sobota, 31 grudnia 2022

Podsumowanie grudnia!

A dziś wyjątkowo, żeby było przyjemniej, stary ale jary hicior do tańczenia.

Moi Mili,
Rodacy,
Przyjaciele,
Moja Mała Rodzinko,
dzisiejsze podsumowanie jest nie tylko podsumowaniem miesiąca, ale i roku: kolejnego roku, który spędziliśmy wspólnie w tym lesie i kolejnego roku jego istnienia (już prawie, prawie...). Trudno opisać, jak ogromną radością i zaszczytem jest dla mnie pisać tę wiadomość. Najchętniej teraz bym po prostu podreptał do każdego z Was i wyściskał, jednak powstrzymuje mnie, no... ta wkurzająca, niewidzialna ściana. Mniejsza z tym.
Najpierw sprawy porządkowe, zanim przejdziemy do wspominek!

Na pierwszym miejscu na podium miesiąca, Agrest, czyli zdaje się ja, z 2 opowiadaniami,
A na drugim, ojoj, oto silna grupa pod wezwaniem: DominoKawkaKraskaFalvieCykoriaDeltaHiekkaSigmaKezukoVariaishika oraz Harpia z 1 opowiadaniem.

A innymi postaciami, które pojawiły się w naszych opowiadaniach, były MezulariaKoyaanisqatsi i Szkliwo.



A zanim grudzień wyda ostatnie tchnienie, króciutkie, króciuteńkie przypomnienie tego roku:
  • W kwietniu Wataha Srebrnego Chabra zyskała pierwszą od dawna samicę alfa: Nymerię!
  • W czerwcu mieliśmy jedyny w tym roku miesiąc tematyczny, ale za to jaki: Miesiąc Shików!
  • Mieliśmy też trzecią w historii epidemię oraz wojnę z Watahą Wielkich Nadziei.
  • Wyobraźcie sobie, z TeGo WsZyStKiEgO nie mieliśmy w tym roku żadnego konkursu. Ale każdą złą passę przychodzi w końcu przełamać...
  • A dzisiaj... dzisiaj, Moi Kochani, jak co pół roku, postarzamy nasze wilki o rok. W związku z tym na emeryturę - chyba pierwszy raz w historii tak licznie! - mogą przejść LatoSaroeAgrest i C6!
Oj, to stanowczo był specyficzny rok.

Przejdźmy dalej. Teraz mały, noworoczny prezent, który dziś wylądował pod naszą choinką. W nadchodzącym roku, do WSC zawita nowość, a raczej starość z dawnych, dobrych czasów.
Czy pamiętacie jeszcze cotygodniowe głosowania? Obserwujemy właśnie tak zwany wielki powrót: zarówno z zupełnie nowymi pytaniami oraz kategoriami pytań, jak i tymi z poprzednich głosowań, ale i postaciami, których tamtych, zamierzchłych czasach nie było jeszcze z nami.
W takim razie wchodźcie na Kroniki Tatyki i wybierajcie znowu swoich kandydatów na medal z ziemniaka!

A na sam koniec, już zgodnie z naszą świecką tradycją, kawałek memicznej kroniki WSC:
  
 
  
             

֍

Do zobaczenia w Nowym Roku!!!

środa, 28 grudnia 2022

Od Hiekki CD Harpii

"Pogubione sny lodem skute 
Samotny wędrowiec i myśli pokłute 
Tka i dzierga je natarczywie
Wplata piosnki, pruje marzenia
Niepewny wciąż swego położenia"

Hiekka tak sobie nucił sobie pod nosem, idąc zaśnieżoną dróżką. Oglądał świerkowe namioty od dołu, blade niebo, blade zaspy, blade pruszyny na własnym nosie.

"Zgubiony jest we własnym domu 
Nie wie dlaczego, do kogo i komu
Pamięta jedynie by przed siebie iść 
Bo to jedyne co mu pozostało
Atłasu drogi prowadzić 
Nim ostatni kogut zapieje
Nim spadnie ostatni tego świata liść"

Skierował wzrok ku górze.
Nie, nie liście- śnieżynki? Ale co się rymuje ze słowem śnieżynki..."
Rozczarowany własnym talentem kontynuował swój bezcelowy spacer. W swym sennym nieokrzesaniu zawędrował w końcu nad sprawy kamień, na którym- ku jego zdziwieniu- przysiadł stworek koloru świątecznego lukru. Przystanął, przypatrzył się, odwrócił w poszukiwaniu ukrytych kawalarzy, ale niczego takiego nie znalazł. To coś było prawdziwe, żywe i właśnie zażywało osobliwej kąpieli osobistej. Znaczy się...grzebał zębami w zadzie. Chyba z igieł się czyścił. Tak, z sosnowych. Małe to było w zasadzie, takie nawet byłoby urocze, gdyby nie zmutowana twarz i futro jarzące się z kilometra. Cokolwiek go zrodziło, musiało wykąpać się w beczce chemikaliów. Hiekka nie łudził się, że tenże stwór zna ludzką mowę, więc mruknął na niego jak na podwórkowego burka. Podniosło wzrok znad swojej godności i wpatrzył się na mnie. Ha, wydawać by się mogło, że tli się w tych ślepiach zalążek rozumnej myśli.
- Em, wszystko dobrze?
…O matulu, przemówił. 
Ogon podskoczył mu do nieba, a wzrok pogubił.
- Stworze, nie powinno cię tu być.- Na pewno dla kogoś szpieguje, trzeba go przegonić.

(Harpia?)

wtorek, 27 grudnia 2022

Od Cykorii CD Piwonii - "Wrzesion" cz.3

 Umrę

Pomyślałam, patrząc na rozrywaną przez niezmierzone pokłady energii nową koleżankę. Mimo jakże krótkiej znajomości, zaczynałam kwestionować swoje wszelkie wybory życiowe prowadzące do tego momentu. Co prawda lepsze to, niż nie do końca zrozumiałe bluzgi i błyskanie kłami, ale ile da się wytrzymać w takim jazgocie? Można by dojść do wniosku, że Piwonia, jak się przedstawiła, otrzymała od losu możliwość wokalizowania myśli za nas obie. Niestety równowaga w przyrodzie została widocznie zachowana wysuszając do połowy strumień jej myśli, który teraz zdawał się zatrzymywać na coraz większych głazach, które z trudem przychodziło mu pokonać.

Kiwnęłam głową, co moja towarzyszka ledwo zdążyła zarejestrować, gdyż już kłusowała w sobie tylko znanym kierunku. Westchnęłam cicho. Sama zgotowałam sobie taki los. Z drugiej strony, jakie ja miałam prawo narzekać? Ta wilczyca nie znała mnie kompletnie, a już zdążyła zaproponować mi jedzenie, towarzystwo i mimo trudności w komunikacji, odgadła moje imię.

Przynajmniej tyle.

We względnym spokoju spożywałam swoją zdobycz, obserwując brązową kulkę futra tarzającą się w wodzie. Nie do końca rozumiałam jej podejście do życia, ale nie poddawałam w wątpliwość jej metod. Najwidoczniej do tej pory się sprawdzały, co uważałam za najważniejsze. W końcu to wynik, a nie obrana strategia liczy się najbardziej. Mimo, że teoretycznie jedno wpływa na drugie...

— Masz. Pasują ci takie? Mogę złapać jeszcze więcej, oczywiście jeśli chcesz!

Czy ja naprawdę jeszcze wczoraj skarżyłam się na ciszę? Dzisiaj to jedyne, czego pragnę.

Wadera rzuciła przede mną kilka ryb, po czym sama złapała jedną do pyska. W tym momencie zaczęłam się zastanawiać, ile z jej masy to faktycznie futro, a ile obżarstwo. Jak można zjeść jakąś... Sarnę, by zaraz potem opychać się sandaczami i innymi okoniami?

Co nie zmieniało faktu, że wciąż hipnotyzowała swoją przedziwną urodą. Miała przyjemny pysk, wzbudzający automatycznie zaufanie. Jak gdyby nie musiała wymówić ani jednego słowa, co oczywiście trudno byłoby wyegzekwować w rzeczywistości, aby oddać pod jej opiekę swojego partnera, dzieci i cały dobytek. Miała w sobie coś ciepłego, a zarazem jakąś dziwną aurę dostojności, mimo ewidentnego roztargnienia i gadulstwa. Jej futro, teraz w połowie mokre i przez to poprzyklejane do siebie, opadające w dół, mimo wszystko wciąż wydawało się imponująco miękkie. Może gdyby trochę o nie zadbać... 

Na pewno przyjemnie byłoby się do niej przytulić w chłodne noce.

Zatrzymałam swoje myśli od marszu w tamtym kierunku. Nie chciałam, nawet tylko w swojej głowie, przekraczać granic wciąż jednak nieznajomej wilczycy. Brakowało mi ciepła drugiej istoty, która mogłaby ponieść na duchu samą obecnością. Wspomnienia poleciały w stronę mojej siostry, z którą tak często spałyśmy razem wtulone w siebie, szukając ochrony przed górskimi temperaturami i pocieszenia po kolejnej kłótni z matką. Nietaktownym byłoby wymagać takiego przywiązania i takich samych odruchów od innych. Na własne życzenie pozbawiłam się tego, do czego teraz wołało moje serce. Musiałam w końcu wziąć się w garść i przełknąć fakt, że moje życie tak teraz będzie wyglądać.

Poczułam świdrujące spojrzenie wbite w moją osobę. Nie musiałam nawet podnosić oczu, żeby wiedzieć, kto powiesił na mnie swoje oko. Nie, żebym miała duży wybór w zgadywaniu.

— Wiem, że nie mówisz, ale widzę, że także za bardzo nie słuchasz — powiedziała w końcu. Zdziwiła mnie jej nagła umiejętność obserwacji — Zdążyłam złowić więcej ryb, a ty wciąż patrzysz na jedną i tą samą, zamiast ją zjeść.

Och. Tak, cóż, to wiele tłumaczy. Ile ja musiałam być zagubiona w myślach? 

,,Wybacz"

Otworzyłam pysk, z którego wydał się raczej dziwny świszczący dźwięk, niż jakieś słowo. Nie był to nawet szept. Zmarszczyłam pysk. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zdarzyło mi się zapomnieć o mojej nowej przypadłości. Jeszcze na początku żałośnie i desperacko próbowałam wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk podobny do słowa. Ale nigdy się mi nie powiodło.

Potrząsnęłam głową, próbując się przywrócić do rzeczywistości. Ryby. Piwonia. Drzewa dookoła nas. Strumień. Tak, powoli świat stawał się coraz wyraźniejszy w moich oczach, gdy ciemne, gęste chmury myśli powoli i niechętnie odsłaniały pola mojego umysłu. Skinęłam głową w stronę nowej koleżanki, żeby poinformować ją o tym, że w tym momencie ma już moją uwagę. W prawie tym samym momencie jednak złapałam nowy zapach na wietrze. Patrząc po Piwonii ona również to wyczuła. Wilki.

Wskazałam pyskiem na niebo i już po chwili unosiłam się w powietrzu, próbując z daleka wypatrzeć, kim mogli być przybysze. Ku mojemu zdziwieniu, tuż za linią drzew spory kawałek od nas zauważyłam jakąś... watahę? Jeśli tak, nie wydawało mi się, aby byli tam wcześniej. Duże wędrujące grupy nie były częstym widokiem. Z doświadczenia zdarzało mi się wpadać na rodzinę, dwie. Tutaj, oceniając z tej odległości, oceniłam liczebność na tuzin, max 16 sztuk. Stanęłam ponownie przy boku mojej towarzyszki.

— Wataha? — kiwnęłam głową — Duża? 11, 12? — ponownie kiwnęłam, jednocześnie szybko machając pyskiem w górę - Lub więcej? - przytaknęłam, od razu wskazując kierunek.

— Idziemy? — wadera nie czekała nawet na moją odpowiedź. Radośnie kłusowała w stronę obcych, pomijając całkowicie, jakie niebezpieczeństwo może to za sobą nieść.

Zatrzymałam ją skrzydłem i wyrazem pyska, na tyle na ile się dało, próbowałam przekazać swoje obawy. Z poprzednich sytuacji udało mi się wyjść dlatego, że umiałam latać a i ilość przeciwników była mniejsza. W tym przypadku wolałam dmuchać na zimne.

< Piwonia? >

sobota, 24 grudnia 2022

Od Variaishiki - "Echo wspomnień, o których ciężko zapomnieć"

 Paketenshika obserwował świąteczne przygotowania wilków spomiędzy drzew. Wcale nie musiał się chować, nikt nie był w stanie go zobaczyć, jednak stare przyzwyczajenia dawały się we znaki. Nawet zimno mu nie przeszkadzało, od pewnego czasu czuł taką samą temperaturę niezależnie od środowiska. Delikatny uśmiech zawitał na jego wilczych ustach, kiedy widział, jak dawni znajomi wygłupiają się w śniegu, dając upust świątecznej radości. Nie chciał myśleć, że nie jest tego częścią.

– Ojcze? – nieokreślony głos odezwał się zza pleców rudzielca. To drugi równie marchewkowy wilk, który przez cały czas w ciszy towarzyszył swojemu dawcy genów.

– Jeszcze chwila – wyszeptał Paki. – Pinezka tam jest.

Variaishika widział przed sobą jedynie widmową poświatę, zanikające echo tego, co kiedyś było członkiem Watahy Srebrnego Chabra. Czuł się z tym dziwnie, kontaktowanie się z duchami nie było normą nawet dla niego. Choć trudno tu było mówić o duchach. Postać stojąca przed nim była jedynie wspomnieniem, materializacją dawnych rozmów zapamiętanych przez rosnące tu drzewa. Podczas Szczodrych Godów przodkowie odwiedzali swoje rodziny, by zasiąść wśród nich do wieczerzy i być może przepowiedzieć przyszłość na kolejny rok. Jak widać, nie byli to sami przodkowie opuszczający zaświaty na parę dni, a jedynie energia, jaką po sobie zostawili. Dopóki ktoś nie zadbał o ich powrót, pozostawali wspomnieniem. Dla Variego była to prawdopodobnie jedyna okazja, by ujrzeć na oczy tego, któremu zawdzięcza swoje życie.

– Ojcze, już czas. – Czteroogonowa postać zbliżyła się do ducha. Nie chciał, żeby odchodził, ale było to nieuniknione. Nawet wspomnienia nie były wieczne.

Lisi wychowanek odwrócił się do swojego syna. Zaskakująco żywe, złote oczy zajrzały głęboko w te kolorowe, które teraz nabrały w większości czerwonych odcieni. Na tą jedną, krótką chwilę Paketenshika rzeczywiście nawiedził świat żywych.

– Zajmij się szczeniakami, Vari. Wszystkimi, które będą potrzebować domu i które nie mają rodziców. Bądź dla nich tatą, tak jak ja przygarnąłem Wayfarera, Mikaelę, Mi oraz Tię. I dwa inne wilki. Nie przejmuj się, co mówią pozostali. Tylko o to cię proszę, zaopiekuj się porzuconymi dziećmi. – Głos rudego wilka był przeszywający i niezwykle mroźny. Nie pozostawiał miejsca do dyskusji. Zresztą nie było o czym dyskutować.

– Dobrze, ojcze. Tato.

Vari skłonił się przed swoim poprzednikiem. Echo wspomnień z dawnych lat rozwiało się na wietrze, pozostawiając za sobą tajemniczą, dziwną pustkę. Pustkę, którą Variaishice przyjdzie wypełnić.

<Koniec>

Od Agresta - „Rdzeń. Za ciebie i za mnie”, cz. 1.3 (Wigilia Bożego Narodzenia)

Tym razem uczciwie uprzedzam; wiecie, że ja to ja, a nie Agrest.

Jak co roku - piosenka. Tym razem wybitnie pasująca.


Wchodząc do bezwietrznego lasu, na czele pozostałej trójki swoich współmieszkańców, Kawka uniosła głowę i przestrzeliła wzrokiem sięgające niebios korony sosen, pokryte śnieżnymi nasypami. Po raz ostatni mieliśmy przekroczyć granicę pomiędzy WSC a WSC. Przechyliłem głowę, cierpliwie czekając, aż złapiemy kontakt wzrokowy. Właściwie już zanim się to stało, nie miałem szczególnych wątpliwości, że oboje doskonale rozumiemy cel odwiedzin w WSC. Nadchodzące, świąteczne uroczystości, których nieśmiało oczekiwało wielu członków zarówno WSC, jak i WWN, miały szansę zbliżyć obie watahy inaczej, niż miało to miejsce do tamtej pory. Były to wszak pierwsze święta Bożego Narodzenia i pierwsze zimowe przesilenie, które sojusz watah obchodził naprawdę wspólnie.
Trzeba na nowo odnaleźć się w tym starym świecie.
„A zatem: można? Naprawdę, bez obaw?”, pytałem w duchu, zanim wolnym krokiem ruszyliśmy dalej.
- Jak myślicie, przyjmą nas tam? - zagadnęła Wrona, podążając krok w krok za złotą przewodniczką.
- Czemu mieliby nie przyjąć? - Uśmiechnęła się ta pokrzepiająco. - Wszyscy jesteśmy jednym narodem. Nie ma lepszych i gorszych członków WSC.
- Ale będą pamiętać...
- Co pamiętać? Tak, zamieszkałaś po stronie syna, ale nie brałaś udziału w tym co robi.
Kawka położyła uszy, przeciskając się między pędami jałowca. Śnieżna pokrywa zsunęła się z wiecznie zielonej gałęzi i rozprysnęła w powietrzu na setki białych iskier, niczym okruchy w szklanej kuli z widokiem zimowego lasu. Biały dywan chrzęścił nam pod stopami i jaśniał w obliczu łuny wieczora, przebijającej osłonę zachmurzonego nieba. Nastający szybko półmrok czynił świat czarująco trójbarwnym. Wszelako piękny był to obraz - a może poemat - gdy atramentowe postacie drzew wyciągały ramiona ku zagadkowej purpurze nieba, a ich pnie tonęły w nieprzeniknionym błękicie śniegu.
- Idziesz, Kaj? - zawołałem do ptaka, który trzymał się na końcu pochodu, sprytnie unikając zakopania się w głębokim śniegu. Nie uraczył mnie odpowiedzią. Zwolniłem kroku, pozwalając Wronie wyprzedzić się, i poczekałem na niego. - No, Kaj. Coś ty taki ostatnio zagniewany?
- Spływaj.
- Jeśli chodzi o mnie, to może czas coś zmienić. Czy stało się między nami coś, za co mielibyśmy się nienawidzić do śmierci?
- Posłuchaj, Szkliwo. - Złoty zatrzymał się i zbierając myśli opuścił głowę, a z jego dzioba uleciała biała chmurka, będąca znakiem głębszego wydechu. - Doceniam jak nie wiem twoje przyjazne nastawienie, a może tylko dzisiejszy dobry nastrój, ale nie traktowałem i nie będę traktować cię jak równego. Wybacz, ale twoje układy z obecną władzą dla mnie nic nie zmieniają. Jesteś nikim.
Jego słowa poruszyły tyle kwestii, że nie wiedziałem, od czego zacząć. O ile nigdy nie silił się na ukrywanie, jaki ma do mnie stosunek, o tyle powiedzenie tego tak szczerze, ba, z nutą goryczy, było dla mnie zaskoczeniem. Niemniej zwróciłem uwagę na jeszcze jedno. „Z obecną władzą”?
- Czyżby Admirał nadal miał w naszych szeregach cichego wielbiciela, który był zbyt sprytny, żeby się ujawnić? - Wolnym krokiem ruszyłem naprzód, by wilczyce nie zostawiły nas bardzo w tyle.
- A co, pójdziesz do swojego Delty Wspaniałego i powiesz mu żeby mnie powiesił? Żebyś wiedział, że szanuję Admirała za jego ducha wolności. Ale to wszystko, nie jestem jeszcze na tyle głupi by walczyć za niego, czy kogo innego.
- W porządku, w porządku. - Nie bardzo wiedząc co odpowiedzieć, zebrałem się na uśmiech, choć obawiam się, że był on nieszczery niczym lód nad morskim brzegiem. - Zatem niech każdy z nas idzie swoją drogą.

Polana przed jaskinią medyczną, pokryta jeszcze świeżą warstwą śniegu, zaczęła powoli się ożywiać. Zgodnie wybrano ją na miejsce świątecznej wieczerzy. Pod nadzorem babci Konstancji, łowcy obu watah rozkładali w wyznaczonych miejscach swoje zdobycze, tym razem istnie odświętne: na zaopatrzenie składały się w dużej mierze ryby, posiłek tym cenniejszy, że unikalny; złowienie liczby wystarczającej, by nakarmić wszystkich obecnych, było wszak wynikiem pracy, na jaką nie mogłaby sobie pozwolić słaba czy wybiedzona wataha. Nie mówiąc już o polowaniu w zimie, gdy rzeki i jeziora osłaniała gruba, szklista pokrywa. Żaden z polujących słówkiem nie poskarżył się na dodatkową pracę, którą wykonali w poprzednich dniach. Teraz dumą kładli jej efekty na honorowych miejscach.
- Pociechy, powieście jeszcze szyszek na jodełce! - Starcza łapka wskazała na niewielkie, acz wdzięczne drzewko, rosnące na uboczu. - Flora da wam nici.
- Dlaczego mamy wieszać z powrotem na drzewie szyszki, które spadły? - Młodzieniec o ciemnym, stalowoszarym futrze, z niechęcią popatrzył we wskazaną stronę.
- Bo będzie ładnie, Legion. - Obok niego przemaszerowała pełna gracji siostra, w pysku trzymając piękny, duży, łuskowaty kwiat.
- Proszę cię, ona nawet nie spadła z jodły. - Brat skrycie przewrócił oczyma. - Pójdę lepiej sprawdzić, czy przyniesiono wystarczająco dużo zaopatrzenia.
- Jak wolisz - zawołała Frezja, opierając się o pień i wyciągając wysoko w górę, by zamocować szyszkę na gałęzi. - Po drodze wyciągnij Puchacza ze szpitala, bo trzeba pomóc w przygotowaniach. Już prawie ciemno!

Wokół unosił się delikatny, żywiczny zapach. Polanę, zalaną wcześniej mrokiem, powolutku rozświetlały kolejne zarzewia. Granatowe futro medyka opromieniło się złotym światłem, gdy pod jego łapami rozgorzało ostatnie z serc uczty. Delta odsunął się od płomieni i usiadł naprzeciwko towarzyszącego im tego wieczora żywiołu. Tuż obok niego usadowiło się ostatnie z trójki szczeniąt.
- Cieszę się, że załatwiłeś bandytów i wróciłeś, tato.
U szczytu ułożonego starannie stosiku, sucha gałązka złamała się z trzaskiem. Płomień zahuśtał się w powietrzu.
- Dołóż do ognia, Puchaczu. Pójdę przyprowadzić Florę.
Starszy basior zniknął w mrokach nocy, a młodszy z zapałem wziął się do pracy. Dusza po duszy, wszyscy zbierali się i zajmowali miejsca w kręgach.
Nymeria przystanęła przed paleniskiem, zamknęła oczy i uniosła pysk, pozwalając ciepłu otulić zmarzniętą pierś. Krzątająca się nieopodal Domino, kończyła odgarniać śnieg z miejsc przeznaczonych dla uczestników kolacji.
- Jak miło, że udało się to urządzić - zagaiła. Samica alfa rozchyliła powieki.
- Masz rację, Domi. Też się cieszę.
- Ostatnio trochę martwiłam się, jak to z nami będzie...
- Podobno nigdy nie jest za późno. - Na złocistych tęczówkach Nymerii zatańczyły odbicia swawolnych iskier. - Na pewno jest w tym trochę prawdy, jeśli z próchnicy czerpią najpiękniejsze kwiaty.
- Tak będzie i tutaj. Byle tylko wydały owoce. - Zaśmiała się położna.

- Dzień dobry... - Gdy weszliśmy na polanę, z jakiegoś powodu odezwałem się jako pierwszy, choć zaraz po tym odruchowo podkuliłem ogon. Kawka, Wrona i Kaj powtórzyli nieco zakłopotane powitanie. Grono wilków, spoczywających już przy ogniu, omiotło nas oczyma. Przeliczyłem. Młody alfa Legion, Hyarin, Nymeria, wraz z matką Frezja, dalej Lato, Domino, pomocniczka medyka Tia i trzymająca się nieco z tyłu śledcza Mitriall, a na końcu Puchacz, na krok nie odstępujący Delty.
- Och, jednak przyszliście? - Domino, prowadząca przed chwilą dynamiczną rozmowę z Tią, odwróciła się w naszą stronę. - Kiedy my się ostatnio widzieliśmy!
- Siadajcie. - Nymeria stanowczo wskazała miejsce, którego wciąż jeszcze było sporo przy ognisku. Taktownie usadowiłem się obok Delty, a moi towarzysze dalej, w rządku. - Najwyższa pora. Pierwsza gwiazdka na pewno już wzeszła, choć nie widać jej przez chmury.
- Jak dobrze znów tu być. - Kawka roztarła przednie łapy.
- Słyszeliśmy co nie co o tym, co się działo na południu. - Zaczęła oględnie Tia. - To znaczy, że...
- Że teraz już wszystko będzie dobrze - odparła wilczyca ochoczo. - I w związku z tym, przyjaciele z bliska i z daleka, pozwólcie życzyć sobie wesołych świąt.
- Wesołych świąt nam wszystkim.
- I szczęśliwego nowego roku!
- Szczęśliwego, misie kolorowe.
Co do tego jednego wszyscy byli zgodni. Kolegialne życzenia prędko zaczęły ustępować miejsca podmiotowym; apele do ogółu, przeobraziły się w rozmowy. A było tego wieczora czego życzyć. 
- Zaśpiewajmy coś - podszepnęła matce młoda alfówna, a jej ruchliwy, puszysty ogon wzbił do góry wir śnieżynek. Nymeria kiwnęła głową.
Towarzystwo przyjęło pomysł z entuzjazmem, a przynajmniej świadomością, że taka opcja jawi się jako wygodny ciąg dalszy cichnących właśnie pogawędek. Popłynęła więc ponad zebranymi melodia starej kolędy, intonowana przez pyski ogrzane tak ciepłem paleniska, jak i samym spotkaniem.

Bóg się rodzi, moc truchleje
Pan niebiosów obnażony!
Ogień krzepnie, blask ciemnieje
Ma granice Nieskończony.

Zerknąłem na Hyarina, którego złoty znak na piersi jaśniał w blasku ognia. Basior ten śpiewał w taki sposób, w jaki siedział przy ognisku, mówił i patrzył na nas: do szczętu żołniersko, z głową uniesioną wysoko, jak wysokimi były idee, które skrywała. Choć teraz wpatrywał się w noc, w cichy las, śpiew swój kierując chyba wprost do samego nieba.

Wzgardzony, okryty chwałą. Śmiertelny Król nad wiekami!
A słowo ciałem się stało
i mieszkało między nami.

Mimo swojej czystości i pewności, jego głos - przynajmniej tak mi się zdawało - przycichł u krańca strofy. Inaczej niż głos trwającej w sąsiedztwie generała Nymerii. Nie da się ukryć, jej sylwetka, dostojna jak anioł, również przyciągała wzrok. A dźwięczny śpiew, rzadkość, którą obdarowała nas tej nocy, jeszcze mocniej przyciągał słuch. Za jego miękkością kryła się historia.

Cóż niebo masz nad ziemiany? Bóg porzucił szczęście Twoje.
Wszedł między lud ukochany, dzieląc z nim trudy i znoje.

Zanim rozbrzmiały następne wersy, moją uwagę tym razem przykuł ktoś tuż przy mnie. Dlaczego złota wilczyca opuściła głowę, po swojemu intonując kolejne nuty pieśni?
Mocniej uścisnąłem jej łapę.

Niemało cierpiał, niemało. Żeśmy byli winni sami.
A słowo ciałem się stało
i mieszkało między nami.

Siedzący po mojej drugiej stronie Delta w żadnym słowie nie ustępował pozostałym. Mocniejszy podmuch wiatru zagwizdał mu w akompaniamencie.

W nędznej szopie urodzony, żłób mu za kolebkę dano!
Cóż jest czym był otoczony? Bydło, pasterze i siano.

Pod tchnieniem wietrzyku, zwieszające się z gałęzi srebrzyste sople zakołatały gdzieś w górze. Wtórowałem przyjaciołom, nie mogąc powstrzymać się od natrętnego mrugania. To... od tego dymu, trochę szczypały mnie oczy.

Ubodzy, was to spotkało, witać go przed bogaczami.
A słowo ciałem się stało
i mieszkało między nami.

Przed ostatnią częścią, siła jakby na nowo wstąpiła w chór równo bijących serc i znów rozległo się głośniej ostatnie życzenie, którego wszyscy byliśmy pewni.

Podnieś rękę, Boże Dziecię,
Błogosław ojczyznę miłą.
W dobrych radach, w dobrym bycie
Wspieraj jej siłę swą siłą...

Nagły szelest zaraz za granicą polany, na ścieżce prowadzącej z lasu, skłonił grono do zwrócenia uwagi na ostatniego gościa wieczerzy. Wśród wilków biesiadujących gdzieś bliżej granicy lasu, wszczął się gwar.
- Patrzcie. - Spośród załogi naszego ogniska, Lato jako pierwsza przewrotnie uniosła kąciki ust. Stuknęła rybim kręgosłupem o ziemię, strząsając z niego kawałki śniegu. - Jaki finał opowieści, taki i przybysz z zaświatów.
Wyłaniając się z ciemności, szary basior przymrużył oczy, odzwyczajone od ostrego światła.
- Dom nasz i majętność całą, i wszystkie wioski z miastami...

A słowo ciałem się stało
i mieszkało między nami.

Chrzęst śniegu ucichł. Ucichła pieśń.
- Nymerio.
Oto samotny cień zagubionej w tłumie wilczycy...
A matka i przewodniczka nowego plemienia.
- Agrest - odpowiedziała cichutko. Jak leśny wiatr.
Ostrożnie stawiając łapy, basior ominął zapas drewna. Wysoki cień przepłynął po zebranych.
- Generale. - Skinął głową, dosiadając się do grupy.
Oto odszczepieniec od społeczeństwa...
A dowódca prowadzący zastępy.
Gdy barwne światła znów zatańczyły po ziemi, pniach sosen otaczających salę bankietową pod gołym niebem i trwających w kręgu postaciach, alfa wreszcie rozejrzał się, by zatrzymać wzrok na jednym z obecnych gospodarzy polany, która ugościła ich tego wieczora. Za sprawą jego ciemnego futra i niskiego wzrostu, udało się to dopiero gdy Agrest wychylił się nieco ponad płomienie.
Oto zdrajca państwa...
A bohater narodu.
I, kładąc łapę na piersi, skłonił mu się lekko.
Nie słyszał cichego pytania, zadanego medykowi gdzieś po tamtej stronie, prosto z wnętrza szczerej natury szczenięcia.
- Kim jest ten wilk, tato?
Oto zwierzchnik, na którego przez długi czas chciano wydać wyrok...
A przywódca i przyjaciel, za którym tęskniono od długiego już czasu.
- No dobrze, zatem... - ponad zebranych wybił się za to mocniejszy głos; głos Hyarina, który, choć jak wszyscy wiemy był generałem, nie zapomniał o piastowanym przez siebie od lat stanowisku kronikarza. - Wszystko wskazuje na to, że należy uzupełnić księgi.
- Co więcej, generale! Trzeba w końcu pomyśleć nad wprowadzeniem w nasze struktury posady nauczyciela historii, który przełoży to wszystko na język przyszłych pokoleń i wyłoży naszym następcom. Przyda się jak nigdy. - Alfa uśmiechnął się szeroko. Przyglądałem się mu przez falujące od żaru powietrze. Kawka, trwająca u mojego boku, poruszyła się i odetchnęła bezgłośnie. Na moment skrzyżowaliśmy spojrzenia.
Jedna z łap Agresta przesunęła się odrobinę na bok. Jeszcze centymetr, by wreszcie zetknąć się z łapą siedzącej tuż przy nim Nymerii. Nieśmiało spojrzał na swoją małżonkę, cierpliwie czekając, aż spojrzenie zostanie odwzajemnione.
Czy potraficie wyobrazić sobie, jak szybko przelatywały przez jego umysł wszystkie powody, dla których dumna wilczyca nie popatrzy w jego stronę? Choć w jego głowie nadal panował radosny zamęt, który potęgowało każde słowo ze znajomych pysków, których tak dawno nie widział, i każde brzęknięcie swojskich, glinianych kubków z mlekiem, basior w mig przypomniał sobie o całym czasie spędzonym za granicą i o tym, dlaczego się tam znalazł. Po trzykroć otwierał pysk, by wyszeptać przeprosiny i po trzykroć zamykał go bez rezultatu.
Jego szara, lekko drżąca łapa, zacisnęła palce na jej palcach. Trwałoby to lata, lecz życzliwy czas najwyraźniej zatrzymał się, bo gdy złote oczy zwróciły się ku niemu, a źrenice zabłyszczały w świetle ognia, świat wokół nie zdążył się zmienić. Gdy uśmiechnęła się łagodnie, wszystko i wszyscy na nowo obudzili się ze snu, niepomni, że ich dalsze przygody na moment zawisły na cienkiej niteczce.
Poza nią w tamtej chwili nie było dla niego nikogo innego.


Jeśli macie pod ręką jakiś kubek, wypijmy razem, Przyjaciele.
Za to, aby nowe latorośle wybujałych pędów, trawiących i karmiących tę ziemię, nigdy, przenigdy nie powtórzyły dawnych błędów. Za ich życie oraz za nasze życie, aby ułożyło to ziarno w glebie, a potem mogło patrzeć, jak budzi się i rozkwita.
Zdrowia, szczęścia, pomyślności już życzono (choć oczywiście zdrowie jest najważniejsze i powtarzałem to jeszcze zanim stało się to modne!).
Zatem aby nigdy nie zabrakło Wam woli: tej silnej, tej własnej, tej, która pcha wciąż naprzód, nawet gdy wszystko inne, zdrowie, szczęście i pomyślność, zawodzi. Tej wyrastającej zarówno z potrzeb, jak i z pasji, i największych marzeń; tej, co podszeptuje, by układać i wprowadzać w życie kolejne plany. Tej ofiarującej człowiekowi niezłomność.
Tego dziś Wam życzę.


Niezmiennie od pierwszego oddechu aż po grób
C. D. N.

Koniec aktu czwartego

środa, 21 grudnia 2022

Nasz Głos nr.33.5 - "Głosowanie"

Konkurs Naszego Głosu

Ze sporym opóźnieniem rozpoczyna się głosowanie na wilczka, który gościnnie pojawi się w komiksie Naszego Głosu. Oto prace:

Zendayafiri Nere'e Citlali Pinezka jest autorem tego numeru

 

niedziela, 18 grudnia 2022

Od Delty - „Wojna smakuje krwią - Rdzeń” cz. 13 [cz. 5.3]


Kiedy noce zlewają się z dniami. Świat z niepamięcią. Życie ze śmiercią coś do duszy dociera. Że jednak tak niewiele jesteśmy warci wśród połaci istnień. Zmierzyć na palcach jednej ręki da się wszystkie nasze ważne decyzje, które i tak nie należały do nas samych przez większość czasu. W końcu kto rzecze gdzie i jaki się urodzisz. Czy będziesz mały czy wielki i czy to ty będziesz panem własnego życia czy kuł je komu innemu pod słodkim pretekstem pomocy. Jednak o bez złudzeń można powiedzieć, że najszczerszym słowem niewłasnej decyzji jest gest śmierci. Nie wiesz kiedy nadejdzie i czy w ogóle. Dlaczego próba zabójstwa własnej duszy może się nie udać? Dlaczego może wyjść za dobrze i  pociągnąć  za sobą losy innych?  Cóż to za stan materii ta śmierć. Niewidoczna, ale tak dotkliwa. Martwa sama chociaż nadal oddycha.

sobota, 17 grudnia 2022

Od Domino CD Delty - "Czerwona jak Maki" cz.3

- Chodźmy już, droga do Dreńca będzie długa.- Zawołałam ociągającą się z tyłu Tię.
- Nie ma potrzeby się spieszyć, jest tak zimno.- Chudziutka waderka ziewnęła z wychłodzenia i niemrawo pokuśtykała przez głęboki śnieg.
- To się właśnie rozgrzejesz. No już, hop hop!- Zatrzepotałam skrzydłami zniecierpliwiona, a lodowaty wiatr wzbił się spod nich i wzruszył śniegowe poduchy. Tia zadygotała
- Nie rób tak.- Zęby jej zaklikały.
- Ach, dobrze. Tylko dreptaj szybciej.
Wadera zrównała się ze mną, ruszyliśmy przez morze zasp. Położyłam jedno skrzydło nad jej grzbietem, a ta uśmiechnęła się lekko w podzięce.
Większość ptaków zdążyło już odlecieć na południe, a te które zostały, nawet nie myślały marnować energii na śpiewanie. Nad lasem wisiała cisza, jakby nie tylko cała woda, ale i czas i dźwięk został skuty kawałem lodu. Nawet wiatr nie szumiał między ciemnozielonymi sosnami, nie poruszał zebranych na nich puchowych kapturków. W tym wszystkim dźwięki naszych łap ugniatających świeży śnieg wydawały się głośnie jak kłótnia. Awantura w samym sercu lodowego serca. 
- Myślisz, że Dreniec nam podziękuje?- Zapytałam prawie szepcząc. 
- A czy on kiedykolwiek nam podziękował?
- Nie przypominam sobie.- Westchnęłam melancholijnie.
- Już niedługo święta.- Odparła, chcąc zmienić temat na coś weselszego.
- Niedługo święta.- Podziękowałam jej za to w duszy.- Robisz coś dla brata?
- Jeszcze nic nie wymyśliłam. 
- Aż taki był niegrzeczny?- Zachichotałam.- Ja dla Kama też niewiele mam.
- Tak dla męża nic nie mieć, pff.- Dlatego, że bardzo się starała zabrzmieć sarkastycznie, zabrzmiała jedynie niezręcznie.
- Nie ,,nic”, tylko niewiele. A i tak muszę poczekać do ostatniego dnia.
- Dlaczego?
- Bo lodowe rzeźby szybko się szronią i zasypują śniegiem, a musi być piękna i gładka na wielkie otwarcie.
Jej oczy zaszkliły się zaciekawieniem, gdy podniosła na mnie wzrok.
-Mogę ci pomóc?
- Cz-czemu nie.- Nie chciałam jej mówić, że użyję do tego magii nie narzędzi.- Towarzystwo nie zaszkodzi.
Wyraz twarzy na jej pysku zdradzał jasno, że nie wyczuła tej subtelnej zmiany znaczeń ,,pomocy” i ,,towarzystwa”. Dobrze było kogoś tak rozweselić.
- Może dla Mika też zrobię bałwana. Z jego podobizną.
- To nie jest głupi plan.
- Mi też się podoba.
***
- Wróciliśmy!- Tia oznajmiła swoje przybycie całej jaskini medycznej.- Gdzie jest Delta?
- Już?- Głos medyka odezwał się w głębi izolatki. Zdziwiony był chłopak, co nie wiem czy bardziej śmieszy czy smuci.
- Dosłownie wpadliśmy i odstawiliśmy mu fiolkę.
- A co on na to?- Delta wyszedł na próg jaskini.
- Że ile można czekać. 
- Kanalia.
- Haha, mam mu przekazać? - Wyszczerzyłam białe zębiska, a Delta patrzył na mnie, jakby nie wyczuł żartu. Musi być naprawdę wykończony.
- Czy...coś jeszcze mamy dla ciebie zrobić? 
- Dzisiaj już nie trzeba, dziękuję. Tia może zostać.
Położyłam uszy po sobie.
- O.-Położyłam uszy po sobie.- Okej.- Do mojego wesołego tonu wdało się więcej rozczarowania niż chciałam. - To do zobaczenia Delta.
- Tak.- Mruknął i odszedł ze wzrokiem wbitym w recepturę nabazgraną na pergaminie.
- Tia, podaj mi kwiat ostropestu…- Ich głosy cichły z każdym kolejnym powolnym krokiem.
***
Przygnało mnie aż nad na wodospad, o tej porze zamarznięty na pogięty słup zlepionych sopli i szklistych prętów. Sprawdziłam łapą stabilność tafli lodu skutego jeziora. Pokrywa była gruba na co najmniej 10 centymetrów. Ostrożnie wślizgnęłam się wszystkimi czterema łapami na lód i odbiłam się parę razy, udając sarnę. Pazury wbiły się w pokrywę, sprężyłam mięśnie, wzięłam rozbieg. Wiatr gnał mi w futrze, a ugięte łapy manewrowały po lodowej trasie. Gdy tylko zwalniałam, parę mocnych machnięć skrzydeł nadawało mi z powrotem pędu. Najpierw jedna pętla w lewo, później druga na prawo, już bardziej pewna, ciaśniej skręcona. Podskok, obrót, z powrotem na lód z satysfakcjonującym stuknięciem pazurami. Ślizgawki były najlepsze, czym obdarowywała mnie zima. 
Z transu wyrwało mnie mignięcie granatu w kąciku pola widzenia, był niestety na tyle rozmyty, że nie potrafiłam rozpoznać w tym konkretnego kształtu. Tego koloru futra jednak nie pomyliłabym z żadnym innym. ,,Delta”
Ciało zdrętwiało, nogi zahamowały trochę nazbyt nagle, z trudem odzyskałam równowagę z pomocą skrzydeł. Cała speszona nastroszyłam uszy w kierunku basiora. Ale to nie był medyk. 
Granatowa rublia patrzyła na mnie z brzegu rozlewiska, a ja przytuliłam do boków moje dwa nieporadne żagle, cała czerwona jak maki.

(Delta? Rublio?) 

piątek, 16 grudnia 2022

Od Agresta - „Rdzeń. Za życie”, cz. 2.14

Tym razem to znowu ja, Agrest. Chcecie posłuchać dalej, o tym wszystkim, czy może za dużo już wylanych łez obmyło Wasze serca? To opowieść, której jestem częścią, dziś to moja opowieść, ale ja sam jestem już potwornie zmęczony. Co jednak innego zostało mi, poza mówieniem tak, jakbym na nowo odkrywał jej karty? To moja najdłuższa i ostatnia spowiedź, zanim nadejdzie czas.
Przedpołudnie było ładne, lecz nudne. Dotknięty lodowatym palcem Królowej Śniegu, mienił się w każdej swojej cząstce. Wciąż jeszcze pełen porannej energii, skakałem przez skrzące się zaspy, zmierzając ku domowi dostojnego Sekretarza, władcy nad władcami, jaśniejącemu ponad swoimi wilkami płomieniem skromnej potęgi. Zjawiskiem niejako abstrakcyjnym na ziemi przepełnionej skłonnością do przemocy i poddaństwa. W ślad za mną goniła zdyszana śledcza Koża.
- Nie mogę siedzieć tu bezczynnie. Po prostu nie mogę, wiedząc, co robi ten bałwan, Admirał. Przecież jeśli zaatakował jaskinię medyczną, to znaczy że wszyscy... wiesz, moja żona, dzieci, Delta i tak dalej... mogli ucierpieć.
- Ale kryzys już zażegnany, poradziliśmy sobie! Czemu tak się śpieszysz? - warknęła za moimi plecami. - Nie denerwuj mnie, Agrest, bo pomyślę, że zbiegasz!
Zwolniłem kroku, sam już trochę zmęczony, i odwróciłem się ku niej z szerokim uśmiechem.
- Słabo z tobą, jeślim cię zdolny przegonić. Mam już swoje lata.
- Tak? W takim razie dziś to ty idziesz na nocną wartę i jutro pogadamy.
- To czemu cię znowu ze mną wysłali? Brus...
- Ma ważniejsze sprawy na głowie.
- Co jest ważniejsze od alfy sojuszniczej watahy?
- Jego ukochana robota. Znaczy, przepraszam, nasza - wycedziła, demonstracyjnie przewracając oczyma. - Zapasy ukradzione prosto z nory, bankowo przez sąsiada. Albo z ciekawszych spraw ostatnich dni: zaginiony synek jakiejś wariatki.
- Nie odnajdujesz się w tej pracy. Co?
Wadera wzruszyła ramionami.
- Na szczęście nikt mi nie każe. Może kiedyś przebranżowię się na coś lepszego.
- Co byłoby dla ciebie lepsze, Kożo?
- A, tam. - Ucięła. - Nieważne. - Jej zgrabna główka przechyliła się lekko.
Przerwaliśmy rozmowę, zbliżywszy się do strażnika, Solzila, siedzącego u wejścia do jaskini przywódcy. Basior objął nas wzrokiem z zaciekawieniem, które nie przekraczało prozaicznej potrzeby zajęcia swojego czasu, przepełnionego mało wymagającą pracą.
- Czy Sekretarz ugości mnie dzisiaj? - zapytałem grzecznie.
- Sekretarz jest na południu - odparł Solzil, przyodziany w minę głoszącą wyraźniej niż słowa, że nie ma ochoty mówić dalej.
- Kiedy wraca?
- Wieczorem.
- Czy wtedy mam liczyć na wizytę? Czy ktoś w ogóle przekażę mu, że tu byłem?
- Tak.
- A kto zaprosi mnie, gdy nadejdzie pora? Czy też mam sam chodzić tu po kilka razy dziennie i się dopytywać?
- To nie należy do moich zwykłych obowiązków.
- Agrest - wtrąciła się Koża. - Lepiej wracajmy. Szkoda zachodu, Brus to załatwi.
Odwróciłem pysk w jej stronę i w zatroskaniu ściągnąłem brwi.
- Dziwne macie tu obyczaje, ale proszę bardzo. Bądź co bądź jestem na urlopie, z chęcią zrzucę na niego uzgadnianie terminów.

Przeciągnąłem się, leżąc na grzebiecie, na kawałku ogrzanej pode mną ziemi.
Z głębi lasu dało się słyszeć ćwierkanie sikorek. Noc mieszała się z nowym dniem, przygotowując się, by zapewnić znużonemu wilkowi chwilę odpoczynku od odpoczynku, w gronie dobrych dusz, zwanych strażnikami. Zupełnie bez przyczyny wybrałem sobie na noclegownię siedzibę tych, których dodatkowo zwano śledczymi, jakby ten przydomek nadawał im jakiegoś szczególnego znaczenia. Właściwie poniekąd tak było. Wśród tych wilków pracował niegdyś mój brat.
„Wspaniale, co z tego?”, pomyślałem. „Jego już nie ma, życie toczy się dalej”. Zaraz jednak owo imię, które chcąc nie chcąc rozbrzmiało w pamięci, sprowadziło do mojej głowy niepohamowaną falę wspomnień. W tamtym miejscu nawiedzały mnie wyjątkowo często.
Obróciłem się na bok i raptownie napiąłem mięśnie jednej strony ciała, niemądrze zaskoczone spotkaniem ze zmrożonym gruntem.
- Witam szanownego gościa! - Brus wparował na miejsce, serdecznie ogłaszając swoją obecność. - Jak się spało? Mi wyjątkowo spokojnie ze świadomością, że naszym archiwum zajmuje się dziś tak godna osoba. Może czas się do nas zaciągnąć, towarzyszu.
- Spałeś, mówisz więc, ze świadomością - powtórzyłem wolno, w namyśle, prędko postanawiając, choć już bez przekonania, pociągnąć wypowiedź dalej, aby nie zabrzmiała dziwnie - że godna osoba zajmuje się archiwum spraw. Miło mi.
- Mówię poważnie. Dzień w dzień dreptać z kąta w kąt, to musi być nie do wytrzymania. A mamy tu miejsce dla porządnych obywateli.
- Więc tak się teraz nazywają braki kadrowe. Wiem, u nas też - skrzywiłem się lekko. -  Ale jeśli nie macie nic przeciwko temu, chętnie poczytam sobie o historii zepsucia moralnego na naszych ziemiach.
- Gdybyśmy mieli, nie zostawialibyśmy tutaj naszego gościa samego. Czuj się jak u siebie w domu, Agreście. Większość archiwum śledztw naszych watah i tak jest wspólna. - Brus rozsiadł się na swoim ulubionym miejscu, by ostatecznie dać mi i reszcie świata znak, że zajął swoje stanowisko. -  Zabawne. Twój brat zaczął od przeglądania archiwów, gdy tylko się tu pojawił. Był wtedy takim małym ancymonem. Mnie dopiero co powołali.
„Nie da mi to miejsce o nim zapomnieć”, jęknąłem w duchu.
- Hm.
- Ale on nigdy nie lubił papierkowej roboty. - Brus nostalgicznie pokiwał głową. - Wolał działać.
- To i działał - zniżyłem głos. - Od początku do końca.
- Z tego co widzę przed sobą, to u was rodzinne - zażartował. Przez chwilę milczałem, nie znajdując właściwej odpowiedzi.
- To prawda. On... był kimś. I był moim bratem.
- Ach, a co do twojego pytania o spotkanie z Sekretarzem, do dziś nie udało mi się tego załatwić. Prosił o wyrozumiałość, ale jutro masz je już jak mur-beton!
W krótkim podziękowaniu skinąłem głową.

Pusty odgłos uderzania patyczkiem o skałę skupił całą moją uwagę na siedzącym naprzeciwko mnie wilku. Sekretarz uśmiechnął się dobrotliwie, jak to on miał w zwyczaju.
- No cóż, Agreście. Rozumiem twoje obawy.
- Całe szczęście - mruknąłem bez przekonania. - Zatem?
- Nie możemy dać ci przepustki do WSC. Nawet na jeden dzień. To spowodowałoby niepotrzebne zamieszanie.
- Niepotrzebne? A mój dobrostan? Moje dzieci nie pamiętają już ojca.
- Znasz ryzyko, którym objęte jest twoje stanowisko. Nie śmiem przypominać ci, że niekiedy wymaga poświęcenia.
- Chciałbym zobaczyć rodzinę - powiedziałem markotnie. - Tego żadna umowa nie obejmowała.
- A jednak nałożyła na mnie obowiązek zarządzania również twoim urzędem. Nie miej mi za złe, że idę drogą dobra ogółu.
- Co takiego może się stać?
- Przeciwnicy czekają na każdy masz fałszywy ruch. Wszak, ach! O tym mieliśmy pomówić.
Z wolna spuściłem pysk. Ciąg dalszy nie zapowiadał się kolorowo.
- Strażnicy co nie co już mi powiedzieli - odparłem. - Admirał przypuścił nieudany atak na jaskinię medyczną. To było już ładny czasu temu. Więcej niż tydzień. Dwa? Dni przeciekają mi tutaj między palcami.
- W rzeczy samej. Skutecznie poradziliśmy sobie z napaścią, jednak czas spojrzeć prawdzie w oczy. Przeciwnik nas przechytrzył. - Stary wilk westchnął. - Medyk WSC, Delta, został pojmany podstępem, gdy wojska Admirała wycofywały się.
Mój podbródek, jak szmaciana kukiełka na sznurku, powędrował z powrotem do góry.
- Na granicy z WWN znaleziono ciało Vitalego - wygłosił Szkło grobowym tonem.
- Vitale. Nasz psycholog?! - Kawka od razu odpowiedziała pytaniem.
- Tak - rzuciłem. - Jakieś posądzenia?
Pastelowe migawki wyblakłych czasów rozbłysły i rozbrzmiały w mojej świadomości.
- Oczywiście. - Mój brat znowu zabrał głos. - Wydarzenia zeszłych miesięcy mogą być uznane za dowód na niewinność wilków z naszej watahy. Wszystko jednoznacznie wskazuje na WWN.
Potrząsnąłem głową. Po cichu przekląłem na rozpraszanie się wspomnieniami w tak ważnym momencie i w obliczu tak okrutnych wiadomości.
- Zerwał układ. I co, i to nic?
- Wręcz przeciwnie - odrzekł surowo basior. - Miarka się przebrała. Przygotowujemy odpowiedź. To niestety tylko upewniło mnie w podejrzeniu, że Admirał nie jest tak niegroźny, jak zapewniałeś.
- Był, w planie, który ułożyłem. Nie w tym, który wy nam serwujecie. Ja się tu duszę, rozumiesz? - warknąłem.
- Przyjacielu, ale pohamuj emocje.
- Jak mam działać, odsunięty od domu i tego co się tam dzieje? Podaj mi jeden rzeczowy argument przeciwko mojemu powrotowi!
- Nie mam życzenia powtarzać tego, co słyszałeś.
- Słusznie, są to bowiem beztreściwe słowa. Boicie się zamętu. Boicie się MNIE - oświadczyłem, uderzając łapą w kamienną ławę. - Zabawne, prawda? Wielka Wataha Nadziei boi się wypuścić z łap małego, kulawego jamnika. - Powstrzymawszy kpiący grymas, który towarzyszył wypowiedzeniu ostatnich słów, zmarszczyłem nos.
- Cóż ci przyszło do głowy. - Basior uśmiechnął się ze swoim własnym wdziękiem. Moje łapy wyprostowały się powoli, sztywno unosząc tułów ponad ziemię. A mój pysk mechanicznym ruchem obrócił się lekko w bok i z powrotem, choć oczy nie oderwały się od rozmówcy ani na chwilę.
- Nie ironizuj, Sekretarzu. Szkliwo puściliście do domu, lecz ja siedzę tu jak w więzieniu. Nie potrafisz tego wytłumaczyć. - Szkliwu pozwolili wrócić do domu. Dlaczego? Zawieszając wzrok w pustce, zastrzygłem uchem. Parsknąłem. - Goszcząc mnie pod swoim dachem już tyle czasu, pozwól sobie wreszcie skłonić się ku honorowi i szczerze ze mną porozmawiać.
- Powiem ci szczerze, Agrest - każdy z wyrazów, bez pomocy kontekstu, zapewnił mnie, że to, co zamierza powiedzieć, nie będzie ani w części szczere. Mimo to słuchałem, lecz nie zapewnienia, a ruchów języka. Czytałem już nie pomiędzy wierszami, a z oczu. Odetchnąłem z wilkiem wspólnym powietrzem.
- Mów.
- Nie wiemy na co jeszcze stać Admirała. Nie jesteśmy w stanie tego sprawdzić. Twoja śmierć byłaby nie tylko dramatem dla rodziny i watahy, ale i zburzeniem całego aparatu waszych władz. - Jego powieka nawet nie drgnęła. Oczy, jak oczy kamiennego posągu, ani razu nie wycofały się nieśmiało z naszej niemej rozmowy. W istocie pod pewnym względem nie dorastałem mu do pięt.
Jako pierwszy zerwałem kontakt wzrokowy.
- Bardziej, niż gdybym trwał do ostatnich dni w tym błogim śnie - wymruczałem, odruchowo przyznając sobie przywilej ostatniego słowa zakończonej właśnie prezentacji póz. Śledczy czekali już pewnie z obiadem.

Los chciał, że to właśnie w WWN poznałem uroki poobiedniej drzemki. Wcześniej byłem pewien, że nie potrzebowałem takich atrakcji. Tam powoli zacząłem zauważać, że pozwala mi ona nie tylko odetchnąć po posiłku, ale i na nowo pozbierać siły, utracone w pierwszej połowie dnia.
Mówiąc prościej, rozbestwiłem się i skisłem.
Zamrugałem leniwie. Palcem powiodłem po gładkiej powierzchni pustego, szklanego flakonika.
- Bracie.
- Bracie. Promieniejesz.
- Nie rozumiem, Agrest.
- Chciałem powiedzieć, z każdym dniem wyglądasz coraz lepiej.
Uniosłem pysk, by oświetliło go złote, rozlane po iskrzącym śniegu światło zimowego słońca. Światło zimowe, światło anielskie. Wiązanka diamentowych kwiatów, drgająca wśród fal leciutkiego wiatru. Umieściłem flakonik w obu łapach, przed swoimi oczyma, przyglądając się promieniom załamywanym przez szklaną ściankę.
Rozkoszowałem się lodowatym powietrzem, wolno napływającym do mojego gardła. Zabawne jest to uczucie, gdy maleńkie rączki mrozu chwytają za przełyk i ciągną tkanki, jakby chciały wyrwać je ze środka na zewnątrz. Ma się ochotę zakaszleć. Trzeba zwolnić oddech, poczekać, aż powietrze nagrzeje się troszkę i bez oporu wypełni ciało.
Powietrze. Nagle zbyt mało powietrza skłoniło mnie, by mimo wszystko odetchnąć głębiej. Rączki zaczęły pełznąć dalej. Ich gryzący dotyk niespodziewane przerodził się w jedno, silne ukłucie; nisko, pod żebrami. Poderwałem z ziemi jedną z przednich łap, by przetrzeć nią mostek.
Kaszel, a potem jego echo, rozniosły się pomiędzy nagimi pniami świerków sięgających nieba. Karafka wylądowała w śniegu.
- Dawaj, za życie.
Upiłem łyk z butelki, zamknąłem ją i podrzuciłem bratu. Szkło podniósł ją z trawy i zamrugał osowiale.
Westchnąłem, gdy odstawił ją na bok.
- W takim razie twoje zdrowie - odrzekłem, nie dbając o dworski ton.
Ostatnie szmery zmieszały się z chrzęstem kroków na śniegu, które szybko określiłem w głowie mianem donośniejących. Zdusiłem w sobie chęć dalszego kasłania i zastrzygłem uszami, przez chwilę chcąc nawet odwrócić się w kierunku nadchodzącej Koży. W końcu odstąpiłem od zamiaru i wciąż trwałem w bezruchu.
Wilczyca w milczeniu ominęła mnie, jak zawieszoną w powietrzu drobinę kurzu, i wkroczyła do jaskini strażników. Odczekałem chwilę, aż jej kroki ponownie zaczęły donośnieć. Wreszcie w całej swojej okazałości Koża znalazła się z powrotem na zewnątrz.
- Ładny mamy dzień. Prawda? - zagadnąłem.
- Ja tu tylko na chwilę - odparła pośpiesznie, zatrzymując się niechętnie, dopiero po kilku krokach. - A ty co? Od tego samotnego picia na mrozie zaraz nabawisz się zapalenia płuc.
Nieznacznie wzruszyłem ramionami. Mówiła natarczywie, jakby próbując zakryć tym głosem coś, co kryło się pod spodem.
- Nie piłem. Koża, czy jesteś w stanie zgodzić się z tym, że trójka jest parzysta i nieparzysta zarazem?
- Nie, to głupota - prychnęła. - Daj spokój, Agrest i nie kłam, że nie piłeś.
- Ale to dwie jedyne możliwości. Nie licząc zera, którym bez wątpienia nie jest trójka, nie ma nic pomiędzy, czyż nie?
- To chyba wiadomo.
- Wiesz, że liczba „trzy” składa się z liczb „jeden” i „dwa”, prawda?
- Oczywiście.
- To kolejno liczby: parzysta i nieparzysta.
- No...
- Zatem można przyjąć, że trójka jest w pewnym sensie parzysta i nieparzysta, czyż nie?
- No to pewnie można. Nie wiem, nie znam się na tym.
- Jasne że nie, Koża. Tak samo jak żółty dodany do niebieskiego to nie żółty ani niebieski, a zielony.
- Posłuchaj. - Zagniewana, po królewsku zmarszczyła brwi na swoim jedwabistym czole. - Nie wiem do czego zmierzasz, ale ja nie mam czasu na takie romanse.
- Połączenie dwóch znanych zjawisk tworzy czasem coś nowego - ściszyłem głos. Spokojny już o jej uwagę, pozwoliłem sobie na krótką pauzę. - Tylko co z tego, jeśli by to dostrzec, trzeba stanąć pomiędzy nimi dwoma? - Zamilkłem, zanim mój głos uwiązł w gardle. Wzniosłem oczy na głęboki, srebrzysty nieboskłon. - Wieczne rozdarcie. Takie jest dokonywanie wyborów, od których zależą losy całej watahy.
- Zmęczony? Może powinno się wymieniać taką władzę co jakiś czas - rzuciła oschle wadera. - Albo w ogóle niszczyć i czekać aż nowa sama się wyłoni. Może wtedy reszta świata byłaby szczęśliwsza.
Dłuższą chwilę zajęło mi przetrawienie jej ciężkich słów. Nawet nie zauważyłem, gdy moje oczy, pojmujące widać szybciej niż ja sam, a może tylko podrażnione mroźnym powietrzem, zaszkliły się. Przesunąłem łapą po policzku.
- No, może się powinno, ale się nie wymienia. Ani nie niszczy.

Kolejny poranek zastał mnie śpiącym jak dziecko. Dość pospolity stan o tej porze dnia, nie mówiąc już o okolicznościach, jakie stworzył mi pobyt w niskobudżetowym uzdrowisku dla miłośników gier strategicznych. Usłyszawszy rozlegający się pod jaskinią, nazbyt rozkołysany krok, jeszcze zanim rozkleiłem powieki wiedziałem, że dzień rozpocznie się inaczej, niż zazwyczaj.
Z wygodnej pozycji na boku podniosłem się do siadu. Mrużąc oczy, zaspanym wzrokiem wodziłem po słupie światła u wylotu jaskini, w niespokojnym oczekiwaniu na nadejście kogoś, kto musiał zmierzać do mojej ostoi.
Kroki ucichły; równe, żołnierskie. Zatrzymał się u samych wrót. Ze zniecierpliwieniem zmarszczyłem czoło.
- Któż tam? - zawołałem, niewiele myśląc. Bacznie postawiłem uszy, dla pewności układając wszystkie cztery łapy w gotowości do poderwania się na równe nogi. Kroki rozbrzmiały ponownie. Towarzyszył im obraz, jakim był rosły basior, strażnik przyboczny przywódcy WWN, którego spotykałem najczęściej na warcie pod tamtą jaskinią.
- Agreście, sprawa jest poważna - oznajmił Solzil, cicho, lecz z przejęciem. - Nadeszła bardzo smutna chwila.
- Zamieniam się w słuch.
Zadźwięczał mi w uszach strzał ostrzegawczy. Następne słowa, krótka wiadomość, rozniosły się wokół żywym łomotem jak lawina toczącą się ze stromej skały.
- Sekretarz zmarł tej nocy.
- Chwileczkę - wyszeptałem, niewiele powietrza mając w płucach. - Co się stało?
- Odszedł we śnie. Wszystko wskazuje na to, że śmiercią naturalną.
Opuściłem wzrok gdzieś pod jego stopy. Dość pospolita śmierć o tej porze dnia, nie mówiąc już o okolicznościach, jakie stworzyły mu zimowe mrozy i jesień życia.
Mimo wszystko, szkoda mi było starego sekretarza.
- Niechby to. Przykro mi - wyjąkałem.
- Wszystkim przykro, ale spodziewaliśmy się tego już od dłuższego czasu. Mowę pożegnalną napisano przed przeszło pół roku. Wiesz jak to jest. Dla ciebie to chyba dobra nowina. Wrócisz do domu. - Widać wilk rozumiał i podejrzewał więcej, niż wcześniej mi się zdawało.
- Ale... jak to, kiedy? - Poczułem jak serce podchodzi mi do gardła. Kiedy? Co tam zastanę? Czy powinienem potem wrócić? Co dalej? Co z WWN? Co z nami?
- Dziś rozpoczynamy tydzień żałoby, ale nazajutrz musimy już wybrać nowego sekretarza. W jaskini straży spotkają się organy naszej polityki, ale przyda się i przedstawicielstwo sojuszu watah. Ty też powinieneś tam być.
- Oczywiście. Będę.

C. D. N.

Od Harpii

Biegłem przez las. Z mojego pyszczka co rusz wylatywała strużka pary. Moje kopytka, bo kopytami nie da się tego nazwać, rozbryzgiwały śnieg na wszystkie możliwe strony świata. Widziałem mojego przeciwnika. Jego rude futro poruszało się płynnie i było wyraźnie widoczne na tle białego i czystego śniegu. Przyspieszyłem. Po chwili wyminąłem Lisa, tym samym obejmując prowadzenie. Gdy dojrzałem pomiędzy drzewami głaz, który oznaczał metę, obejrzałem się, co miało na celu zobaczenie mojego przeciwnika. To był błąd. Usłyszałem huk i ból. Gdy w końcu ciemność spełzła mi sprzed oczu, zrozumiałem co się stało. Przywaliłem w drzewo, które stało tuż obok głazu. Głowa bolała mnie niemiłosiernie. Kora była trochę wgnieciona, a wokół mnie, i również NA MNIE, było mnóstwo sosnowych igieł. Lis podbiegł do mnie zdyszany.
— Żyjesz stary? — Zapytał mnie, przy czym zaczął obwąchiwać. 
— Tak jak widać. — Odparłem wstając. Już po chwili, ból zelżał. Wykorzystując nieuwagę przyjaciela przekroczyłem metę.
— Wygrałem! Haha! — Krzyknąłem uradowany i zacząłem skakać wokół drzewa, k które przed chwilą uderzyłem.
 — Oszust… — Burknął trochę zły Lis, jednak po chwili mój entuzjazm udzielił się także jemu i zaczął się śmiać. 
— Jeszcze jeden wyścig? — Zapytałem, przystając w miejscu. 
— Niestety nie mogę, muszę wracać do mojej siostry. — Powiedział smutno. — Może kiedy indziej. — Dodał i odwrócił się. Kiwnąłem mu na pożegnanie.
— Pa! —
— Na razie! — Odkrzyknął i zniknął między drzewami. Ja za to, usiadłem na kamieniu i zacząłem czyścić futro z igieł sosnowych. Dzisiejszy dzień zapowiadał się dłuuuugi i nudny.

< Ktoś? >

Nowy członek!

Harpia - pieśniarz

środa, 14 grudnia 2022

Od Kezuko CD Falvie

Poranny spokój i moje śniadanie przerwał głośny dźwięk łamania się gałęzi i uderzania o ziemię. Dopiero po chwili zorientowałem się, że przede mną leży nie znana mi wilczyca. Koszmar przez chwilę nieudolnie próbował powstrzymać śmiech, jednak po chwili śmiał się tak głośno, że aż dzwoniło mi w uszach. 
 — Cicho… — Warknąłem pod nosem, tak aby obca wilczyca tego nie usłyszała. Mój towarzysz jednak nie posłuchał. Zepchnąłem go na drugi plan i wstałem. Powoli podszedłem do nieznajomej. 
— Dzień Dobry? Potrzebuje pani może…. Pomocy? — Zapytałem grzecznie. ,,Dureń” Burknął Koszmar, chyba zawiedziony moim zachowaniem. 
— Sam jesteś durniem. — Szepnąłem tak cicho, aby Czarna Wadera tego nie usłyszała. 
— Nie potrzebuję pomocy, szczeniaku. — Warknęła Latająca Wilczyca, którą właśnie tak ochrzciłem w mojej głowie, na co Koszmar zachichotał. Z jej tonu wywnioskowałem, że nie przepada za dziećmi, a co za tym idzie za mną. 
— Wybacz, nie chciałem Pani urazić. — Powiedziałem, cofając się na moje wcześniejsze miejsce. Wilczyca tylko obrzuciła mnie niezbyt przyjaznym spojrzeniem. ,,Na Twój ogon, chyba tylko Twoja matka była od niej wredniejsza.” Mruknął Mój jakże wspaniały towarzysz. Nie chciałem tego komentować. 
— Może… Może się Pani przedstawi? — Zapytałem cicho. Coś mi mówiło, że właśnie podjąłem wręcz ogromne ryzyko. Miałem jednak nadzieję, że nie rzuci się na mnie, wydawała się ciekawą personą. 

< Falvie? >

wtorek, 13 grudnia 2022

Od Falvie „Wyrocznia - Jak to wszystko się zaczęło?”

17 listopad nie był jakimś szczególnym dniem dla większości wilków z małej watahy. Jednak dla jednej pary był on datą pełną uśmiechu przez łzy. Bowiem na świat przyszły 4 małe wilki. Ich matka, Cyrlis, całkowicie czarna wilczyca o białych rogach tuliła do siebie szczeniaki. Toven, czyli ojciec małych fasolek, leżał za waderą z oczami błyszczącymi ze szczęścia. Cztery futrzaste kulki, którym przyszło żyć na tym tragicznym świecie zostało ochrzczone imionami Kaver, Aetiv, Falvie i Kivi. Dwa pierwsze z wymienionych okazały się basiorami, a dwójka pozostałych została pobłogosławiona wątpliwym przywilejem posiadania macicy.
Czwórka szczeniąt rosła jak na drożdżach, po 2 tygodniach otworzyły oczy i zaczęły się przemieszczać po jaskini. Kaver czyli najstarszy z puchatej zgrai wydawał się być najspokojniejszy, z kolei Aetiv drugi co do wieku był zdecydowanie bardziej narwany. Kivi czyli najmłodsza z rodzeństwa była strachliwa i generalnie większość czasu spędzała przy matce. A Falvie…. Cóż Falvie była najdziwniejsza ze wszystkich, widoczne już w takim wieku długie łapy, na głowie pojawiły się dwie wypustki świadczące o rosnących rogach i przyprawiające rodziców o dreszcze puste białe oczy.
Po jakimś czasie szczeniaki zaczęły zadawać kłopotliwe pytania i budować podwaliny swoich charakterów. O ile trójka zadawała ich po kilkadziesiąt na dzień, to Falvie rzadko kiedy się odezwała.
W końcu po kilku miesiącach czwórka jeźdźców apokalipsy urodzona 17 listopada zaczęła siać spustoszenie i irytować każdego dorosłego. Wymyślali durne żarty, narażali się na gniew alfy i rodziców, jak każdy właściwy ich wiekowi dzieciak. Kiedy osiągnęli wiek 5 miesięcy skończył się dzień dziecka i zaczęło się przyuczanie do polowań i sztuki przetrwania.
Lecz teraz przenieśmy się do 10 listopada kiedy to za tydzień przeklęta czwórka ma osiągnąć rok.
~`*`~
Falvie wyszła z jaskini i ruszyła na spotkanie z alfą, ostatnio zaczęła mieć niepokojące sny. A Hex, samiec alfa watahy, wezwał wilka, który pomagał nam się łączyć z siłami wyższymi. Długonoga wadera leniwie powłóczyła łapami łapiąc w czarne futro ostatnie promienie jesiennego słońca.
Uważała Civ za szalonego, zresztą jaki kapłan jest normalny. W dodatku jej wataha była straszliwie przesądna, wierzyli w dwóch bogów Boga Księżyca i Boga Słońca, Solarisa i Lunarisa. Jednak wadera uważała to za zwykłe bzdety, bo podczas swojego niezbyt długiego życia nie dostała żadnego znaku, że którykolwiek z tych bogów istnieje. Oczywiście gdyby jej rodzice się o dowiedzieli to w najgorszym wypadku by ją wyklęli, a w najlepszym starali nawrócić.
Kiedy dotarła na miejsce spotkania z alfą, zebrała się tam cała wataha. Najwidoczniej plotki o nietypowych koszmarach Falvie szybko się rozniosły. Wadera westchnęła lekko i podeszła do Alfy i kapłana. Ten drugi przez kilka minut mówił coś o tym, że zamierza wprowadzić ją w trans by spotkała się z Lunarisem, który odpowiadał za sny i wiele innych rzeczy związanych z nocą i mrokiem. Po czym podsunął jej pod nos kawałek ostro pachnącego ziela.
 - Ledwo masz koszmary, a już chcą cię otruć. - Wadera wymamrotała pod nosem, patrząc sceptycznie na chwasta przed nią. Po czym prosząc w myślach o litość zjadła zielsko.
Kapłan zaczął odmawiać jakieś formułki w nieznanym Falvie języku. Wilczyca poczuła miażdżący uścisk oplatający jej czaszkę, który z każdym słowem Civa przybierał na sile. Złote wzory na furze wilczycy, po praz pierwszy rozjarzyły się oślepiającym blaskiem. A ona sama nagle się wyprostowała. Jakiś dudniący głos oświadczył, że otrzymała dar. Z całkowicie białych oczu pociekły czarne łzy bólu. Teraz już nie tylko coś próbowało zmiażdżyć jej głowę, ale również żebra. Falvie zacisnęła szczęki odsłaniając zęby, a z jej gardła wydobyło się głuche warczenie, które w żadnym stopniu nie przypominało warczenia wilka. Bliżej temu było do czegoś co wydałby demon.
Wilki do tej pory stojące trzy metry od córki Cyrlis, cofnęły się o kolejne trzy i patrzyła z niepokojem albo strachem na młodą waderę. Białooka wydała z siebie wrzask pomieszany z piskiem, który brzmiał jakby najgorszy koszmar właśnie zstąpił na ziemię, po czym powiedziała odbijającym się od skał głosem:
Siedemnastego dnia miesiąca jedenastego
W czasie słońca jaśniejącego
Przez popełnione zabójstwo
Powstanie zapomniane bóstwo
Choroba pochłonie ofiar wiele
Nie pojawią się zbawiciele
Po tych co nie przeżyją zostaną kości
Śmierć na stosie zwłok gniazdo mości
Ci co przetrwają oszaleją
Szanse na życie już maleją
Do siedemnastego czas by się wynieść
Albo wszyscy niedługo piach będziemy jeść
Złote wzory zgasły, czarne łzy przestały lecieć, Falvie oddychała ciężko charcząc raz po raz, próbując się pozbierać po dawce cierpienia jaką otrzymała. Słowa przepowiedni dudniły jej w głowie, powtarzając się raz po raz. Wilki wokół niej już nie patrzyła na nią z niepokojem, były przerażone. Po chwili ogłuszającej ciszy, która piszczała w uszach, odezwał się kapłan
 - Odejdź…. - powiedział słabym głosem. Wataha podchwyciła od razu pomysł Civa.
“Nie chcemy cię tu”, “Demon “,  “Odejdź “, “Przeklęte dziecko”.
“...odejdź… Odejdź… ODEJDŹ”
Falvie odszukała w tłumie swoją rodzinę. Jej ojciec Toven patrzył na nią z obrzydzeniem, Kaver i reszta rodzeństwa przerażona tak samo jak matka. Falvie poczuła jakby ktoś uderzył ją w głowę obuchem. Jej oczy po raz drugi tego dnia napełniły się łzami. Ktoś rzucił w nią kamieniem, Hex warczał na nią tak samo jak reszta tłumu. Wilczyca podkuliła ogon, odwróciła się i w ułamku sekundy uciekła jak najdalej od jej byłej watahy.

C.D.N

czwartek, 8 grudnia 2022

Od Kawki - „Rdzeń. Za najwyższą cenę”, cz. 3.18

Jaka melodia brzmi w uszach, gdy budzisz się chłodnym rankiem, a u twojego boku leży ktoś obcy? Nieskładna, leniwa, szumi drażniąco w każdym centymetrze powietrza. Właściwie wtedy nie było jeszcze ranka, a dopiero pierwsze błyski rozjaśniały niebo i wyciągały je powoli ze stalowych objęć nocy. Abruan spał w najlepsze, a ja bezmyślnie przyglądałam się naszym łapom, leżącym obok siebie. Zmęczona, wypruta z uczuć, zniechęcona do każdego z najprostszych, życiowych wyborów, których mogłam dokonać, trwałam w zawieszeniu, czekając aż niemoc odpłynie. Ta jednak nie przemijała. Owładnięta nią bez reszty, miałam ochotę zamknąć oczy, wydać ostatni dech i pozostać w tym samym miejscu po kres czasów. Na to jednak nie było szansy. Towarzysz mojej niedoli poruszył się lekko, by ociężale wygodniej ułożyć się na boku. Iskierka ożywienia w porządku nieruchomego pomieszczenia skłoniła mnie, by podnieść się w końcu. Możliwie szybko opuścić to miejsce, wrócić do domu i poczuć się... chociaż trochę lepiej.

- Córciu.
Odwróciłam głowę, słysząc, że mówią do mnie inne usta, niż zazwyczaj miały okazję na mojej polance. Ciri stała u progu, wpatrując się we mnie nieprzeniknionym, lecz wyjątkowo ciężkim wzrokiem.
- Tak, mamo?
- Coś się stało, że przestałaś spać razem z nami, w domu?
- Potrzebuję odpocząć. Tu, na świeżym powietrzu, u siebie.
- Oczywiście, kochanie, rozumiem. Czy to ma związek z tatą?
Prychnięcie, które nie do końca potrafiłam, nie do końca chciałam powstrzymać, wydobyło się zza moich kłów.
- Chyba nie zaskoczę cię stwierdzeniem, że wszystko w moim życiu ma związek z tatą, zwłaszcza teraz.
Wilczyca westchnęła.
- Mi też nie podoba się to, co się dzieje. Bardzo mi się nie podoba, ale za Admirałem pójdę wszędzie, bo go kocham.
- A ja nie. Nie pójdę za nim, nie kocham go i uważam, że najlepiej, gdyby przestał istnieć. Przyznaj, nieraz miałaś takie myśli, tylko z jakiegoś powodu mi o nich nie mówisz. Boisz się zawieść, więc brniesz to dalej... jednak zawiedziesz. W końcu nie wytrzymasz i zawiedziesz, tylko nie tego, kogo bierzesz pod uwagę.
Ciri usiadła na trawie. Słowo daję, wyglądała dokładnie jak swoja wersja mnie. Zmęczona, wypruta z uczuć, zniechęcona do każdego z najprostszych, życiowych wyborów, których mogła dokonać, trwała w zawieszeniu, czekając aż niemoc odpłynie.
- Nie wierzę, że to słyszę. Naprawdę tak uważasz?
- Tak, tak myślę. Czy naprawdę chcesz robić to co robisz? Jeśli jeszcze jest możliwość się z tego wycofać, wykorzystaj ją.
- I do czego mam wrócić? Do miejsca, którego już nie ma? - jej pytanie było retoryczne. Starałam się tego nie słyszeć.
- Zamiast porzucać coś co niszczeje, naprawmy to. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za nasz dom...
- Mi jest już wszystko jedno.
A moje serce rozdarło się na pół.
- I ja też mam mieć, tak? Odpuścić. - zniżyłam głos do szeptu. - Do końca życia wygodnie snuć się z kąta w kąt, żeby doczekać do wczesnej lub późnej śmierci. Nie, nie potrafię tak... Chcę żyć i umrzeć inaczej.
- Zatem żyj - odpowiedziała również szeptem. Dopiero wtedy, gdy uniosła kąciki ust, zdało mi się, że ujrzałam w nich uczucie, na które czekałam cały czas.
Ciri odeszła, pozostawiając mi jego powidok i zapach. Samotna wilczyca, opanowana przez własne zmartwienia, poddana ułomnościom, opuszczona przez bliskich, jeśli jeszcze ich miała. Nierozumiana przez nikogo, nawet przez własną córkę. Widziałam, że nie jest z nią w porządku, co nie zmieniało faktu, że nie miałam pojęcia, jak mogę jej pomóc. W życiu wielokrotnie miałam styczność z cierpieniem, lecz tak podstępne zobojętnienie spotkałam po raz pierwszy. Wielokrotnie później nawiedzało mnie jedynie w koszmarach.

- Kawka...
- Zgodziłem się przez wzgląd na honor. - Bordowy basior przyjął swoją pieczołowicie wyuczoną, dumną pozę.
- Może jednak masz choć jego szczątki. - W tamtej chwili starałam się przypominać go doniosłością spojrzenia; ale tylko nią. A może nawet to nie wychodziło, lub przez mrok niczego nie było widać.
- Kawka, on mnie zabije.
Popatrzyłam na szarego ptaka, nie ukazując ni cienia namysłu. Tylko mój wzrok mógł trochę złagodnieć.
- Szkliwo, prosiłeś o spotkanie. Tato, zostaw nas.
- Nie mogę tego zrobić - zaoponował wilk. - Wykazał się nieposłuszeństwem, które może nas kosztować bardzo wiele.
- Kawka...
- Masz swojego medyka? - ucięłam. - Nie, nawet tego nie dałeś rady zrobić. Tylko straciłeś żołnierza, a dwóch następnych jest rannych. I nie wiadomo, jakie to jeszcze za sobą pociągnie skutki. Kto będzie leczył rannych? To ty jesteś swoją największą przeszkodą i siebie możesz obwiniać.
- Nie stałoby się to, gdyby nie ta gnida. - Admirał z niesmakiem skinął głową w stronę końca łańcucha, podczepionego do żywej istoty. Był opanowany, lecz nie mówił spokojnie. Subtelna różnica w stosunku do tonu, jakiego używał chwilę wcześniej, wskazywała, że siłą kontroluje swoje słowa i gesty.
- Jesteś nieudolny i odreagowujesz własne porażki na zależnych od ciebie. Co zrobiłeś z matką? Zamiast rozkwitać przy tobie, zanika. Kurczy się, boi się własnego cienia.
- O czym ty mówisz?
- Traktujesz ją jak zło konieczne. Może nawet tego nie widzisz, chciałabym w to wierzyć. Każesz jej siedzieć w jaskini, a sam biegasz jak potłuczony za swoimi pożal się Boże żołnierzami, udając, że na piasku budujesz monument.
- Nie zapędzaj się, proszę.
Na moim czole osiadła drobna śnieżynka, pierwsza w tym roku. Kolejne zaczęły lądować i stopniowo odkładać się na ziemi.
- A co robisz ze Szkliwem? Kim on jest, przedmiotem bez uczuć, straceńcem bez praw? Myślisz że to, do czego go zmuszasz, da się wymazać, gdy tylko podniesie się z ziemi i otrzepie z piachu? To ujma, przez pryzmat której będzie postrzegany jeszcze przez długi czas - ściszyłam głos. Tak jakby przedmiot zgrabnych epitetów miał tego nie usłyszeć, nawet znajdując się tuż obok. A on odwrócił wzrok, by nasze oczy przypadkiem się nie spotkały. Wyglądał jakby chciał być tak mały, by zmieścić się pomiędzy dwoma ziarnami piasku. Niestety choć starała się o to każda komórka ciała, odpowiedź zwrotna jaką otrzymał z zesztywniałych od zimna tkanek, głosiła, że musi cierpliwie czekać w swojej zwyczajnej postaci.
- Każdy jest tu tym, na co zasługuje.
- Kogo jeszcze chcesz oszukać? - syknęłam. - Żyjemy w miejscu bez znaczenia. Jeśli tak wyobrażasz sobie tę świetlaną przyszłość, mnie w to nie mieszaj.
- Chyba nie zamierzasz stawiać mi warunków?
- Kawka...
- Nie. Absolutnie. - Stałam nieruchomo, byłam jak kamienny posąg. - Przyjmę twoje. Mów co ci leży na wątrobie.
- Nie rozumiem - zasygnalizował. Widać to było zresztą po jego niespokojnych ślepiach i ruchu jego dumnej głowy.
- Uwolnij go.
- Nie ufam mu.
- A mi?
- Zamierzasz wziąć za niego odpowiedzialność? Jesteś moją ostatnią, ukochaną córką, ale jeśli będziesz bratać się z wyrzutkami, nie będę mógł ci już ufać.
- Co to ma znaczyć?
- Liczę na twój rozsądek. Wolisz być przyjaciółką byle jakiego zera, niż córką przywódcy?
Słuchając ojca jednym uchem, popatrzyłam prosto na wpatrzone we mnie z innej strony, lśniące od wilgoci oczy. Ech, Szkliwo. Szkliwo. Mój znajomy, przyjaciel, czy to wszystko tylko wymysł serca potrzebującego bliskości? Mój przyjaciel. Znajomy. Ktoś, komu chciałam po prostu pomóc.
- Poklask i zaszczyty zaczynają zbyt mocno uderzać ci do głowy. - Pomiędzy uśmiechem a skrzywieniem, spojrzałam na ojca bokiem. - Jestem jego przyjaciółką. Dobrze wiesz, że jestem nawet kimś więcej. Zrób z tym faktem co chcesz.
- Przykro mi, że odwracasz się ode mnie. I to dla kogo? - Sam żal w głosie basiora mógłby być potraktowany jako autentyczny, ale smród fałszu unosił się wokół jego pięknie odegranej roli. - W takim razie nie pozostawiasz mi innego wyjścia, niż tylko odebrać ci prawo do dziedziczenia po mnie stanowiska.
- Dobrze, jeśli tego chcesz, to twój wybór - odrzekłam twardo.
- Przyszłość nas wszystkich jest tu najważniejsza. Kawko, nie jesteś już moją następczynią. Może kiedyś, jeśli to tylko chwila słabości i postanowisz jednak być lojalna swoim korzeniom... wierzę w to.
- Już usłyszałam. Wszystko jasne jak słońce. Teraz wypuść go. Będzie spać tam, gdzie jest jego miejsce. Ze mną, na naszej polance. - Silna wola pozwoliła mi nie uśmiechnąć się, gdy posłałam Admirałowi nieczułe spojrzenie. Choć ciemność była nieprzenikniona, a niebo pokrywały gęste chmury, na wszelki wypadek delikatnie opuściłam pysk, aby basior nie dojrzał uniesionych złośliwie kącików ust.
- Jak sobie życzysz, córeczko. Pamiętaj tylko, że to ujma przez pryzmat której będziesz postrzegana jeszcze przez długi czas.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, skinął łapą na towarzyszącego mu Izbora, lecz wpół ruchu jego kończyna zamarła w powietrzu.
- Chociaż nie - mruknął sam do siebie i wyszedł dwa kroki naprzód, chwytając za łańcuch. Szarpnął za niego, gwałtownie wyciągając skrzydlatego z nory, jakby właśnie upolował królika. Odpiął klamrę i zdjął metalowy naszyjnik, rzucając go na ziemię, a od tej pory wolnego obywatela popchnął w stronę wyzwolicielki. Krytycznie zmierzyłam wilka wzrokiem i nieśpiesznie zwróciłam się do Szkliwa.
- Chodź do domu.
Byłam przekonana, że tak właśnie skończył się pewien rozdział w moim życiu. Nie dążyłam jeszcze zauważyć, że w księdze losu zakończenia takie występują niezwykle rzadko. Często zmiany, nawet te duże, pełzną powoli, pociągając za sobą kolejne i powodując stopniowe przebudowanie. Tak było i w tamtym przypadku.


✃✁✃
- No dobrze. Chyba czas. Nie mam doświadczenia w zabijaniu dużych zwierząt.
- Może mam ci pomóc?
✃✁✃

Ciemność wypełniła polanę i pozwoliła przyzwyczaić do siebie zmęczone oczy. Zapadła noc. Usnęły zziębnięte wróble w gęstwinach krzewów. Las ucichł.
Zarysy szczupłej sylwetki zbliżyły się do mojego posłania; uważnie obserwowałam każdy ruch. Nogi ledwie odrywały się od ziemi, głowa lekko pochylona, jakby gdzieś między źdźbłami traw leżała odpowiedź na niewypowiedziane nigdy pytania.
Z westchnieniem ułożył się w miejscu, które tak długo pozostawało puste. Zwinięty w żałosny, ścisły kłębek, nie zajmował go wiele. Jak to możliwe, że leżeliśmy obok siebie?
Miałam ochotę, tak wielką ochotę przysunąć się, przytulić go, a jednak nie potrafiłam. Wraz z każdą podobną myślą coś kłuło mnie pod żebrami i ściskało w krtani, utrzymując ciało wciąż w tym samym zesztywnieniu.
Kto to był? Przecież nie był nawet bardzo podobny. Nie, był.
Zacisnęłam zęby, czując szczypanie i ciepło zbierające się pod powiekami.
Jednego już miałam. Innego nie potrzebuję. Mogłam powtarzać to sobie dziesiątki razy, lecz czy za każdym razem stawało się to trochę bardziej prawdą? Obrzydzenie do dotyku i cudzego, przewrotnego ciepła, walczyło z tęsknotą... do tego samego.
Kłopot w tym, że tęskniłam za kimś, kto miał już nigdy nie wrócić.

✃✁✃
- Ja... Pozwoliłbym ci odejść. Mam ochotę to zrobić, ale musiałbyś obiecać, że nigdy już się tu nie pokażesz.
- Dla mnie nie ma życia poza WSC. Zwłaszcza jeśli już wypełniłem swoje zadanie. Zaplanowałem to w ten sposób i widzę coraz wyraźniej, że nie ma innego wyjścia. To dla mnie największe szczęście, to znaczy, że... nie pomyliłem się. Czas trochę odpocząć.
- Tak. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Chyba czas.
✃✁✃

Chciałabym, żeby przyszedł do mnie, choć we śnie, przytulił mnie, powiedział, że już zawsze będziemy razem i nigdy więcej nic złego się nie stanie. Był tym, kogo nauczyłam się rozumieć jak siebie samą. Tym, kogo towarzystwo lubiłam. Nie licząc stryjka - a może nawet i licząc - był właściwie jedynym, komu niegdyś ufałam bez pytań i wątpliwości. I on... ufał mi, wierzył w moje możliwości i wspierał każdy mój pomysł, nawet najmniej znaczący. Być może bardziej, niż na to zasługiwałam. Jego spojrzenie na świat zdawało mi się podobne do mojego.
„Czy potrafię znaleźć takie podobieństwo w Szkliwie?”, zapytałam sama siebie, nie licząc na żaden przełomowy wniosek. „Chociażby podobieństwo pomiędzy nim a Mundusem. Jedną rzecz”, ciągnęłam, na zapas zapełniając słowami wolne miejsce, zapowiadające pustkę w głowie. Okazało się, że odpowiedź przecząca nadeszła, jeszcze zanim zdążyłam dobrze się zastanowić.
Mundek; mój marzyciel. Mój ukochany, opiekuńczy, nawet jeśli niezbyt wylewny, to zawsze bliski.
Szkliwo.
A co tak naprawdę ich różniło?
Nie potrafiłam tego zdefiniować. Szkliwo sprawiał wrażenie, jakby czegoś mu brakowało. Nie. Ja wciąż wcale go nie poznałam. Był tajemnicą, nierozwiązaną, ale przez to jeszcze bardziej intrygującą.
Czy Mundusa poznałam naprawdę?
- Nie dziękuj.
- Dziękuję - odpowiedział cicho. W duchu przewróciłam oczyma, z łatwością ucinając wszystkie przemyślenia, które zastąpiła niespodziewana senność. - Dlaczego powiedziałaś swojemu ojcu, że jesteś kimś więcej, niż moją przyjaciółką?
- Niby cię wypuścił, ale tylko tak mogę być w miarę spokojna, że nie postanowi się ciebie pozbyć.
- A jeśli teraz dopisze ciebie do listy osób, które mu przeszkadzają?
- Wiesz, bądź co bądź to jednak mój ojciec - oznajmiłam z lekką przyganą. Szkliwo z zastanowieniem pokiwał głową.
- Może to tylko moja paranoja. Ale widziałem go już w różnych chwilach... Tak czy inaczej, czy mogę spytać, komu postanowiłaś pomóc?
- Pytasz, kim ty dla mnie jesteś? Kimś komu chciałam pomóc. To wszystko.
- A więc ani przyjaciel, ani wróg... Nie czuję się najlepiej nie wiedząc, za kogo mnie masz - mruknął.
Obróciwszy się na grzbiet, przeciągnęłam się na legowisku, patrząc w nocne niebo.
- Wystarczy, że wiem co robisz. Jeśli jest szansa skończyć ze stronnictwem Admirała, to wchodzę w to.
- Na razie będzie dobrze, jeśli uda się je osłabić. Wzięli w końcu medyka?
- Nie. WSC zmiażdżyła ich bez trudu. WWN, wszystko jedno.
- Rozumiem. - Opalizujące ślepia zalśniły w blasku księżyca. - Kawko. Pamiętasz rozmowę sprzed kilku dni, gdy powiedziałaś... że gdybym był Mundusem, musiałabyś uwierzyć, jakobym od początku był zdrajcą. Dlaczego?
- Czy to ma jakieś znaczenie, jeśli cię nie dotyczy?
- Nie... nie ma. Masz rację. Jestem po prostu ciekaw.
Odwróciłam się na drugi bok.
- Śpij. Tu nie ma o czym mówić.

✃✁
Szkliwo jeszcze raz ścisnął rękojeść niezdecydowanym ruchem.
Gdy podniósł wzrok, pierwszym co mignęło mu przed oczami były masywne szpony, chwytające jego kończynę. Nie zdążył - a może nie chciał! - zareagować, gdy nóż zalśnił w powietrzu i uchwycony w stalowy uścisk palców, których drżenia nie sposób było dostrzec w ułamku sekundy, wymierzonym ruchem zanurzył się pod obojczykiem ich właściciela.
Niczym wmurowany w ziemię patrzył, jak samobójca osuwa się na śnieg. Niewiele myśląc położył nogę na nieruchomej szyi, by wyjąć ostrze i w odruchu miłosierdzia umożliwić krwi swobodne opuszczenie ciała.
- Och, Mundus. - Pochylony się nad trupem odsunął szpony od ciała. - Czas najwyższy bym wziął to, co moje.
Został tylko jeden.
To prawda. Tak. Tak powinno być.
Jednym ruchem rozsupłał wiązanie na bordowym płaszczu, wyciągnął spod zwłok i zarzucił sobie na plecy.
- To tyle?
- To tyle. Niech go zakopią tam gdzie leży twój ojciec.
- Skąd pomysł żeby akurat tam?
- Wystarczyło zapytać. Między innymi po to przecież... prosiłem byś go tu ściągnął, zamiast zabijać.
- Mi w to graj, w razie czego będzie na ciebie.
Ptak pokręcił głową.
- To... Boże jedyny. Zresztą jak chcesz.

Minął dzień. Jeden, drugi.
Mijały dni. Dzień za dniem. Dzień za dniem. Nie mając niczego do roboty u ojca, pojawiałam się tam rzadziej, właściwie tylko by zaznaczyć swoją obecność. Zupa gotowała się. Powiesiłam ją nad ogniskiem i obserwowałam z boku.
Stojąc u wejścia do medycznej klitki, wzięłam głęboki oddech, czując, że i tak nie zaspokoi on całej mojej potrzeby. Ostatni raz zastanowiłam się, czy na pewno jestem na to gotowa. Przestąpiłam z nogi na nogę. Śnieg zaskrzypiał pod łapami.
WSC zmiażdżyła ich bez trudu.
Nikogo. Nikogo nie przywlekli ze sobą z jaskini medycznej WSC. Lecz sparzeni ogniem własnej brawury, zdążyli jeszcze wysłać chyłkiem kogoś, kto załatwił to w imieniu całej grupy.
Weszłam do środka. Był tam; niewysoki, granatowy basior, kulejący na tylną łapę. Kąciki mojego pyska zadrżały. Zrobiłam jeszcze kilka kroków naprzód.
- Moje... nasze życie jest zepsute. Och, Delto. - Jęknęłam, zbliżając się do wilka, być może bardziej, niż by sobie życzył. - Wybacz. Wybacz mi. Tak bardzo chciałabym... nie wiem już sama. Tak mi źle.
- Po co przyszłaś? - zapytał cicho, wyraźnie spięty. Jak zwykle, już prawie odkąd sięgałam pamięcią. Wciąż zachowywał boleśnie dużo zimnej fachowości.
- Znowu po to samo. Chciałabym sprawdzić, czy udało mi się... z dzieckiem.
- Który to już raz?
- Trzeci. Jak to mówią, do trzech razy sztuka. - Uśmiechnęłam się niewyraźnie.
- Stań tu, proszę.
- Jak to się stało, Delta?
- Nie odzywaj się przez chwilę, Kawko.
Pokiwałam głową. Wychłodzona łapa wilka wędrowała po moim podbrzuszu i delikatnie uciskała miejsce po miejscu.
- Ile czasu minęło od aktu?
- Trzy... niecałe cztery tygodnie.
- Kiedy ostatnio jadłaś?
- Rano.
Pysk wilka wykrzywił się.
- Ampuły płodowe powinny być już wyczuwalne. Macica bez zmian. Obawiam się, że nie jesteś w ciąży, Kawko.
Stało się zatem, czego się obawiałam. Dreszcz spowił moje trzewia, a od brzucha, przez pierś, aż do szyi dotarł łamiący prąd. Moja głowa zadrżała bezwładnie. Choć w porę nie udało mi się tego ukryć, nie byłam pewna, czy basior w ogóle zauważył ruch. Usiadłam na ziemi.
- Nie mogę mieć dzieci - wyszeptałam dokuczliwą myśl, byleby przerwać jeszcze gorsze milczenie.
- Jesteś pewna, że odpowiedzialny nie jest za to basior? Czasem para po prostu się nie zgrywa.
- Tak, było ich dwóch - odparłam kredowo. Basior zmarszczył czoło.
- To rzeczywiście nie wygląda na przypadek. Gdybym miał sprzęt... Ale to nieosiągalne.
- Wszystko jedno - przerwałam. - Proszę, nie chcę o tym mówić.
- Natura jest nieprzewidywalna. Czasem zdarza się coś, co nazywamy cudami. - Jego słowa wybrzmiały mocno w panującej wokół nas głuchocie. Choć już po chwili nie umiałam ich powtórzyć, to co za nimi stało, zagnieździło się w mojej pamięci jeszcze na długo. Zwało się to nadzieją i potrafiło utrzymało przy życiu najwyraźniej nie tylko szczura topiącego się w kadzi z wodą. Łapami przetarłam oczy.
- Trzymasz się tu jakoś, Delta?
- Jak widać. A ty? - mówiąc to, zerknął w kierunku wyjścia. Najwyraźniej czas medyka był cenny nawet w niewoli. Nie chciałam zabierać go wiele.
- Trudno powiedzieć. Najchętniej bym uciekła. Ale nie mam gdzie i bałabym się to wszystko zostawić. Boję się, że powróciwszy, zastałabym zgliszcza. Jeśli to miejsce ma spłonąć, chcę przy tym być. Jeśli da się temu zapobiec, chcę mieć w tym swój udział.
- Wiele możesz, jako córka Admirała.
- Już nie. Wydziedziczył mnie, bo... - Zawiesiłam głos. Żadne określenie nie wydawało mi się dostatecznie pragmatyczne. - Kazałam mu nie zabijać Szkliwa. I tak zrobił mu wystarczająco złego.
- Wydziedziczył. Zabić. Wystarczająco złego. - Delta westchnął. - W istocie, każdemu możesz szybko udowodnić, że jest nikim, jeśli tylko masz wystarczające środki.
- WWN wie, że Admirał złamał układ. - Postanowiłam sprowadzić rozmowę na nieco inne tory. - Ale z jakiegoś powodu na to nie odpowiadają.
- Nie chcę cię martwić, Kaweczko, ale wiele wskazuje na to, że strażnicy, których Sekretarz przysłał nam do domu, to banda darmozjadów i tchórzy.
- Miejmy nadzieję, że nie. Albo że, nie wiem... - Odwróciłam wzrok. - Mają jakiś lepszy plan. Mimo wszystko nie minął jeszcze miesiąc od tamtej pory. Ostatnio siedzimy jak na szpilkach.

C. D. N.