie. Dokładnie słyszał szalejącą wodę oraz ciężkie kroki żubra tuż za sobą. Chciał szansę? Miał szansę! Oby tylko ta szansa nie kosztowała go życie. No nie ma to jak znaleźć się między młotem a kowadłem, naprawdę.
Wayfarer skoczył przed siebie, prosto w objęcia niespokojnej cieczy, która od razu zakryła go nieprzyjemnie zimnym kocem przerażającej grubości. Zdołał wypłynąć tylko na chwilę, by zaczerpnąć powietrza i ujrzeć, że wielkie bydlę zawróciło sobie jak gdyby nigdy nic i wracało do domu. A żeby się udławiło na śmierć tym swoim zielskiem. Woda z powrotem porwała szamoczącego się psowatego w własne głębiny, zmuszając do paskudnej o odrobinę tlenu, a tym samym o życie. Kapelusz zawisnął na sznurkach, przywiązany do uszu wilka, jednak kwiatki, wcześniej tak ładnie powkładane w żółty materiał, popłynęły ulegle wraz z prądem. Jeśli stąd wyjdzie żywy, będzie musiał szukać nowych.
Krótkie sekundy, jakie spędzał pod wodą, dla przyszłego topielca wydawały się nieznośną wiecznością. Płuca opanował palący ból, wymieszany z nienaturalnym zimnem wpadającej do środka wody. Ogłuszający szum zapanował całym jestestwem wilka, w głowie widniała tylko jedna, najprostsza myśl: przetrwać. Wrócić do domu, tak jak obiecał to swojemu drogiemu tacie, ale przede wszystkim przetrwać. Gdzie tu do diaska był brzeg?!
Nagle kark młodego basiora złapały jakieś silne szczęki, ciągnące go w upragnioną górę, ku zbawieniu. Kiedy tylko wypłynęli, wziął ogromny haust powietrza, tak potrzebnego oraz wymarzonego w momencie tragedii, a obce zęby zaciągnęły go w kierunku brzegu. Nie próbował walczyć, płynął w tym samym kierunku.
Wylądował na piasku, zanosząc się kaszlem i wypluwając zalegającą w płucach wodę. Świat zawirował, gleba wydawała się miękka, ale jak najbardziej prawdziwa. Sucha! Niebiosom dzięki, sucha! Został wyratowany. Tylko... przez kogo?
Podniósł głowę, rozglądając się za swoim wybawcą. Nikogo nie zastał, nie było nawet śladów sugerujących czyjąś obecność poza jego własnymi. Jednak wilk nie miał siły o tym myśleć. Osunął się w ciemność, wystarczająco daleko od wody, by go nie porwała ponownie w swoje własne danse macabre, a objęcia Morfeusza przytuliły go na wzór ukochanej matki.
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz