czwartek, 24 grudnia 2020

Od Eothara Atsume - ,,Niecny Owoc" Cz. 12

 

— Oto twój świadek. - przekrzywiłem nieco zabawnie głowę. Równocześnie czułem ulgę, że ten buntownik został ze mną powiązany jedynie w roli podglądacza, z drugiej intensywnie analizowałem sytuację. Wreszcie z odwagą zakrawającą na brawurę na te wszystkie oświadczenia parsknąłem głośno śmiechem, po czym podniesionym, ciut zdenerwowanym głosem prychnąłem:
— Svel? Ten pijak? I to z jego powodu marnujecie mój...nasz cenny czas? - potoczyłem wzrokiem po zebranych, na razie nie zrobiło to na nikim wielkiego wrażenia, tylko wspomniany wilk zaczął świdrować mnie wzrokiem z mieszanką oburzenia i zdziwienia. - Po takim weselu, jak wczoraj niejednemu się w oczach dwoi i troi, a co to dopiero... zresztą, jak mówiłem, byłem daleko na północy. - uciąłem z przejaskrawioną obojętnością to oczywista oczywistość.      
— A skąd ci wiadomo o weselu, jeżeli byłeś ,,daleko stąd"?- z gardła przywódcy wydobył się groźny pomruk. 
— Wszyscy o tym dyskutują, chcąc nie chcąc więc, obiło mi się o uszy. - odparłem spokojnym, nawet nieco pogodnym tonem. 
— Kto konkretnie? - dołożył jakby wyjaśniająco, niecierpliwie, Kwazar.
— Między innymi. - wskazałem pyskiem na sprowadzonego kolegę. Pierwszy raz od dłuższego czasu nastała chwila niezręcznej, syczącej niczym laska dynamitu, ciszy. - Wciąż tylko nie wiem, czyje było to wesele? - rzuciłem dla rozluźnienia atmosfery.
— Delty i Marmałda. - odpowiedziała spokojnie, nieświadomie Erina, a basior lekko się zarumienił na to wspomnienie.
— Dziękuję, w takim razie serdecznie gratuluję! Czy na coś jeszcze mogę się przydać? - zwróciłem się znowu ku Dergudowi. Tak, na wycieraczkę.
— Nie. - westchnął samiec, świdrując całe pomieszczenie uważnym, drapieżnym wzrokiem. 
— Zatem, jeżeli pozwolicie, wracam do pracy. 
~~~
Resztę dnia spędziłem na huraganowej bieganinie pomiędzy ośrodkami wojskowymi i władzy w WSJ, całym ciałem i duszą poświęcając się nowemu śledztwu. Przepytywałem każdego napotkanego mieszkańca (przy okazji jeszcze raz pogratulowałem młodej parze), nabazgroliłem kilka różnych map z potencjalnymi scenariuszami akcji, oglądałem pozostawione przez potencjalnego szpiega ślady, za wszelką cenę starają się nie parsknąć śmiechem - to doprawdy ciekawe, poszukiwanie samego siebie. Mordercy zostali już wcześniej wysłani na cztery strony świata, by przeszukać terytorium w poszukiwaniu szpiega, z nieoficjalnym przyzwoleniem na zarżnięcie obcego na miejscu, nakierowałem celownik sprawy głównie na parkę Naloia i Svela, przesłuchania oczywiście nie przyniosły żadnego skutku. Nie zależało mi na ich złamaniu, na razie zapełnili tylko rubrykę podejrzanych. Chociaż pierwszemu z nich przydałoby się jeszcze w ramach nauczki załatwić kilka tygodni w karniaku - nie miał nic na swoją obronę, dziecinna igraszka. Karma wraca.* W międzyczasie uśmialiśmy się z nowych ukazów jaśnie Owocka, naszemu przywódcy ten komiczny zwrot akcji również zdawał się poprawić humor, choć równocześnie jak na wodza przystało próbował na poważnie analizować ten ruch ze swoimi współtowarzyszami, w czym nie zamierzałem mu przeszkadzać. Ani w ogóle wchodzić w drogę, dopóki nie zostanie oczyszczona po burzy.
Jedna tylko cicha, jadowita, uporczywa, niczym diamentowe wiertło myśl nie dawała mi spokoju. Mimo że godziny mijały bezpowrotnie, a ja dalej swobodnie przemierzałem przestrzenie jako wolny obywatel, wciąż snułem splątane nici bezowocnych rozważań. Czy na pewno wybrałem dobrą osobę? Cóż, nie miałem zbyt dużego wyboru. Poza tym w ogóle nie powinienem powierzać się w ten sposób komukolwiek, tworzyć okazje do szantażu, to było karygodne. Pewnie istniało lepsze rozwiązanie, ale co się stało, to się nie odstanie. Z kim się spotkała? Ulryk chyba podzielił los innych swojej rangi, więc pewnie Holnir z którymś szeregowcem. Marmałd miał wolne. Lavand? Ten aksamitny wężyk, może... Kiedy? Powiedziała, co trzeba? Skłamała? Zadbałem chyba o to, by mrugnięcie było wystarczająco wyraźnym sygnałem, ale równie dobrze mogła to wziąć za głupawe ceregiele. Rozum, którego jej nie brakowało, to jednak nie wszystko, trzeba go jeszcze umieć wykorzystać. Uśmiechnęła się? Wręcz roześmiała, drwiąco czy nerwowo? Zezłościła się, ofuknęła ich? Zaprosiła do siebie? Posmutniała?... Od kiedy w sumie mnie to obchodzi? Władze zainteresują tylko fakty. Czy aby na pewno?
Szedłem przez puszczę późną nocą, wracając z polany karczmarki. W głowie huczały mi trochę procenty i prześmiewcze echo o tym, jak to nasi biedni sąsiedzi gnieżdżą się teraz w ciemnych norach, zamiast zażywać świeżego powietrza, a wypuszczają szpiegów.  W ciemności między drzewami co jakiś czas błyskała para wilczych ślepi, bardzo rzadko jelenich. Niektóre zdawały się za mną podążać. W końcu zirytowany zawołałem przyuważonego Błyska do siebie. Odbyliśmy krótki dialog ,,o niczym", po czym pożegnaliśmy się i rozeszliśmy w swoją stronę. Po tym wydarzeniu las od razu zdał się bardziej opustoszałym. Skręciłem ku jaskini Lidki, niczym namagnesowana igła, mimo że nie byłem napalony, ale dalej pozwalałem się swobodnie nieść przeznaczeniu. No tak, naszyjnik. Im dłużej ten niepozorny kawałek sznurka i drewna siedział w torbie, tym bardziej mi ciążył. Już dawno miałem się go pozbyć. Wkrótce stanąłem przed grotą i jakbym się ocknął z głębokiego snu. To było głupie zagranie, równie dobrze mogłem ten cholerny wisiorek utopić, porzucić w dziupli na drzewie lub nawet na ziemi. Ukradłem go dla niej. Przemknęła myśl jak piorun, a za nią już poleciała kaskada iskier sprzecznych uczuć, niektórych niepokojąco znajomych. Szybko uspokoiłem przyspieszone bicie serca - nie, źle myślicie, ze strachu. Przeraziło mnie, jak omal znowu nie wpadłem we własną pułapkę. Sądziłem, że zdążyłem wyrzec się sentymentalizmu, ale jak głęboko może coś w wilku siedzieć... To, czy dam się mu ponieść, mogło przesądzić o powodzeniu sprawy. Zwłaszcza teraz musiałem mieć się na baczności. Potrząsnąłem gwałtownie głową, by odegnać płoche, chaotyczne intencje i przejść do działania. Sterczałem tu jak kołek już chyba z dobre parę minut, które przeciągały się w godziny. Wolno, bezszelestnie zbliżyłem się do ciemnego wejścia. Przez krótki moment przypatrywałem się unoszącej i opadającej na przemian klatce piersiowej śpiącej wadery. Zmarszczyłem brwi, czując skupiony na sobie wzrok różnych istot z tyłu. Po co ja tu w ogóle przylazłem? Doprawdy komiczne, że dopiero teraz ta myśl wypłynęła na wierzch. Obudzić - nie, odejść - nie. Głowa rozbolała mnie do reszty, nogi i bez tego odczuwałem nie jako cztery pewne kolumny, lecz gumowe patyki. Zrobiłem więc najgłupszą rzecz, jaką tylko mogłem: położyłem się na ziemi obok wejścia, pod kołderką z pnączy zwieszającego się łagodnego bluszczu, niczym jakiś stróżujący pies, i zamknąłem na dłuższą chwilę oczy, by uspokoić wzburzony umysł. 
Ocknąłem się w ostatniej chwili... chociaż właściwie nie jestem pewien, ile ona trwała. Księżyc przesunął się o niezły kawał drogi na nieboskłonie. Dość, że świat wciąż pogrążony był w czerni nocy. W okolicy było spokojnie, żadnego towarzysza na horyzoncie, nawet odgłosów aktywnych o tej porze dnia** stworzeń było mało. Odetchnąłem z ulgą, otrzepałem się po cichu z brudu i trochę odruchowo wyciągnąłem szyję w kierunku wyzierającej z wnętrza groty ciemności, by zajrzeć do środka. Zmroziło mnie po same czubki palców, gdy zobaczyłem tam zimną pustkę. Cholera jasna. Widziała mnie na bank, w takim stanie... nigdy się nie upijałem, ale to był jeden z lepszych odlotów - może i przesadzam? Nie znałem jej na tyle by przewidzieć, czy rozpowie o tym swoim koleżankom, ale wilczą mentalność znałem aż za dobrze. Może wybrała się teraz specjalnie w tym celu? Zaprzeczenie w takim przypadku wygląda jeszcze gorzej, niż milczenie. Ostatecznie nie mieliśmy chociaż żadnego kontaktu, nie poleciało ani jedno słówko, które można by wziąć na języki. Dosyć, do dzieła. Czułem się już znacznie lepiej. Błyskawicznie wyjąłem z torby naszyjnik i cisnąłem go z gniewnym akcentem na płaski głaz przy ścianie w rogu jaskini, po czym z lekkim uśmiechem ruszyłem w kierunku własnego legowiska. Przypomniało mi się akurat, że przydałoby się je odrestaurować.
********
Pamięć ta przetrwała do kolejnego ranka. Tuż po przebudzeniu się szybko wyczyściłem i uporządkowałem posłanie. Zadziwiające, jak szybko się niszczyło pomimo, że użytkowałem je raz na ruski rok. Potem tradycyjnie spędziłem chwile, w których świat kąpał się we wczesnych, czerwono-pomarańczowych blaskach słonecznych i przecierał ze znużeniem oczy na polanie karczmarki, sącząc powolutku niewielkie naczynie wypełnione złotawym, przeźroczystym płynem. Czysta była jednak lepsza. Z na wpół zamkniętymi oczami wyobrażałem sobie dzisiejszy dzień i rozmyślałem nad najbliższymi planami, z całych sił starając się nie dać od razu ponieść końcowej wizji swego panowania, tak kuszącej perspektywy dla kogoś na początku drogi, a tak zgubnej. Ostatecznie mając kilka głównych punktów zaczepienia machnąłem łapą na te rozmyślania i pogawędziłem nieco z towarzyszami. Wciąż niektórzy bliżsi kompani RSZ rozsiewali wątpliwości na temat wczorajszego ,,sądu", inni mieli mi za złe los swoich kolegów Svela i Naloia, lecz generalnie był to stosunkowo niewielki procent. Duże poparcie zawdzięczałem nie tylko fundowaniu alkoholu i rozrywki, w mojej obecności posła nikt nie ośmielił się stosować rozwiązań siłowych, a to dawało poczucie bezpieczeństwa oraz najprawdopodobniej miłą odmianę. Ja sam dyscyplinowałem kamratów atakiem rzadko i krótko, zwykle wystarczał odpowiedni gest. Może też jeszcze nie minął szał nowości. Truchtem opuściłem dolinę, udając się w stronę siedziby wojskowej. Jak na ironię jaskinia dyplomatyczna pełniła tylko funkcje gościnne. 
Do południa uporałem się ze sprawunkami związanymi z wczorajszym śledztwem i paroma pomniejszymi interesami prywatnymi. Z ulgą opuściłem grotę i jak zawsze zaczerpnąłem głęboki haust świeżego powietrza. Tupnąłem parę razy łapami trochę dla otrzeźwienia, trochę z ekscytacji. Odbiegłem na wschód, w głąb ogromnego lasu. Wczepiłem się pazurami w pierwsze lepsze drzewo i zwinnie wdrapałem się na sam szczyt. Zawahałem się przez moment, po czym zamknąłem oczy i wychyliłem łeb ponad korony drzew. Poczułem mocny powiew lodowatego wiatru z tyłu, prosto na karku, aż się ugiąłem. Na szczęście był to tylko chwilowy zryw żywiołu, dzisiaj w średniej formie. Najważniejsze, że wiał z zachodu na wschód, bardziej na stronę południową. Wcześniej pogoda nie była na tyle łaskawa i dosłownie stawała mi okoniem. Jeżeli ten trend się utrzyma, będzie idealnie. 
Niedługo potem przekroczyłem granice między watahami i raźnym marszem zmierzałem w głąb terytoriów WSC. Starałem się unikać ziemi, po części by móc cały czas kontrolować kierunek podmuchów, z drugiej strony by nie zostawiać śladów, toteż moja ścieżka była mocno urywana. W torbie kołatało się pożyczone czyjeś krzesiwo. W końcu gdy pokonałem już mniej więcej dwie trzecie trasy stało się to, czego się obawiałem: wiatr się zmienił. Zaczął się nasilać i porywać na południowy zachód. Westchnąłem z irytacją, siedząc na ogołoconej z liści gałęzi na szczycie korony drzewa. Pytanie nie brzmiało: czy podejmować ryzyko, a tym bardziej Odwrót?, lecz ile jest warte to ryzyko? Wreszcie zacisnąłem zęby i pobiegłem dalej w kierunku lasku. Przynajmniej katastrofa dotrze w nasz rejon później. Po drodze, pomimo nieprzyjaznej, pochmurnej zimowej aury spotykałem wiele spacerujących członków, jak na WSC. Na terenie WSJ niemal zawsze roiło się od wilków, co czasem bywało irytujące, zaś tu królowały przez większość czasu spokój i cisza natury, które do mnie przemawiały. Kolejny raz upewniałem się, że to dobry obszar. Mimo to doszły mnie słuchy o pojedynczych rozruchach, co zresztą nie powinno nikogo dziwić, biorąc pod uwagę, że Agrest podtrzymywał swoje ,,wyśnione" rozporządzenia. Wilków nie będą obchodziły okoliczności katastrofy - dość, że w zimie po prostu się nie pali, ani sprawcy. Wilki pamiętać będą za to, kto do tego dopuścił. Zapytane, odpowiedzą ci nie kiedy, ale za czyjego panowania. Ewentualnie kara boska, jednak z czyjegoś powodu.
Wreszcie zatrzymałem się blisko północnego krańca gór, na skraju dwóch różnych puszcz. Już, już prawie potarłem o siebie krzesiwo, ale nagle opuściłem łapę i położyłem się pod krzakiem, obracając przez moment zwinnie narzędzie w palcach, po czym prędko schowałem je do torby. Latająca zapalniczka to niecodzienny widok, zwłaszcza dla zbliżającej się pary składającej się z nieznajomej szarej wadery i lisiego wilka, było mu chyba Pakashikten... Paki, tak będzie prościej. Przeszli kilkanaście metrów ode mnie jak gdyby nigdy nic i zdążali wciąż na północ, żywo dyskutując o jakichś zainteresowaniach. Prychnąłem cicho, mrużąc oczy od słońca, które postanowiło nieoczekiwanie wychylić się na chwilę, niczym matka wołająca do dzieci: wszystko w porządku?
Czas uciekał, winowajcy się stawili (poza parą po zapachu wiedziałem tylko tyle, że w okolicy jest jeszcze jakiś basior), krzesiwo falą podniecenia paliło w łapy, a ja mimo to siedziałem w jednym miejscu niczym starożytny posąg, z zaciśniętymi zębami, miotając wściekłe spojrzenia w stronę toczącego się po zgniłych liściach pomarańczowo-żółtego pętaka. Śmiał się jak idiota w całkowitym zapomnieniu o bożym świecie, założyłbym się, że nie zauważyłby nawet nadlatującego smoka, o ogniu nie wspominając. Jak wielkim trzeba być (i bezczelnym) pechowcem, żeby wybrać akurat to miejsce, akurat dziś, pod moim nosem, na bycie szczeniakiem? Kiedy po kilku minutach nie zapowiadało się na jego odejście, zniecierpliwiony przymknąłem oczy i uniosłem średnich rozmiarów głaz, który cisnąłem w stronę małego. Wywinął się, błyskawicznie jeżąc sierść i odsłaniając kły.
— Kto to zrobił?! - wykrzyknął od razu, zamiast zwiać gdzie pieprz rośnie. Po prostu mistrzowskie zagranie, Atsume. Nie pamiętasz siebie? - Gdzie jesteś?! - rozglądał się nerwowo po lesie, zdezorientowany. Uśmiechnąłem się z rozkoszą, ledwo powstrzymując się od śmiechu, kiedy przez chwilę patrzył mi w oczy, po czym znowu przeniósł wzrok na kamień. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. - Pokaż się, tchórzu! - krzyczał dalej. Dałem mu prztyczka otoczakiem, po czym wytężyłem wszystkie siły i cisnąłem kawałek skały nad jego głową hen przed siebie, jak najdalej, aż sam byłem zaskoczony swoją siłą. Moja kondycja od czasu pobytu w watasze się poprawiła, ale wciąż z przyzwyczajenia jadłem mniej, niż powinienem. Nastąpił pełen napięcia moment wahania, po czym szczeniak położył uszy po sobie i ciskając naokoło spojrzenia jak gromy pobiegł za nim. 
Westchnąłem z ulgą, przewracając oczami, jeszcze raz upewniłem się, że w pobliżu nie ma żywej duszy, po czym wyryłem jakoś pazurem ostrzeżenie na dużym wapieniu obok i wyciągnąłem krzesiwo. Kawałek metalu zalśnił oślepiająco w słońcu. Z powietrznej pustki wyłonił się w końcu mały, rozedrgany płomyczek, sycząc cicho i sypiąc naokoło iskry, tworzące na zbutwiałych liściach przypalone plamki. Taki niepozorny, tak potężny... był realnym dowodem na to, że nic nie jest niemożliwe. Wystarczy tylko sypnąć go na odpowiedni grunt.
Na początku ogień w kontakcie z zimnym, mokrym podłożem trochę marudził, lecz po kilku dodatkowych próbach wyraźnie się rozochocił. Jasny płomień szybko rozprzestrzeniał się na kolejne, coraz grubsze gałązki, obejmował większe połacie ziemi i kory, listowie skwierczało złowrogo, zwijając się w ostatnim obronnym odruchu. Okropne, zgniłe zielenie i brązy lasu na skraju zimy i jesieni przeistaczały się w jednolitą, kłującą masę barwy hebanowej czerni, a w rozedrganym od gorąca powietrzu zamiast zimnych, geometrycznych płatków śniegu latały postrzępione, mroczne płatki, jeszcze żarzące się. Ocknąłem się dopiero, gdy w blasku niszczycielskiego żywiołu promienie słoneczne zaczęły się rozpływać, kilkadziesiąt uginających się drzew dookoła trzaskało do spółki z syczącymi wesoło ognistymi warkoczami, powiewającymi na wietrze niczym flagi rewolucji, błyskawicznie chwytającymi kolejne ofiary, a z wielkiej oddali rozległy się jakieś niemrawe, przestraszone okrzyki. Ostatni raz potoczyłem wzrokiem dookoła, podziwiając swe dzieło. Auuua. Skrzywiłem się i machnąłem kilka razy gwałtownie ogonem po ziemi, kiedy ogień uszczknął mi paru włosów po skoku przez palące się gąszcze. Jeszcze napatrzę się na nie z daleka. Poprawiłem sierść i ruszyłem pędem górą w stronę WSJ, ku rzece.
~A few moments later~
Pali się. Oprócz mnie wiedziało o tym jedynie kilka latających wilków w watasze, gdy przed chwilą płomienie wystrzeliły dość wysoko. Wieść zaraz runie niczym karty domina, nie ma czasu do stracenia. Wziąłem głęboki wdech przed jaskinią Derguda i wszedłem do środka z szerokim uśmiechem na pysku. Ku mojemu zdziwieniu wysłał poselstwo do Chabrów, żeby wyjaśnić coś na temat tych śladów i obu związków...
— O, skąd tym razem wraca Jasio Wędrowniczek? - mruknął na wejściu basior jowialnym tonem, jak zawsze z drapieżną nutą. 
— Z roboty, jak zawsze, do roboty. - odparłem nieco zdyszany, ale zadowolony, rozglądając się po pomieszczeniu i ostatecznie zatrzymując wzrok na pysku rudego wilka. Wydawał się zaskoczony moją odpowiedzią. Naprawdę sądził, że cokolwiek może ujść mojej uwadze? Błarka wyraźnie dała mi znać, że nie ma ochoty być jedynym posłem na wyprawie. Właściwie uwolniłem ją od tego obowiązku. Szkoda, że mi nie podziękuje. 
— Obawiam się, że będziesz musiał znaleźć sobie inną. - uniosłem lekko brwi - Doprawdy?, na razie jednak puściłem to mimo uszu, zwłaszcza, że świdrował mi je dźwięk zbliżających się gwałtownie kroków.
— Poselstwo może mi pomóc. Myślę, że nasi sąsiedzi mają teraz ważniejsze sprawy na głowie. - odparłem z uśmiechem, robiąc krok w kierunku wyjścia. Dergud przez moment próbował zabić mnie wzrokiem, po czym z przerażająco srogą miną wyszedł na zewnątrz, a ja powlokłem się za nim z usłużnym wyrazem pyska. Dookoła rozlegały się już pojedyncze okrzyki ,,ogień!", otaczały nas zewsząd, podobnie jak płomienie na froncie zamykały niebo w piekielnym kręgu. Wyjąłem z torby kruczoczarny kawałek drewna, po czym roztarłem z rozkoszą w palcach na proch, który wiatr porwał na południowy wschód. Przygryzłem nieco kąciki warg w uśmiechu. Płomienie w moich oczach nie były tylko odbiciem.

*Ktoś jeszcze pamięta 8 część? Nie? :3
**czy to nie ciekawe, że ,,noc" możemy nazywać porą ,,dnia"?
 
Wesołych świąt! :D
2641 słów
CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz