—
Oto twój świadek. - przekrzywiłem nieco zabawnie głowę. Równocześnie
czułem ulgę, że ten buntownik został ze mną powiązany jedynie w roli
podglądacza, z drugiej intensywnie analizowałem sytuację. Wreszcie z
odwagą zakrawającą na brawurę na te wszystkie oświadczenia parsknąłem
głośno śmiechem, po czym podniesionym, ciut zdenerwowanym głosem
prychnąłem:
—
Svel? Ten pijak? I to z jego powodu marnujecie mój...nasz cenny czas? -
potoczyłem wzrokiem po zebranych, na razie nie zrobiło to na nikim
wielkiego wrażenia, tylko wspomniany wilk zaczął świdrować mnie wzrokiem
z mieszanką oburzenia i zdziwienia. - Po takim weselu, jak wczoraj
niejednemu się w oczach dwoi i troi, a co to dopiero... zresztą, jak
mówiłem, byłem daleko na północy. - uciąłem z przejaskrawioną
obojętnością to oczywista oczywistość.
— A skąd ci wiadomo o weselu, jeżeli byłeś ,,daleko stąd"?- z gardła przywódcy wydobył się groźny pomruk.
— Wszyscy o tym dyskutują, chcąc nie chcąc więc, obiło mi się o uszy. - odparłem spokojnym, nawet nieco pogodnym tonem.
— Kto konkretnie? - dołożył jakby wyjaśniająco, niecierpliwie, Kwazar.
—
Między innymi. - wskazałem pyskiem na sprowadzonego kolegę. Pierwszy
raz od dłuższego czasu nastała chwila niezręcznej, syczącej niczym laska
dynamitu, ciszy. - Wciąż tylko nie wiem, czyje było to wesele? -
rzuciłem dla rozluźnienia atmosfery.
— Delty i Marmałda. - odpowiedziała spokojnie, nieświadomie Erina, a basior lekko się zarumienił na to wspomnienie.
— Dziękuję, w takim razie serdecznie gratuluję! Czy na coś jeszcze mogę się przydać? - zwróciłem się znowu ku Dergudowi. Tak, na wycieraczkę.
— Nie. - westchnął samiec, świdrując całe pomieszczenie uważnym, drapieżnym wzrokiem.
— Zatem, jeżeli pozwolicie, wracam do pracy.
~~~
Resztę
dnia spędziłem na huraganowej bieganinie pomiędzy ośrodkami wojskowymi i
władzy w WSJ, całym ciałem i duszą poświęcając się nowemu śledztwu.
Przepytywałem każdego napotkanego mieszkańca (przy okazji jeszcze raz
pogratulowałem młodej parze), nabazgroliłem kilka różnych map z
potencjalnymi scenariuszami akcji, oglądałem pozostawione przez
potencjalnego szpiega ślady, za wszelką cenę starają się nie parsknąć
śmiechem - to doprawdy ciekawe, poszukiwanie samego siebie. Mordercy
zostali już wcześniej wysłani na cztery strony świata, by przeszukać
terytorium w poszukiwaniu szpiega, z nieoficjalnym przyzwoleniem na
zarżnięcie obcego na miejscu, nakierowałem celownik sprawy głównie na
parkę Naloia i Svela, przesłuchania oczywiście nie przyniosły żadnego
skutku. Nie zależało mi na ich złamaniu, na razie zapełnili tylko
rubrykę podejrzanych. Chociaż pierwszemu z nich przydałoby się jeszcze w
ramach nauczki załatwić kilka tygodni w karniaku - nie miał nic na
swoją obronę, dziecinna igraszka. Karma wraca.* W międzyczasie
uśmialiśmy się z nowych ukazów jaśnie Owocka, naszemu przywódcy ten
komiczny zwrot akcji również zdawał się poprawić humor, choć
równocześnie jak na wodza przystało próbował na poważnie analizować ten
ruch ze swoimi współtowarzyszami, w czym nie zamierzałem mu
przeszkadzać. Ani w ogóle wchodzić w drogę, dopóki nie zostanie
oczyszczona po burzy.
Jedna
tylko cicha, jadowita, uporczywa, niczym diamentowe wiertło myśl nie
dawała mi spokoju. Mimo że godziny mijały bezpowrotnie, a ja dalej
swobodnie przemierzałem przestrzenie jako wolny obywatel, wciąż snułem
splątane nici bezowocnych rozważań. Czy na pewno wybrałem dobrą osobę? Cóż,
nie miałem zbyt dużego wyboru. Poza tym w ogóle nie powinienem
powierzać się w ten sposób komukolwiek, tworzyć okazje do szantażu, to
było karygodne. Pewnie istniało lepsze rozwiązanie, ale co się stało, to
się nie odstanie. Z kim się spotkała? Ulryk chyba podzielił los
innych swojej rangi, więc pewnie Holnir z którymś szeregowcem. Marmałd
miał wolne. Lavand? Ten aksamitny wężyk, może... Kiedy? Powiedziała, co trzeba? Skłamała? Zadbałem
chyba o to, by mrugnięcie było wystarczająco wyraźnym sygnałem, ale
równie dobrze mogła to wziąć za głupawe ceregiele. Rozum, którego jej
nie brakowało, to jednak nie wszystko, trzeba go jeszcze umieć
wykorzystać. Uśmiechnęła się? Wręcz roześmiała, drwiąco czy nerwowo? Zezłościła się, ofuknęła ich? Zaprosiła do siebie? Posmutniała?... Od kiedy w sumie mnie to obchodzi? Władze zainteresują tylko fakty. Czy aby na pewno?
Szedłem
przez puszczę późną nocą, wracając z polany karczmarki. W głowie
huczały mi trochę procenty i prześmiewcze echo o tym, jak to nasi biedni
sąsiedzi gnieżdżą się teraz w ciemnych norach, zamiast zażywać świeżego
powietrza, a wypuszczają szpiegów. W ciemności między drzewami co
jakiś czas błyskała para wilczych ślepi, bardzo rzadko jelenich.
Niektóre zdawały się za mną podążać. W końcu zirytowany zawołałem
przyuważonego Błyska do siebie. Odbyliśmy krótki dialog ,,o niczym", po
czym pożegnaliśmy się i rozeszliśmy w swoją stronę. Po tym wydarzeniu
las od razu zdał się bardziej opustoszałym. Skręciłem ku jaskini Lidki,
niczym namagnesowana igła, mimo że nie byłem napalony, ale dalej
pozwalałem się swobodnie nieść przeznaczeniu. No tak, naszyjnik.
Im dłużej ten niepozorny kawałek sznurka i drewna siedział w torbie, tym
bardziej mi ciążył. Już dawno miałem się go pozbyć. Wkrótce stanąłem
przed grotą i jakbym się ocknął z głębokiego snu. To było głupie
zagranie, równie dobrze mogłem ten cholerny wisiorek utopić, porzucić w
dziupli na drzewie lub nawet na ziemi. Ukradłem go dla niej.
Przemknęła myśl jak piorun, a za nią już poleciała kaskada iskier
sprzecznych uczuć, niektórych niepokojąco znajomych. Szybko uspokoiłem
przyspieszone bicie serca - nie, źle myślicie, ze strachu. Przeraziło
mnie, jak omal znowu nie wpadłem we własną pułapkę. Sądziłem, że
zdążyłem wyrzec się sentymentalizmu, ale jak głęboko może coś w wilku
siedzieć... To, czy dam się mu ponieść, mogło przesądzić o powodzeniu
sprawy. Zwłaszcza teraz musiałem mieć się na baczności. Potrząsnąłem
gwałtownie głową, by odegnać płoche, chaotyczne intencje i przejść do
działania. Sterczałem tu jak kołek już chyba z dobre parę minut, które
przeciągały się w godziny. Wolno, bezszelestnie zbliżyłem się do
ciemnego wejścia. Przez krótki moment przypatrywałem się unoszącej i
opadającej na przemian klatce piersiowej śpiącej wadery. Zmarszczyłem
brwi, czując skupiony na sobie wzrok różnych istot z tyłu. Po co ja tu w ogóle przylazłem? Doprawdy
komiczne, że dopiero teraz ta myśl wypłynęła na wierzch. Obudzić - nie,
odejść - nie. Głowa rozbolała mnie do reszty, nogi i bez tego
odczuwałem nie jako cztery pewne kolumny, lecz gumowe patyki. Zrobiłem
więc najgłupszą rzecz, jaką tylko mogłem: położyłem się na ziemi obok
wejścia, pod kołderką z pnączy zwieszającego się łagodnego bluszczu,
niczym jakiś stróżujący pies, i zamknąłem na dłuższą chwilę oczy, by
uspokoić wzburzony umysł.
Ocknąłem
się w ostatniej chwili... chociaż właściwie nie jestem pewien, ile ona
trwała. Księżyc przesunął się o niezły kawał drogi na nieboskłonie.
Dość, że świat wciąż pogrążony był w czerni nocy. W okolicy było
spokojnie, żadnego towarzysza na horyzoncie, nawet odgłosów aktywnych o
tej porze dnia** stworzeń było mało. Odetchnąłem z ulgą, otrzepałem się
po cichu z brudu i trochę odruchowo wyciągnąłem szyję w kierunku
wyzierającej z wnętrza groty ciemności, by zajrzeć do środka. Zmroziło
mnie po same czubki palców, gdy zobaczyłem tam zimną pustkę. Cholera jasna. Widziała
mnie na bank, w takim stanie... nigdy się nie upijałem, ale to był
jeden z lepszych odlotów - może i przesadzam? Nie znałem jej na tyle by
przewidzieć, czy rozpowie o tym swoim koleżankom, ale wilczą mentalność
znałem aż za dobrze. Może wybrała się teraz specjalnie w tym celu?
Zaprzeczenie w takim przypadku wygląda jeszcze gorzej, niż milczenie.
Ostatecznie nie mieliśmy chociaż żadnego kontaktu, nie poleciało ani
jedno słówko, które można by wziąć na języki. Dosyć, do dzieła. Czułem
się już znacznie lepiej. Błyskawicznie wyjąłem z torby naszyjnik i
cisnąłem go z gniewnym akcentem na płaski głaz przy ścianie w rogu
jaskini, po czym z lekkim uśmiechem ruszyłem w kierunku własnego
legowiska. Przypomniało mi się akurat, że przydałoby się je
odrestaurować.
********
Pamięć
ta przetrwała do kolejnego ranka. Tuż po przebudzeniu się szybko
wyczyściłem i uporządkowałem posłanie. Zadziwiające, jak szybko się
niszczyło pomimo, że użytkowałem je raz na ruski rok. Potem tradycyjnie
spędziłem chwile, w których świat kąpał się we wczesnych,
czerwono-pomarańczowych blaskach słonecznych i przecierał ze znużeniem
oczy na polanie karczmarki, sącząc powolutku niewielkie naczynie
wypełnione złotawym, przeźroczystym płynem. Czysta była jednak lepsza. Z
na wpół zamkniętymi oczami wyobrażałem sobie dzisiejszy dzień i
rozmyślałem nad najbliższymi planami, z całych sił starając się nie dać
od razu ponieść końcowej wizji swego panowania, tak kuszącej perspektywy
dla kogoś na początku drogi, a tak zgubnej. Ostatecznie mając kilka
głównych punktów zaczepienia machnąłem łapą na te rozmyślania i
pogawędziłem nieco z towarzyszami. Wciąż niektórzy bliżsi kompani RSZ
rozsiewali wątpliwości na temat wczorajszego ,,sądu", inni mieli mi za
złe los swoich kolegów Svela i Naloia, lecz generalnie był to stosunkowo
niewielki procent. Duże poparcie zawdzięczałem nie tylko fundowaniu
alkoholu i rozrywki, w mojej obecności posła nikt nie ośmielił się
stosować rozwiązań siłowych, a to dawało poczucie bezpieczeństwa oraz
najprawdopodobniej miłą odmianę. Ja sam dyscyplinowałem kamratów atakiem
rzadko i krótko, zwykle wystarczał odpowiedni gest. Może też jeszcze
nie minął szał nowości. Truchtem opuściłem dolinę, udając się w stronę
siedziby wojskowej. Jak na ironię jaskinia dyplomatyczna pełniła tylko
funkcje gościnne.
Do
południa uporałem się ze sprawunkami związanymi z wczorajszym śledztwem
i paroma pomniejszymi interesami prywatnymi. Z ulgą opuściłem grotę i
jak zawsze zaczerpnąłem głęboki haust świeżego powietrza. Tupnąłem parę
razy łapami trochę dla otrzeźwienia, trochę z ekscytacji. Odbiegłem na
wschód, w głąb ogromnego lasu. Wczepiłem się pazurami w pierwsze lepsze
drzewo i zwinnie wdrapałem się na sam szczyt. Zawahałem się przez
moment, po czym zamknąłem oczy i wychyliłem łeb ponad korony drzew.
Poczułem mocny powiew lodowatego wiatru z tyłu, prosto na karku, aż się
ugiąłem. Na szczęście był to tylko chwilowy zryw żywiołu, dzisiaj w
średniej formie. Najważniejsze, że wiał z zachodu na wschód, bardziej na
stronę południową. Wcześniej pogoda nie była na tyle łaskawa i
dosłownie stawała mi okoniem. Jeżeli ten trend się utrzyma, będzie
idealnie.
Niedługo
potem przekroczyłem granice między watahami i raźnym marszem zmierzałem
w głąb terytoriów WSC. Starałem się unikać ziemi, po części by móc cały
czas kontrolować kierunek podmuchów, z drugiej strony by nie zostawiać
śladów, toteż moja ścieżka była mocno urywana. W torbie kołatało się
pożyczone czyjeś krzesiwo. W końcu gdy pokonałem już mniej więcej dwie
trzecie trasy stało się to, czego się obawiałem: wiatr się zmienił.
Zaczął się nasilać i porywać na południowy zachód. Westchnąłem z
irytacją, siedząc na ogołoconej z liści gałęzi na szczycie korony
drzewa. Pytanie nie brzmiało: czy podejmować ryzyko, a tym bardziej Odwrót?, lecz ile jest warte to ryzyko? Wreszcie
zacisnąłem zęby i pobiegłem dalej w kierunku lasku. Przynajmniej
katastrofa dotrze w nasz rejon później. Po drodze, pomimo nieprzyjaznej,
pochmurnej zimowej aury spotykałem wiele spacerujących członków, jak na
WSC. Na terenie WSJ niemal zawsze roiło się od wilków, co czasem bywało
irytujące, zaś tu królowały przez większość czasu spokój i cisza
natury, które do mnie przemawiały. Kolejny raz upewniałem się, że to
dobry obszar. Mimo to doszły mnie słuchy o pojedynczych rozruchach, co
zresztą nie powinno nikogo dziwić, biorąc pod uwagę, że Agrest
podtrzymywał swoje ,,wyśnione" rozporządzenia. Wilków nie będą
obchodziły okoliczności katastrofy - dość, że w zimie po prostu się nie
pali, ani sprawcy. Wilki pamiętać będą za to, kto do tego dopuścił.
Zapytane, odpowiedzą ci nie kiedy, ale za czyjego panowania. Ewentualnie
kara boska, jednak z czyjegoś powodu.
Wreszcie
zatrzymałem się blisko północnego krańca gór, na skraju dwóch różnych
puszcz. Już, już prawie potarłem o siebie krzesiwo, ale nagle opuściłem
łapę i położyłem się pod krzakiem, obracając przez moment zwinnie
narzędzie w palcach, po czym prędko schowałem je do torby. Latająca
zapalniczka to niecodzienny widok, zwłaszcza dla zbliżającej się pary
składającej się z nieznajomej szarej wadery i lisiego wilka, było mu
chyba Pakashikten... Paki, tak będzie prościej. Przeszli
kilkanaście metrów ode mnie jak gdyby nigdy nic i zdążali wciąż na
północ, żywo dyskutując o jakichś zainteresowaniach. Prychnąłem cicho,
mrużąc oczy od słońca, które postanowiło nieoczekiwanie wychylić się na
chwilę, niczym matka wołająca do dzieci: wszystko w porządku?
Czas
uciekał, winowajcy się stawili (poza parą po zapachu wiedziałem tylko
tyle, że w okolicy jest jeszcze jakiś basior), krzesiwo falą podniecenia
paliło w łapy, a ja mimo to siedziałem w jednym miejscu niczym
starożytny posąg, z zaciśniętymi zębami, miotając wściekłe spojrzenia w
stronę toczącego się po zgniłych liściach pomarańczowo-żółtego pętaka.
Śmiał się jak idiota w całkowitym zapomnieniu o bożym świecie,
założyłbym się, że nie zauważyłby nawet nadlatującego smoka, o ogniu nie
wspominając. Jak wielkim trzeba być (i bezczelnym) pechowcem, żeby
wybrać akurat to miejsce, akurat dziś, pod moim nosem, na bycie
szczeniakiem? Kiedy po kilku minutach nie zapowiadało się na jego
odejście, zniecierpliwiony przymknąłem oczy i uniosłem średnich
rozmiarów głaz, który cisnąłem w stronę małego. Wywinął się,
błyskawicznie jeżąc sierść i odsłaniając kły.
—
Kto to zrobił?! - wykrzyknął od razu, zamiast zwiać gdzie pieprz
rośnie. Po prostu mistrzowskie zagranie, Atsume. Nie pamiętasz siebie? -
Gdzie jesteś?! - rozglądał się nerwowo po lesie, zdezorientowany.
Uśmiechnąłem się z rozkoszą, ledwo powstrzymując się od śmiechu, kiedy
przez chwilę patrzył mi w oczy, po czym znowu przeniósł wzrok na kamień.
Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. - Pokaż się, tchórzu! -
krzyczał dalej. Dałem mu prztyczka otoczakiem, po czym wytężyłem
wszystkie siły i cisnąłem kawałek skały nad jego głową hen przed siebie,
jak najdalej, aż sam byłem zaskoczony swoją siłą. Moja kondycja od
czasu pobytu w watasze się poprawiła, ale wciąż z przyzwyczajenia jadłem
mniej, niż powinienem. Nastąpił pełen napięcia moment wahania, po czym
szczeniak położył uszy po sobie i ciskając naokoło spojrzenia jak gromy
pobiegł za nim.
Westchnąłem
z ulgą, przewracając oczami, jeszcze raz upewniłem się, że w pobliżu
nie ma żywej duszy, po czym wyryłem jakoś pazurem ostrzeżenie na dużym
wapieniu obok i wyciągnąłem krzesiwo. Kawałek metalu zalśnił oślepiająco
w słońcu. Z powietrznej pustki wyłonił się w końcu mały, rozedrgany
płomyczek, sycząc cicho i sypiąc naokoło iskry, tworzące na zbutwiałych
liściach przypalone plamki. Taki niepozorny, tak potężny... był realnym
dowodem na to, że nic nie jest niemożliwe. Wystarczy tylko sypnąć go na
odpowiedni grunt.
Na
początku ogień w kontakcie z zimnym, mokrym podłożem trochę marudził,
lecz po kilku dodatkowych próbach wyraźnie się rozochocił. Jasny płomień
szybko rozprzestrzeniał się na kolejne, coraz grubsze gałązki,
obejmował większe połacie ziemi i kory, listowie skwierczało złowrogo,
zwijając się w ostatnim obronnym odruchu. Okropne, zgniłe zielenie i
brązy lasu na skraju zimy i jesieni przeistaczały się w jednolitą,
kłującą masę barwy hebanowej czerni, a w rozedrganym od gorąca powietrzu
zamiast zimnych, geometrycznych płatków śniegu latały postrzępione,
mroczne płatki, jeszcze żarzące się. Ocknąłem się dopiero, gdy w blasku
niszczycielskiego żywiołu promienie słoneczne zaczęły się rozpływać,
kilkadziesiąt uginających się drzew dookoła trzaskało do spółki z
syczącymi wesoło ognistymi warkoczami, powiewającymi na wietrze niczym
flagi rewolucji, błyskawicznie chwytającymi kolejne ofiary, a z wielkiej
oddali rozległy się jakieś niemrawe, przestraszone okrzyki. Ostatni raz
potoczyłem wzrokiem dookoła, podziwiając swe dzieło. Auuua. Skrzywiłem
się i machnąłem kilka razy gwałtownie ogonem po ziemi, kiedy ogień
uszczknął mi paru włosów po skoku przez palące się gąszcze. Jeszcze
napatrzę się na nie z daleka. Poprawiłem sierść i ruszyłem pędem górą w
stronę WSJ, ku rzece.
~A few moments later~
Pali się. Oprócz
mnie wiedziało o tym jedynie kilka latających wilków w watasze, gdy
przed chwilą płomienie wystrzeliły dość wysoko. Wieść zaraz runie niczym
karty domina, nie ma czasu do stracenia. Wziąłem głęboki wdech przed
jaskinią Derguda i wszedłem do środka z szerokim uśmiechem na pysku. Ku
mojemu zdziwieniu wysłał poselstwo do Chabrów, żeby wyjaśnić coś na
temat tych śladów i obu związków...
— O, skąd tym razem wraca Jasio Wędrowniczek? - mruknął na wejściu basior jowialnym tonem, jak zawsze z drapieżną nutą.
—
Z roboty, jak zawsze, do roboty. - odparłem nieco zdyszany, ale
zadowolony, rozglądając się po pomieszczeniu i ostatecznie zatrzymując
wzrok na pysku rudego wilka. Wydawał się zaskoczony moją odpowiedzią.
Naprawdę sądził, że cokolwiek może ujść mojej uwadze? Błarka wyraźnie
dała mi znać, że nie ma ochoty być jedynym posłem na wyprawie. Właściwie
uwolniłem ją od tego obowiązku. Szkoda, że mi nie podziękuje.
— Obawiam się, że będziesz musiał znaleźć sobie inną. - uniosłem lekko brwi - Doprawdy?, na razie jednak puściłem to mimo uszu, zwłaszcza, że świdrował mi je dźwięk zbliżających się gwałtownie kroków.
—
Poselstwo może mi pomóc. Myślę, że nasi sąsiedzi mają teraz ważniejsze
sprawy na głowie. - odparłem z uśmiechem, robiąc krok w kierunku
wyjścia. Dergud przez moment próbował zabić mnie wzrokiem, po czym z
przerażająco srogą miną wyszedł na zewnątrz, a ja powlokłem się za nim z
usłużnym wyrazem pyska. Dookoła rozlegały się już pojedyncze okrzyki
,,ogień!", otaczały nas zewsząd, podobnie jak płomienie na froncie
zamykały niebo w piekielnym kręgu. Wyjąłem z torby kruczoczarny kawałek
drewna, po czym roztarłem z rozkoszą w palcach na proch, który wiatr
porwał na południowy wschód. Przygryzłem nieco kąciki warg w uśmiechu.
Płomienie w moich oczach nie były tylko odbiciem.
*Ktoś jeszcze pamięta 8 część? Nie? :3
**czy to nie ciekawe, że ,,noc" możemy nazywać porą ,,dnia"?
Wesołych świąt! :D
2641 słów
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz