czwartek, 8 grudnia 2022

Od Kawki - „Rdzeń. Za najwyższą cenę”, cz. 3.18

Jaka melodia brzmi w uszach, gdy budzisz się chłodnym rankiem, a u twojego boku leży ktoś obcy? Nieskładna, leniwa, szumi drażniąco w każdym centymetrze powietrza. Właściwie wtedy nie było jeszcze ranka, a dopiero pierwsze błyski rozjaśniały niebo i wyciągały je powoli ze stalowych objęć nocy. Abruan spał w najlepsze, a ja bezmyślnie przyglądałam się naszym łapom, leżącym obok siebie. Zmęczona, wypruta z uczuć, zniechęcona do każdego z najprostszych, życiowych wyborów, których mogłam dokonać, trwałam w zawieszeniu, czekając aż niemoc odpłynie. Ta jednak nie przemijała. Owładnięta nią bez reszty, miałam ochotę zamknąć oczy, wydać ostatni dech i pozostać w tym samym miejscu po kres czasów. Na to jednak nie było szansy. Towarzysz mojej niedoli poruszył się lekko, by ociężale wygodniej ułożyć się na boku. Iskierka ożywienia w porządku nieruchomego pomieszczenia skłoniła mnie, by podnieść się w końcu. Możliwie szybko opuścić to miejsce, wrócić do domu i poczuć się... chociaż trochę lepiej.

- Córciu.
Odwróciłam głowę, słysząc, że mówią do mnie inne usta, niż zazwyczaj miały okazję na mojej polance. Ciri stała u progu, wpatrując się we mnie nieprzeniknionym, lecz wyjątkowo ciężkim wzrokiem.
- Tak, mamo?
- Coś się stało, że przestałaś spać razem z nami, w domu?
- Potrzebuję odpocząć. Tu, na świeżym powietrzu, u siebie.
- Oczywiście, kochanie, rozumiem. Czy to ma związek z tatą?
Prychnięcie, które nie do końca potrafiłam, nie do końca chciałam powstrzymać, wydobyło się zza moich kłów.
- Chyba nie zaskoczę cię stwierdzeniem, że wszystko w moim życiu ma związek z tatą, zwłaszcza teraz.
Wilczyca westchnęła.
- Mi też nie podoba się to, co się dzieje. Bardzo mi się nie podoba, ale za Admirałem pójdę wszędzie, bo go kocham.
- A ja nie. Nie pójdę za nim, nie kocham go i uważam, że najlepiej, gdyby przestał istnieć. Przyznaj, nieraz miałaś takie myśli, tylko z jakiegoś powodu mi o nich nie mówisz. Boisz się zawieść, więc brniesz to dalej... jednak zawiedziesz. W końcu nie wytrzymasz i zawiedziesz, tylko nie tego, kogo bierzesz pod uwagę.
Ciri usiadła na trawie. Słowo daję, wyglądała dokładnie jak swoja wersja mnie. Zmęczona, wypruta z uczuć, zniechęcona do każdego z najprostszych, życiowych wyborów, których mogła dokonać, trwała w zawieszeniu, czekając aż niemoc odpłynie.
- Nie wierzę, że to słyszę. Naprawdę tak uważasz?
- Tak, tak myślę. Czy naprawdę chcesz robić to co robisz? Jeśli jeszcze jest możliwość się z tego wycofać, wykorzystaj ją.
- I do czego mam wrócić? Do miejsca, którego już nie ma? - jej pytanie było retoryczne. Starałam się tego nie słyszeć.
- Zamiast porzucać coś co niszczeje, naprawmy to. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za nasz dom...
- Mi jest już wszystko jedno.
A moje serce rozdarło się na pół.
- I ja też mam mieć, tak? Odpuścić. - zniżyłam głos do szeptu. - Do końca życia wygodnie snuć się z kąta w kąt, żeby doczekać do wczesnej lub późnej śmierci. Nie, nie potrafię tak... Chcę żyć i umrzeć inaczej.
- Zatem żyj - odpowiedziała również szeptem. Dopiero wtedy, gdy uniosła kąciki ust, zdało mi się, że ujrzałam w nich uczucie, na które czekałam cały czas.
Ciri odeszła, pozostawiając mi jego powidok i zapach. Samotna wilczyca, opanowana przez własne zmartwienia, poddana ułomnościom, opuszczona przez bliskich, jeśli jeszcze ich miała. Nierozumiana przez nikogo, nawet przez własną córkę. Widziałam, że nie jest z nią w porządku, co nie zmieniało faktu, że nie miałam pojęcia, jak mogę jej pomóc. W życiu wielokrotnie miałam styczność z cierpieniem, lecz tak podstępne zobojętnienie spotkałam po raz pierwszy. Wielokrotnie później nawiedzało mnie jedynie w koszmarach.

- Kawka...
- Zgodziłem się przez wzgląd na honor. - Bordowy basior przyjął swoją pieczołowicie wyuczoną, dumną pozę.
- Może jednak masz choć jego szczątki. - W tamtej chwili starałam się przypominać go doniosłością spojrzenia; ale tylko nią. A może nawet to nie wychodziło, lub przez mrok niczego nie było widać.
- Kawka, on mnie zabije.
Popatrzyłam na szarego ptaka, nie ukazując ni cienia namysłu. Tylko mój wzrok mógł trochę złagodnieć.
- Szkliwo, prosiłeś o spotkanie. Tato, zostaw nas.
- Nie mogę tego zrobić - zaoponował wilk. - Wykazał się nieposłuszeństwem, które może nas kosztować bardzo wiele.
- Kawka...
- Masz swojego medyka? - ucięłam. - Nie, nawet tego nie dałeś rady zrobić. Tylko straciłeś żołnierza, a dwóch następnych jest rannych. I nie wiadomo, jakie to jeszcze za sobą pociągnie skutki. Kto będzie leczył rannych? To ty jesteś swoją największą przeszkodą i siebie możesz obwiniać.
- Nie stałoby się to, gdyby nie ta gnida. - Admirał z niesmakiem skinął głową w stronę końca łańcucha, podczepionego do żywej istoty. Był opanowany, lecz nie mówił spokojnie. Subtelna różnica w stosunku do tonu, jakiego używał chwilę wcześniej, wskazywała, że siłą kontroluje swoje słowa i gesty.
- Jesteś nieudolny i odreagowujesz własne porażki na zależnych od ciebie. Co zrobiłeś z matką? Zamiast rozkwitać przy tobie, zanika. Kurczy się, boi się własnego cienia.
- O czym ty mówisz?
- Traktujesz ją jak zło konieczne. Może nawet tego nie widzisz, chciałabym w to wierzyć. Każesz jej siedzieć w jaskini, a sam biegasz jak potłuczony za swoimi pożal się Boże żołnierzami, udając, że na piasku budujesz monument.
- Nie zapędzaj się, proszę.
Na moim czole osiadła drobna śnieżynka, pierwsza w tym roku. Kolejne zaczęły lądować i stopniowo odkładać się na ziemi.
- A co robisz ze Szkliwem? Kim on jest, przedmiotem bez uczuć, straceńcem bez praw? Myślisz że to, do czego go zmuszasz, da się wymazać, gdy tylko podniesie się z ziemi i otrzepie z piachu? To ujma, przez pryzmat której będzie postrzegany jeszcze przez długi czas - ściszyłam głos. Tak jakby przedmiot zgrabnych epitetów miał tego nie usłyszeć, nawet znajdując się tuż obok. A on odwrócił wzrok, by nasze oczy przypadkiem się nie spotkały. Wyglądał jakby chciał być tak mały, by zmieścić się pomiędzy dwoma ziarnami piasku. Niestety choć starała się o to każda komórka ciała, odpowiedź zwrotna jaką otrzymał z zesztywniałych od zimna tkanek, głosiła, że musi cierpliwie czekać w swojej zwyczajnej postaci.
- Każdy jest tu tym, na co zasługuje.
- Kogo jeszcze chcesz oszukać? - syknęłam. - Żyjemy w miejscu bez znaczenia. Jeśli tak wyobrażasz sobie tę świetlaną przyszłość, mnie w to nie mieszaj.
- Chyba nie zamierzasz stawiać mi warunków?
- Kawka...
- Nie. Absolutnie. - Stałam nieruchomo, byłam jak kamienny posąg. - Przyjmę twoje. Mów co ci leży na wątrobie.
- Nie rozumiem - zasygnalizował. Widać to było zresztą po jego niespokojnych ślepiach i ruchu jego dumnej głowy.
- Uwolnij go.
- Nie ufam mu.
- A mi?
- Zamierzasz wziąć za niego odpowiedzialność? Jesteś moją ostatnią, ukochaną córką, ale jeśli będziesz bratać się z wyrzutkami, nie będę mógł ci już ufać.
- Co to ma znaczyć?
- Liczę na twój rozsądek. Wolisz być przyjaciółką byle jakiego zera, niż córką przywódcy?
Słuchając ojca jednym uchem, popatrzyłam prosto na wpatrzone we mnie z innej strony, lśniące od wilgoci oczy. Ech, Szkliwo. Szkliwo. Mój znajomy, przyjaciel, czy to wszystko tylko wymysł serca potrzebującego bliskości? Mój przyjaciel. Znajomy. Ktoś, komu chciałam po prostu pomóc.
- Poklask i zaszczyty zaczynają zbyt mocno uderzać ci do głowy. - Pomiędzy uśmiechem a skrzywieniem, spojrzałam na ojca bokiem. - Jestem jego przyjaciółką. Dobrze wiesz, że jestem nawet kimś więcej. Zrób z tym faktem co chcesz.
- Przykro mi, że odwracasz się ode mnie. I to dla kogo? - Sam żal w głosie basiora mógłby być potraktowany jako autentyczny, ale smród fałszu unosił się wokół jego pięknie odegranej roli. - W takim razie nie pozostawiasz mi innego wyjścia, niż tylko odebrać ci prawo do dziedziczenia po mnie stanowiska.
- Dobrze, jeśli tego chcesz, to twój wybór - odrzekłam twardo.
- Przyszłość nas wszystkich jest tu najważniejsza. Kawko, nie jesteś już moją następczynią. Może kiedyś, jeśli to tylko chwila słabości i postanowisz jednak być lojalna swoim korzeniom... wierzę w to.
- Już usłyszałam. Wszystko jasne jak słońce. Teraz wypuść go. Będzie spać tam, gdzie jest jego miejsce. Ze mną, na naszej polance. - Silna wola pozwoliła mi nie uśmiechnąć się, gdy posłałam Admirałowi nieczułe spojrzenie. Choć ciemność była nieprzenikniona, a niebo pokrywały gęste chmury, na wszelki wypadek delikatnie opuściłam pysk, aby basior nie dojrzał uniesionych złośliwie kącików ust.
- Jak sobie życzysz, córeczko. Pamiętaj tylko, że to ujma przez pryzmat której będziesz postrzegana jeszcze przez długi czas.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, skinął łapą na towarzyszącego mu Izbora, lecz wpół ruchu jego kończyna zamarła w powietrzu.
- Chociaż nie - mruknął sam do siebie i wyszedł dwa kroki naprzód, chwytając za łańcuch. Szarpnął za niego, gwałtownie wyciągając skrzydlatego z nory, jakby właśnie upolował królika. Odpiął klamrę i zdjął metalowy naszyjnik, rzucając go na ziemię, a od tej pory wolnego obywatela popchnął w stronę wyzwolicielki. Krytycznie zmierzyłam wilka wzrokiem i nieśpiesznie zwróciłam się do Szkliwa.
- Chodź do domu.
Byłam przekonana, że tak właśnie skończył się pewien rozdział w moim życiu. Nie dążyłam jeszcze zauważyć, że w księdze losu zakończenia takie występują niezwykle rzadko. Często zmiany, nawet te duże, pełzną powoli, pociągając za sobą kolejne i powodując stopniowe przebudowanie. Tak było i w tamtym przypadku.


✃✁✃
- No dobrze. Chyba czas. Nie mam doświadczenia w zabijaniu dużych zwierząt.
- Może mam ci pomóc?
✃✁✃

Ciemność wypełniła polanę i pozwoliła przyzwyczaić do siebie zmęczone oczy. Zapadła noc. Usnęły zziębnięte wróble w gęstwinach krzewów. Las ucichł.
Zarysy szczupłej sylwetki zbliżyły się do mojego posłania; uważnie obserwowałam każdy ruch. Nogi ledwie odrywały się od ziemi, głowa lekko pochylona, jakby gdzieś między źdźbłami traw leżała odpowiedź na niewypowiedziane nigdy pytania.
Z westchnieniem ułożył się w miejscu, które tak długo pozostawało puste. Zwinięty w żałosny, ścisły kłębek, nie zajmował go wiele. Jak to możliwe, że leżeliśmy obok siebie?
Miałam ochotę, tak wielką ochotę przysunąć się, przytulić go, a jednak nie potrafiłam. Wraz z każdą podobną myślą coś kłuło mnie pod żebrami i ściskało w krtani, utrzymując ciało wciąż w tym samym zesztywnieniu.
Kto to był? Przecież nie był nawet bardzo podobny. Nie, był.
Zacisnęłam zęby, czując szczypanie i ciepło zbierające się pod powiekami.
Jednego już miałam. Innego nie potrzebuję. Mogłam powtarzać to sobie dziesiątki razy, lecz czy za każdym razem stawało się to trochę bardziej prawdą? Obrzydzenie do dotyku i cudzego, przewrotnego ciepła, walczyło z tęsknotą... do tego samego.
Kłopot w tym, że tęskniłam za kimś, kto miał już nigdy nie wrócić.

✃✁✃
- Ja... Pozwoliłbym ci odejść. Mam ochotę to zrobić, ale musiałbyś obiecać, że nigdy już się tu nie pokażesz.
- Dla mnie nie ma życia poza WSC. Zwłaszcza jeśli już wypełniłem swoje zadanie. Zaplanowałem to w ten sposób i widzę coraz wyraźniej, że nie ma innego wyjścia. To dla mnie największe szczęście, to znaczy, że... nie pomyliłem się. Czas trochę odpocząć.
- Tak. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Chyba czas.
✃✁✃

Chciałabym, żeby przyszedł do mnie, choć we śnie, przytulił mnie, powiedział, że już zawsze będziemy razem i nigdy więcej nic złego się nie stanie. Był tym, kogo nauczyłam się rozumieć jak siebie samą. Tym, kogo towarzystwo lubiłam. Nie licząc stryjka - a może nawet i licząc - był właściwie jedynym, komu niegdyś ufałam bez pytań i wątpliwości. I on... ufał mi, wierzył w moje możliwości i wspierał każdy mój pomysł, nawet najmniej znaczący. Być może bardziej, niż na to zasługiwałam. Jego spojrzenie na świat zdawało mi się podobne do mojego.
„Czy potrafię znaleźć takie podobieństwo w Szkliwie?”, zapytałam sama siebie, nie licząc na żaden przełomowy wniosek. „Chociażby podobieństwo pomiędzy nim a Mundusem. Jedną rzecz”, ciągnęłam, na zapas zapełniając słowami wolne miejsce, zapowiadające pustkę w głowie. Okazało się, że odpowiedź przecząca nadeszła, jeszcze zanim zdążyłam dobrze się zastanowić.
Mundek; mój marzyciel. Mój ukochany, opiekuńczy, nawet jeśli niezbyt wylewny, to zawsze bliski.
Szkliwo.
A co tak naprawdę ich różniło?
Nie potrafiłam tego zdefiniować. Szkliwo sprawiał wrażenie, jakby czegoś mu brakowało. Nie. Ja wciąż wcale go nie poznałam. Był tajemnicą, nierozwiązaną, ale przez to jeszcze bardziej intrygującą.
Czy Mundusa poznałam naprawdę?
- Nie dziękuj.
- Dziękuję - odpowiedział cicho. W duchu przewróciłam oczyma, z łatwością ucinając wszystkie przemyślenia, które zastąpiła niespodziewana senność. - Dlaczego powiedziałaś swojemu ojcu, że jesteś kimś więcej, niż moją przyjaciółką?
- Niby cię wypuścił, ale tylko tak mogę być w miarę spokojna, że nie postanowi się ciebie pozbyć.
- A jeśli teraz dopisze ciebie do listy osób, które mu przeszkadzają?
- Wiesz, bądź co bądź to jednak mój ojciec - oznajmiłam z lekką przyganą. Szkliwo z zastanowieniem pokiwał głową.
- Może to tylko moja paranoja. Ale widziałem go już w różnych chwilach... Tak czy inaczej, czy mogę spytać, komu postanowiłaś pomóc?
- Pytasz, kim ty dla mnie jesteś? Kimś komu chciałam pomóc. To wszystko.
- A więc ani przyjaciel, ani wróg... Nie czuję się najlepiej nie wiedząc, za kogo mnie masz - mruknął.
Obróciwszy się na grzbiet, przeciągnęłam się na legowisku, patrząc w nocne niebo.
- Wystarczy, że wiem co robisz. Jeśli jest szansa skończyć ze stronnictwem Admirała, to wchodzę w to.
- Na razie będzie dobrze, jeśli uda się je osłabić. Wzięli w końcu medyka?
- Nie. WSC zmiażdżyła ich bez trudu. WWN, wszystko jedno.
- Rozumiem. - Opalizujące ślepia zalśniły w blasku księżyca. - Kawko. Pamiętasz rozmowę sprzed kilku dni, gdy powiedziałaś... że gdybym był Mundusem, musiałabyś uwierzyć, jakobym od początku był zdrajcą. Dlaczego?
- Czy to ma jakieś znaczenie, jeśli cię nie dotyczy?
- Nie... nie ma. Masz rację. Jestem po prostu ciekaw.
Odwróciłam się na drugi bok.
- Śpij. Tu nie ma o czym mówić.

✃✁
Szkliwo jeszcze raz ścisnął rękojeść niezdecydowanym ruchem.
Gdy podniósł wzrok, pierwszym co mignęło mu przed oczami były masywne szpony, chwytające jego kończynę. Nie zdążył - a może nie chciał! - zareagować, gdy nóż zalśnił w powietrzu i uchwycony w stalowy uścisk palców, których drżenia nie sposób było dostrzec w ułamku sekundy, wymierzonym ruchem zanurzył się pod obojczykiem ich właściciela.
Niczym wmurowany w ziemię patrzył, jak samobójca osuwa się na śnieg. Niewiele myśląc położył nogę na nieruchomej szyi, by wyjąć ostrze i w odruchu miłosierdzia umożliwić krwi swobodne opuszczenie ciała.
- Och, Mundus. - Pochylony się nad trupem odsunął szpony od ciała. - Czas najwyższy bym wziął to, co moje.
Został tylko jeden.
To prawda. Tak. Tak powinno być.
Jednym ruchem rozsupłał wiązanie na bordowym płaszczu, wyciągnął spod zwłok i zarzucił sobie na plecy.
- To tyle?
- To tyle. Niech go zakopią tam gdzie leży twój ojciec.
- Skąd pomysł żeby akurat tam?
- Wystarczyło zapytać. Między innymi po to przecież... prosiłem byś go tu ściągnął, zamiast zabijać.
- Mi w to graj, w razie czego będzie na ciebie.
Ptak pokręcił głową.
- To... Boże jedyny. Zresztą jak chcesz.

Minął dzień. Jeden, drugi.
Mijały dni. Dzień za dniem. Dzień za dniem. Nie mając niczego do roboty u ojca, pojawiałam się tam rzadziej, właściwie tylko by zaznaczyć swoją obecność. Zupa gotowała się. Powiesiłam ją nad ogniskiem i obserwowałam z boku.
Stojąc u wejścia do medycznej klitki, wzięłam głęboki oddech, czując, że i tak nie zaspokoi on całej mojej potrzeby. Ostatni raz zastanowiłam się, czy na pewno jestem na to gotowa. Przestąpiłam z nogi na nogę. Śnieg zaskrzypiał pod łapami.
WSC zmiażdżyła ich bez trudu.
Nikogo. Nikogo nie przywlekli ze sobą z jaskini medycznej WSC. Lecz sparzeni ogniem własnej brawury, zdążyli jeszcze wysłać chyłkiem kogoś, kto załatwił to w imieniu całej grupy.
Weszłam do środka. Był tam; niewysoki, granatowy basior, kulejący na tylną łapę. Kąciki mojego pyska zadrżały. Zrobiłam jeszcze kilka kroków naprzód.
- Moje... nasze życie jest zepsute. Och, Delto. - Jęknęłam, zbliżając się do wilka, być może bardziej, niż by sobie życzył. - Wybacz. Wybacz mi. Tak bardzo chciałabym... nie wiem już sama. Tak mi źle.
- Po co przyszłaś? - zapytał cicho, wyraźnie spięty. Jak zwykle, już prawie odkąd sięgałam pamięcią. Wciąż zachowywał boleśnie dużo zimnej fachowości.
- Znowu po to samo. Chciałabym sprawdzić, czy udało mi się... z dzieckiem.
- Który to już raz?
- Trzeci. Jak to mówią, do trzech razy sztuka. - Uśmiechnęłam się niewyraźnie.
- Stań tu, proszę.
- Jak to się stało, Delta?
- Nie odzywaj się przez chwilę, Kawko.
Pokiwałam głową. Wychłodzona łapa wilka wędrowała po moim podbrzuszu i delikatnie uciskała miejsce po miejscu.
- Ile czasu minęło od aktu?
- Trzy... niecałe cztery tygodnie.
- Kiedy ostatnio jadłaś?
- Rano.
Pysk wilka wykrzywił się.
- Ampuły płodowe powinny być już wyczuwalne. Macica bez zmian. Obawiam się, że nie jesteś w ciąży, Kawko.
Stało się zatem, czego się obawiałam. Dreszcz spowił moje trzewia, a od brzucha, przez pierś, aż do szyi dotarł łamiący prąd. Moja głowa zadrżała bezwładnie. Choć w porę nie udało mi się tego ukryć, nie byłam pewna, czy basior w ogóle zauważył ruch. Usiadłam na ziemi.
- Nie mogę mieć dzieci - wyszeptałam dokuczliwą myśl, byleby przerwać jeszcze gorsze milczenie.
- Jesteś pewna, że odpowiedzialny nie jest za to basior? Czasem para po prostu się nie zgrywa.
- Tak, było ich dwóch - odparłam kredowo. Basior zmarszczył czoło.
- To rzeczywiście nie wygląda na przypadek. Gdybym miał sprzęt... Ale to nieosiągalne.
- Wszystko jedno - przerwałam. - Proszę, nie chcę o tym mówić.
- Natura jest nieprzewidywalna. Czasem zdarza się coś, co nazywamy cudami. - Jego słowa wybrzmiały mocno w panującej wokół nas głuchocie. Choć już po chwili nie umiałam ich powtórzyć, to co za nimi stało, zagnieździło się w mojej pamięci jeszcze na długo. Zwało się to nadzieją i potrafiło utrzymało przy życiu najwyraźniej nie tylko szczura topiącego się w kadzi z wodą. Łapami przetarłam oczy.
- Trzymasz się tu jakoś, Delta?
- Jak widać. A ty? - mówiąc to, zerknął w kierunku wyjścia. Najwyraźniej czas medyka był cenny nawet w niewoli. Nie chciałam zabierać go wiele.
- Trudno powiedzieć. Najchętniej bym uciekła. Ale nie mam gdzie i bałabym się to wszystko zostawić. Boję się, że powróciwszy, zastałabym zgliszcza. Jeśli to miejsce ma spłonąć, chcę przy tym być. Jeśli da się temu zapobiec, chcę mieć w tym swój udział.
- Wiele możesz, jako córka Admirała.
- Już nie. Wydziedziczył mnie, bo... - Zawiesiłam głos. Żadne określenie nie wydawało mi się dostatecznie pragmatyczne. - Kazałam mu nie zabijać Szkliwa. I tak zrobił mu wystarczająco złego.
- Wydziedziczył. Zabić. Wystarczająco złego. - Delta westchnął. - W istocie, każdemu możesz szybko udowodnić, że jest nikim, jeśli tylko masz wystarczające środki.
- WWN wie, że Admirał złamał układ. - Postanowiłam sprowadzić rozmowę na nieco inne tory. - Ale z jakiegoś powodu na to nie odpowiadają.
- Nie chcę cię martwić, Kaweczko, ale wiele wskazuje na to, że strażnicy, których Sekretarz przysłał nam do domu, to banda darmozjadów i tchórzy.
- Miejmy nadzieję, że nie. Albo że, nie wiem... - Odwróciłam wzrok. - Mają jakiś lepszy plan. Mimo wszystko nie minął jeszcze miesiąc od tamtej pory. Ostatnio siedzimy jak na szpilkach.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz