Kiedy noce zlewają się z dniami. Świat z niepamięcią. Życie ze śmiercią coś do duszy dociera. Że jednak tak niewiele jesteśmy warci wśród połaci istnień. Zmierzyć na palcach jednej ręki da się wszystkie nasze ważne decyzje, które i tak nie należały do nas samych przez większość czasu. W końcu kto rzecze gdzie i jaki się urodzisz. Czy będziesz mały czy wielki i czy to ty będziesz panem własnego życia czy kuł je komu innemu pod słodkim pretekstem pomocy. Jednak o bez złudzeń można powiedzieć, że najszczerszym słowem niewłasnej decyzji jest gest śmierci. Nie wiesz kiedy nadejdzie i czy w ogóle. Dlaczego próba zabójstwa własnej duszy może się nie udać? Dlaczego może wyjść za dobrze i pociągnąć za sobą losy innych? Cóż to za stan materii ta śmierć. Niewidoczna, ale tak dotkliwa. Martwa sama chociaż nadal oddycha.
I Delta miał o niej jakąś swoją własną świadomość.
Odwiedziła go już wiele razy, a i tym razem mało nie zawlekła jego miernego
ciała do ziemi. A jednak przytrafiło się, że wstał. Głowa bolała go od pulsujących
kości w ciele. Zimno przechodziło przez futro przyprawiając o dreszcze. Szyja
ledwo wykonała swoje zadanie, aby obolały medyk mógł rozejrzeć się po miejscu w
jakim był. Jakże niezawodna pamięć zawahała się na ułamki sekund. Gdzież to był
i dlaczego wszystko wokół śmierdziało obco?
Niewiele czasu musiało minąć kiedy rozprostował się w całości, a i jego spokój
został zakłócony. Dwukolorowe oczka zwróciły się do wejścia nory. Przez tą
szczelinę do wnętrza wsunął się on. Admirał. Jego sierść pokryta delikatnym
puchem, zapewnie śnieżnego dnia.
—Widzę, że wstałeś. — jego uśmiech odsłonił te pożółkłe kły.
—Cóż za błyskotliwe spostrzeżenie. Brawo. — pachnął mniejszy. Jego łapy uniosły
ciężar ciała do góry, tak aby nie leżał przez najgorszym ścierwem jakie spotkał
w życiu. Wyraz pyska Admirała zmienił się od razu. Obrzydliwa krzywizna
zamieniła się w irytację.
—Nie jesteś w sytuacji, w której możesz się tak do mnie odzywać.—
—Tak? A co mi zrobisz? Zabijesz? Proszę cię bardzo. — machnął łapą. Jego oczy nie
patrzyły na rozmówcę w najwyższym geście niepoważania jego osoby. Za to dla
odmiany sprawdzały w jakim to nowy miejscu znajduje się ich właściciel.
Wyrzeźbione szafki, jakieś stare stoliki, trochę mułu i pyłu.
—Ty mał..—
—Powinniście tu posprzątać. Syf, kiła i mogiła. A niby ma być tak pięknie. W
każdym razie. Czego ty tak właściwie chcesz i czego oczekujesz? Zwłaszcza ode
mnie. —w końcu zwrócił się do wilka, wewnątrz którego krew buzowała na cienkiej
granicy wytrzymałości.
—Nie pozwalaj sobie na za dużo, bo źle się to dla ciebie skończy. A czego chcę.
Od teraz jesteś naszym medykiem. — warknął. Delta przewrócił oczami.
—Ok. Ale najpierw niech ktoś tu posprząta do jasnej cholery. — ostentacyjnie
zatkał łapą nos. — Bo śmierdzi już nie tylko hipokryzją. —
Całe spotkanie poszło zaskakująco szybko. Admirał przez chwilę stał po jego słowach zamurowany w szoku. W końcu Delta zgodził się? Tak… bez oporu. Oh słodki marny przywódco ty tak niewiele wiesz o losach własnego życia.
Jeden dzień zdążył minąć zanim ktoś ponownie zjawił się w
tej paskudnej norze. Jedzenie uderzyło o ziemię. Delta uniósł uszy. Zioła w
jego łapach były nieco oklapłe, ale używalne. Jego oczka spojrzały na dobrze
zbudowanego basiora, który zdezorientowany przyglądał się norze.
—Co tu się stało? — szepnął po chwili.
—A.. to. — medyka olśniło. Zaśmiał się życzliwie i odłożył na kamienny
stoliczek co miał w łapie. W ciągu jednego dnia zdążył zażyczyć sobie
wyniesienia pyłu z nory. Ktoś także znalazł mu kamienie z płaską górą i
przyniósł. Na jego miłą prośbę został także wykopany komin, dzięki czemu
wnętrze ogrzewane było ogniskiem, od tej pory. Półki zostały wyrównane, zioła
dostarczone. Zapewne kradzione, ale jednak. Miał na czym działać. — To mój mały
sekret. — przyłożył paluszek do ust. Wilk w progu położył uszy po sobie. —
Dziękuję za obiad. Coś jeszcze ci potrzeba? — spytał wracając do swojego
porzuconego zajęcia. Wilk zawahał się, ale przeniósł kawałek mięsa na stół obok
niego. Jakby nie chciał jeszcze wychodzić z tego miejsca.
—Zastanawia mnie… — zaczął. Medyk milczał cierpliwie czekając aż nieszczęśnik
ułoży sobie słowa w odpowiednie zdanie. — Dlaczego mu pomagasz. W końcu… to nie
.. twój wróg? — sapnął. Może uważał to za niewłaściwy temat. Wrażliwy punkt. I
na to tez wskazywała jego mina.
—Widzisz… —
— Rotro. —
—Widzisz Rotro. Los czasami zsyła nas na ziemię ze ściśle określonymi
priorytetami. Moje są jasne. Pomóc chorym, ponieważ śmierć nie wybiera sobie
stron. Admirała mogę zniecierpieć cały moim małym sercem, ale jeśli przychodzi do
was, tych którzy pod jego władzą cierpią najmocniej, ze względu na jego głupie
wybryki, nie mam serca zostawić was bez opieki medycznej. Bo coś mi się nie
wydaje, że puszczałby was do jaskini medycznej na terenach… WSC. — mruknął. — Ach
te słodkie czasy, kiedy jeszcze każdy kto zechciał, czy z Jabłoni, czy z
Chabrów, czy z Nadziei byli widziani najmilej w jej progach. Wtedy dopiero
zaczynałem tam, wiesz. — zaśmiał się na dawne wspomnienie. — to dawne czasy.
Trochę mi ich brakuje, ale im więcej lat na karku tym wyraźniej widzi się, że
nie wszystko jest takie czarno białe. Dobre i złe. Więc wyobraź sobie, co
zrobilibyście bez medyka, w środku zimy? — spojrzał na wilka, który chyba czuł
się odrobinę nie na miejscu.
—Nie wiem… Umarli? —
—Prawdopodobnie. Dobra. Zmykaj. Mam pracę do zrobienia, bo jeszcze rzeczywiście
ktoś wyśliźnie mi się z łap. — machnął na niego. Rotro z jakiegoś powodu
delikatnie dygnął i uciekł na zewnątrz.
Trawę na amen zakrył już śnieg.
Ani odrobinka nie wystawała ponad pokrywę białego puchu. Na wietrze tańczyły
maleńkie śnieżynki, słodko umilając ten widok. Jednak atmosfera w jaskini
medycznej nie należała do równie lekkich. Chłód wdarł się w ściany i serca.
—Co teraz? — Nymeria odetchnęła. Powietrze z jej ust uciekło chmurką pary i powiało
w kierunku wyjścia. Jej rany powoli zasklepiały się i maiły coraz lepiej. Jej
mobilność polepszała się. Dzieci rosły jak na drożdżach. Świat się zmieniał,
tylko na gorsze czy na lepsze?
—Poradzimy sobie jakoś. Zawsze sobie radzimy. — Flora położyła zioła u jej
boku. Jej łapy powoli uniosły bandaże. — Z Deltą czy bez. — jej głos był nieco
chropowaty. Taki… dobroduszny szept wewnątrz duszy. — Ważne tylko.. żeby nic mu
nie było. —
Stepy przemówiły własnym głosem, kiedy wiatr przetarł się
przez pokrywę lodu siedzącą na ich ziemi. Śnieg wznosił się w wiry tworząc
kształty w powietrzu i opadając na sierść. Godzina za godziną wszystko nasilało
się. Nie było przyjemnie, ale życie trwało dalej. Ogień w ogniskach nie gasł na
chwilę, gdyż jeszcze łapy poprzymarzałyby do nawierzchni. Nikt też nie
zatrzymywał pracy. Polowanie czy zbieranie drewna, wszystko działo się pomimo
pogody. W końcu wilk, nie wilk, należało przeżyć ta zimę. Wśród tego
zamieszania był pewien krasnal uważnie obserwujący świat z ciepłego wyjścia
nory. Jego łapy założone były jedna na drugą, a zmrużone powieki wskazywały na
najwyższą uważność, ale i znudzenie. Delta miał łapy pełne roboty w tym
miejscu, a jednak zawsze znalazła się chwila na spojrzenie na ten marny światek
stworzony przez Admirała. Swoją drogą. Przebywał już w tym miejscu od tygodnia,
albo jakoś tak i nie widział tego futra przed sobą od tamtego pamiętnego czasu.
Potem, tego samego wieczoru pojawił się oczywiście, aby powiedzieć medykowi, że
nie wystąpi łapy poza norę i ma w niej siedzieć i że będzie pilnowany i że pitu
pitu. Oczywiście. Skoro Mszczuj im uciekł Delta tez musiał chcieć spróbować.
Prawda? Tylko, że to pilnowanie szybko się skończyło. Medyk w końcu nie był
taki głupi aby próbować. No i przecież „jego łapa była kulawa”. Bystry mały wilk zabezpieczył się nieco pod
tym względem. Od dnia pierwszego po dzisiejszy skrupulatnie unosił nogę w górę.
Tylną, ta która nigdy nie zrosła się poprawnie, ale działa w miarę dobrze.
Jednak przezorności i sprytu nigdy za wiele. Zimne powietrze wdarło się w
płuca. Głęboki oddech uciekł razem ze śniegiem. Łapy powoli uniosły chude
ciało. Łapa przestąpiła próg. Jeden ze strażników, który nadal musiał siedzieć
przy wejściu, uniósł głowę i przekrzywił ją nieco.
—Chodźmy na spacer, przyjaciółko. — zaproponował Delta. — Kości mnie już bolą.
—
—Ale… nie wiem czy… — zawahała się wadera, wstając.
—Przecież ci nie ucieknę. — wskazał łapą na uniesioną łapę. Ich oczy zmierzyły
się powoli. Wiatr pchnął w ich kierunku śnieg, który obsypał ich futra.
—No dobrze. — kiwnęła głową. Ciemne
niebo zawtórowało jej radością, rozjaśniając się na ułamki sekund. Grzmot
łupnął w oddali. Burza szła gdzieś bokiem, ale jej osobliwość widoczna była
nawet poprzez śnieg.
—Chodźmy zatem. — jego ciepły uśmiech sprawił, że i strażniczka uśmiechnęła się
słabo. Ich kroki szły tam gdzie medyk zapragnął. A jego cel był jeden.
Jego ciało lekko wylądowało po niedużym skoku. Wilk siedzący przy ognisku mało
nie podskoczył na jego widok.
—Witajcie panowie, panie. — przywitał się krótkim ruchem głowy. Jego osoba
rozgościła się przy ciepłym ogniu, pośród grupy wojowników. Wszystkie oczy
zwróciły się na niego. —Coś nie tak? —
—Cóż tu robisz Delto? — padło pytanie od Izbora. Jego uszy postawiły się na
sztorc zaniepokojone.
—Nawet więźniowi czasem brak duszy do porozmawiania. Dobroduszko usiądź sobie z
nami. — zwrócił się do zdezorientowanej strażniczki. Ta po chwili ułożyła się
obok niego.
—Czyli co? Przyszedłeś… pogadać? —
—yhymm.. — uśmiechnął się szeroko. Jego oczy mało nie zamknęły się przy tym,
tak szczerze zapomniał, że ma udawać. Admirał sądził iż to kara, a tu proszę.
Delta wśród nich czuł się prawie jak w domu. Zwłaszcza, że pośród tych twardych
twarzy, było tak wiele wrażliwych serc.
—Haha. — jeden z wojów zaśmiał się otwarcie. Jego oczy zabłyszczały z radością.
— Słyszeliście, że Roza… — i rozmowa wróciła na swój tok, a trwała do czasu
kiedy księżyc nie wyszedł zza zimowych chmur wskazując na późną porę. Medyk nie
tracił swojego złotego uśmiechu przez cały ten czas.
»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»«
To był piąty dzień tej więziennej udręki w luksusie. Delta
siedział w norze i próbował namówić jedno ze szczeniąt aby przełknęło gorzką
miksturę przygotowaną na przeziębienie. Nie szło mu to dobrze, nawet jeśli
zdawało się że miał rękę do dzieci. Zatem wraz z matka malca zmusili go do
zażycia tego „ohydztwa”. Wyszli. Znów został sam. Uśmiechnął się pod nosem. Nie
było tu tak źle jak myślał że będzie. Jego oczy rozejrzały się po miejscu. Ktoś
przyniósł mu kwiaty i wazon. Oczywiście sztuczne, skradzione ze śmieci
ludzkich, ale jednak. Ziemię przykrył kawałek skóry, ciepłej i wypranej, dla
jego kości. To był przemiły prezent od jednego z wilków którego kości
poskładał, po bójce. Okazało się, że i nieszczęśnicy za czasów plagi śmierci
także pamiętali jego osobie. Jeden z nich zwrócił się do niego jakby miał być
jego aniołem. Zbawicielem, co wydało się Delcie nieco przeolbrzymi one. W końcu
niewiele uczynił w ciągu tamtych dni. Zdani byli na łaskę własnego ciała.
Jednak miło było przyglądać się jak wilki rozpoznają go. Zdarzył się taki
młodzik, który pamiętał go jeszcze za czasów lat jego pomocnictwa w medycznej
Chabrów. Był wtedy szczeniakiem, ale coś obijało mu się w głowie. Kto by
pomyślał. Zaśmiał się pod nosem i odetchnął rzucając wolną łapą do ogniska
jedno drewienko.
cisza jednak nie trwała długo. Uszy medyka uniosły się. Jego wzrok przeniósł na
wejście. W nim stanęła Kawka. Za pierwszym razem nie spodziewał się jej tu
zastać , ale nie był tez bardzo zaskoczony. Była w końcu dzieckiem Admirała.
—Moje… nasze życie jest zepsute. Oh Delto. — jęknęła przesuwając się w jego
stronę. — wybacz. Wybacz mi. Tak bardzo chciałabym… nie wiem już sama. Tak mi
źle. — Delta odetchnął z jej ostatnim słowem. Jemu nie było najgorzej.
— Po co przyszłaś? — szepnął wręcz.
—Znowu po to samo. Chciałabym sprawdzić, czy udało mi się… z dzieckiem. —
odparła.
—Który to już raz? —
—Trzeci. Jak to mówią, do trzech razy sztuka. — jednak Delta nie widział tej
nadziei. Miał wrażenie, że nawet trzydzieści razów jej nie starczy. I to nie z
powodu bezpłodności czy innego cholerstwa. Nie. Bywają wilki, którym potrzeba
miłości i spokoju aby życie w nich mogło prawdziwie kwitnąć.
—Stań tu proszę— zaprosił ja bliżej do siebie.
—Jak to się stało, Delta? —
— Nie odzywaj się przez chwilę, Kawko. — burknął. Ile ma znieść jeszcze
podobnych pytań. Brzmiało to trochę jak wyrzut ciągnięty w nieskończoność bez
najmniejszego sensu. Było dobrze. Na razie było dobrze! Zbadał ja szybko. Tak
jak się spodziewał, niczego nie znalazł.
Pytania i odpowiedzi, smutne wiadomości. Tak bardzo przywykł do
przekazywania ich, że nawet okiem nie mrugnął „Obawiam się że nie jesteś w
ciąży” było tylko formułką wkutą w jego serce. Nie obawiał się. Nie było mu
przykro. Taki był los. Jednak ona ciągnęła to dalej.
—Nie mogę mieć dzieci. — wyszeptała.
—Jesteś pewna, że odpowiedzialny nie jest za to basior? Czasem para po prostu
się nie zgrywa. — rzucił.
—Tak, było ich dwóch.— Delta miał ochotę zakończyć tą rozmowę. Całkowicie
popsuła mu humor, ale był tu aby pomóc. Każdemu.
—To rzeczywiście nie wygląda na przypadek. Gdybym miał sprzęt… ale to
nieosiągalne.—
—Wszystko jedno. Proszę, nie chcę o tym mówić. — Delta miał ochotę prychnąć ale
tylko odetchnął zamiast tego.
—Natura jest nieprzewidywalna. — wstał na proste łapy, unosząc tylną. — Czasem
zdarza się coś, co nazywamy cudami. — podszedł do półki i zdjął z niej jedną z
miseczek. Wewnątrz pachniał kawałek mięty. Słodkie wspomnienie domu.
—Trzymasz się tu jakoś, Delta?— padło w końcu pytanie.
—Jak widać. A ty? — zerknął na wejście. Na zewnątrz śnieg zachrobotał.
— Trudno powiedzieć. Najchętniej
bym uciekła. Ale nie mam gdzie i bałabym się to wszystko zostawić. Boję się, że
powróciwszy, zastałabym zgliszcza. Jeśli to miejsce ma spłonąć, chcę przy tym
być. Jeśli da się temu zapobiec, chcę mieć w tym swój udział.— tu jedynie Delta
musiał przyznać jej rację. Chociaż. Jeśli jedno ma przeżyć, drugie musi
spłonąć. Nie da się tego obejść. Więc nie ważne co, coś stanie w płomieniach.
— Wiele możesz, jako córka
Admirała.— stwierdził otwarcie. Przez głowę przeszło mu także „i jako wadera”,
ale skarcił się za pomyślenie o tym. W końcu nie należał do tych co traktują
kogokolwiek jak przedmiot. A co dopiero kobiety.
— Już nie. Wydziedziczył mnie,
bo... – Zawiesiła głos na chwilę. - Kazałam mu nie zabijać Szkliwa. I tak
zrobił mu wystarczająco złego.
— Wydziedziczył. Zabić. Wystarczająco złego. - Delta westchnął. - W istocie,
każdemu możesz szybko udowodnić, że jest nikim, jeśli tylko masz wystarczające
środki. — I mówiła to osoba, która umiała to zrobić bez zawahania. Jego pewność
siebie narastająca przez lata, respekt i doświadczenie. Wszystko składało się
na tego kim jest. I kto wie. Gdyby nie ta wojna byłby nikim jak wszyscy wokoło.
—WWN wie, że Admirał złamał układ — widocznie zmieniła temat. — Ale z jakiegoś powodu na to nie
odpowiadają. —
—- Nie chcę cię martwić, Kaweczko, ale wiele wskazuje na to, że strażnicy,
których Sekretarz przysłał nam do domu, to banda darmozjadów i tchórzy.— znowu
wiedział co mówił. Chociaż i pośród tych małych maluśkich pionków było paru
takich co jakby pociągnęło się ich trochę za ogon to wyszliby na swoje. Na
lepsze. Jednak nie pod okiem nieudaczników jak Dreniec.
—- Miejmy nadzieję, że nie. Albo że, nie wiem... - Odwróciłam wzrok. - Mają
jakiś lepszy plan. Mimo wszystko nie minął jeszcze miesiąc od tamtej pory.
Ostatnio siedzimy jak na szpilkach.—
Jednak Delta wiedział. Oni nie mają planu. Nie lepszego przynajmniej od tego,
który kotłował się w sercu Delty. W końcu jak palić świat to własną łapą,
prawda?
»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»«
—Napijesz się z nami dzisiaj? — zagadnął Luter. Jego łapa
trzymała małą butelkę o mocnym zapachu. Delta uśmiechnął się.
—Wybacz, nie dzisiaj. Ale z chęcią siądę z wami przy ognisku. — powiedział.
Jego łapa przesunęła po miseczkach. — Po co tak w ogóle przyszedłeś? —
—A tak tylko pogadać. — uśmiechnął się. Delta odwzajemnił ten gest. Jego oczy
spojrzały na młodzika.
—No dobrze. Siadaj w takim wypadku. Opowiesz mi coś. Co ostatnio stało się na
rynku. Akurat odbierałem poród Błotki i kompletnie to przegapiłem! — medyk
odetchnął na samo wspomnienie spanikowanej samicy. Nieszczęśliwie tylko jedno z
czwórki przeżyło. Tak to jednak czasem bywa przy okazji pierwszej ciąży, zimy i
niedostatecznej ilości pożywienia. Przynajmniej jego karmili w miarę dobrze
jako medyka. Chyba nawet tutaj szanowali to stanowisko na tyle.
—Ah. To. — chłopczyna spoważniał nieco. Jego mina ścisnęła się w zastanowieniu.
Delta zaniepokojony przysiadł obok. — Widzisz. Bo Admirał. On wrzucił kolejnego
do więzienia. Za to że nie pochylił głowy jak szedł. Ludzie byli głośno. Potem
ktoś kogoś oskarżył o zdradę. To jeden z tych.. przydupasów Admirała,
szefuńciu. — szepnął. Jakby obawiał się
że ktoś może go usłyszeć. Jednak byli w norze sami i nie zapowiadało się na
zmianę. Delta podniósł uszy do góry.
—Szefuńciu? — spytał zaskoczony.
—A wybacz. Przyzwyczajenie. — Luter machnął panicznie łapą. Jednak Delcie w
głowie zapaliła się lampka.
—Nie, nie. Nie przejmuj się. — zaśmiał się. — Kontynuuj. Komu się oberwało i od
kogo? —
—Dalmur i Jury. Ci dwaj co ciągle łażą za Admirałem. — mruknął z niesmakiem. —
Obrzucili biednego Miszego, partnera Wary, winą za zniknięcie porcji jedzenia
ze spichlerza. I ..no cóż. Wara została wdową. — zmieszał się. Delta spuścił
uczy po sobie.
—Cóż za… potwór. Nie sądzisz? Sprawdził
chociaż kto był winny? Jakiś dowód? —
—Nie. Nic. Po prostu. Tam na miejscu… było dużo krwi… i nawet go nie pochowali,
a spalili, bo ziemia zamarzła. —
—Admirał zaczyna przesadzać, prawda? — Delta uniósł głowę nieco do góry w
zamyśleniu.
—Prawda szefu… Medyku. — Luter mało się nie zarumienił.
—Nie, nie. Szefuńciu. Mów mi szefuńciu… I słuchaj. —
—Jak wam mija noc panowie? — Delta zagadnął Miszosława. Ten
spojrzał na niego znad kości i uśmiechnął się. Reszta wilków przy ognisku
przywitała się z Deltą. Co młodszy zdawać się mogło, że i ukłon zaliczył.
—Dobrze. Jakoś płynie. — Klab odetchnął spoglądając w płomień.
—Widzę, że cię wypuścili. Jest co świętować! — medyk uśmiechnął się szeroko.
Jednak nikt mu nie zawtórował. — co się stało? — spytał. Jego mina stała się
grobowa.
—Wymienili mnie na Roszpunkę. — Klab mlasnął niezadowolony. — Admirał
powiedział, że następna na śmierć. Jutro mają to wyegzekwować, ale pewnie zanim
to… to wiesz. — zmarszczył nos. Delta pokiwał głową.
—A wasz mości pan alfa gdzie? — położył się obok bardzo puchatej wadery. Jej
sierść dawała mu idealną osłonę przed mroźnym wiatrem zimy.
—Zabrał swoją dwójkę oszołomów i wyszedł za
watahę, szefuńciu. — Luter prychnął dość głośno.
—Luterze! Cicho. — jego kolega od boku
pacnął go łapą.
—Nie słuchaj go. — dodał od razu. — żadne z nich oszołomy, prawda panowie? —
wszyscy powoli pokiwali głowami.
—żyjecie w strasznym strachu, moi drodzy. — Delta wyciągnął łapy.
—A ty? Nie boisz się? —
—Czego? Tego Admirała, który nie potrafi
szanować własnych poddanych? Tego Admirała, który jedyny argument jaki zna to
siła? Tego Admirała, który przespał swoją szansę na wielkość i teraz tylko
chowa się w cieniu własnych decyzji? Czy może tego, że w rzeczywistości żaden z
niego polityk. Ja medyk z krwi i kości lepiej sprawdziłbym się w jego roli. —
odetchnął głęboko. Zapadło milczenie. Tylko ogień trzaskał dając światło
zaciemnionemu przez chmury dniu.
—Ściany mają uszy. — szepnęła wadera u jego boku.
—Mam taką nadzieję. — odrzekł jej Delta opierając się o nią całkowicie. Nie
widział jej miny, jednak słyszał, że jej serce zabiło szybciej.
I tak jak się spodziewał, następnego dnia z rana w jego
progu stawił się sam alfa tego zakątka nieszczęścia, Admirał. Wielmożny król i
władca na włościach.
—Słyszałem co o mnie powiedziałeś. I że wylazłeś sam z nory. — warknął.
—nie rozumiem cię kompletnie. Była ze mną Szaszka. — odparł mu. Wiedział, że
była przy ognisku i razem wracali. Zdążył już to z nią uzgodnić. — No i z tą
noga i tak wam za daleko nie ubiegnę. — zbył go łapą.
—O nie Delto. Nie wyjdę. — mruknął. Odwrócony plecami medyk uśmiechnął się pod
nosem. Cudem powstrzymał ogon od powolnego przemieszczenia się po ziemi w
geście zadowolenia.
—Nie wyganiam cię, Admirale. — odwrócił się do nich. — Nie śmiałbym. W końcu
nie jestem w swoim domu. — odparł pokornie. Jego oczy jednak paliły się żywym
ogniem. Wyzwaniem, które Admirał był w stanie dojrzeć. Wtedy też skrzywił się.
—Jesteś tylko śmieciem. Pachołkiem na moich warunkach, Delto. — warczał dość
donośnie. Jego krok zbliżył się do medyka. Ten jednak nie drgnął ani milimetr.
Jego pysk wykrzywił się w uśmiechu.
—Na twoich warunkach? Tej umowy, którą zerwałeś? — jego ucho uniosła się, głowa
zadarła do góry aby mogli spojrzeć sobie w oczy. Delta igrał z ogniem, ale to
ogień, któremu uciekł pożarł świat który znał za dziecka. Nie bał się już
nikogo. Zwłaszcza nie Admirała.
—Ty mały. — i nie odsunąłby się za nic, jednak musiał. Właściwie to został
zmuszony. Siła uderzenia jakie zafundował mu większy zmiotła go z nóg. To nie
tak że się go nie spodziewał. Po prostu te patyczki nie dały rady utrzymać go
na nogach. Zaraz potem poczuł jak został przewrócony na plecy. Wielka łapa przycisnęła
go za klatkę piersiową do ziemi. Oczy Delty i Admirała spotkały się.
—I spójrz, Admirale. — Delta uśmiechnął się. Żadna łza nie spadła z jego oczu
pomimo bólu. Był pewien że coś się w nim złamało i od uderzenia i od łapy
spoczywającej na nim. — Jak bardzo się pomyliłem? Widocznie wcale. Niewiele
znasz polityki poza własnym wojskiem. — zaśmiał się. Nacisk się zwiększył,
warczenie wypełniło przestrzeń. Jedno żebro za drugim pękło. Poszły
przynajmniej trzy. Jednak medyk nie zadrżał. Zacisnął tylko szczęki aby bron
boże nie wydał z siebie jęku bólu. To była gra, której nie mógł teraz przegrać.
—Kim ty sądzisz że jesteś? — Admirał splunął w jego pysk. — Przypominam. Jesteś
słabszy. Nic nieznaczący. —
—Nie znaczący? A jednak spójrz. Nie zabijesz mnie. Wiesz dobrze, wiesz
Admirale. Nie jesteś idiotą tak dużym jakim się wydajesz. Jaskinia medyczna
jest chroniona. Nawet jeśli zapragniesz nie zdobędziesz nikogo. Nikt z
okolicznych watach nie ufa ci aby przyjść tu w środku zimy. Kto i zostanie w
tym świecie bez medyka, kiedy nawet ty jesteś bezbronny wobec choroby. —
wyszczerzył się. Widział frustrację w tych oczach. Łapa przeniosła się na
szyję.
—KIM TY MYŚLISZ ŻE JESTEŚ? — wydarł się. Dwaj strażnicy nie bardzo wiedzieli co
ze sobą robić. Parę gapiów uporczywie wpatrywało się w to niecodzienne
zjawisko.
—Ja. Małym nikim. Śmieciem, czyż nie? — wilk cofnął się. Delta mógł wziąć
większy oddech w spokoju. Nie ruszył się. Przyglądał tylko jak ogon tego
parszywca znika w wejściu, a jego osoba warczy na wszystkich aby się ruszali.
Kątem oka wyłapał jeszcze jak Dalmur na niego zagląda z zaskoczeniem wpisanym
na pysku.
»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»«
—Co zamierzasz? — Klab przystanął.
—Naszczuć go. A potem… się zobaczy. — Delta odpowiedział bez zawahania.
—Ale po co? —
—Nie masz dość? —
—Czego? —
—Bycia nikim w jego oczach. — Delta
zmierzył wilka swoim przenikliwym wzrokiem. Zima wokół zahuczała mu do
akompaniamentu. Jego słowa poniósł wiatr.
—Nie ma osoby, która mu podskoczy. — Klab pokręcił głową. — Boją się wszy… —
jego oczy uniosły się na medyka
—Wszyscy Klab? — jedna brew podeszła do góry.
—A jeśli cię zabije? —
—Spadnie na niego cały znany nam świat. — rozmowa urwała się. Ogień niepewności
zabłysnął w ciemności. A Delta zamiast go zgasić, dokładał do niego drewna,
gdyż nie palił się w nim samym.
»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»«
Pozbierał się i pod przykrywką nocy pokulał w swoją stronę. Nikt
go nie zatrzymywał, pogrążony we śnie. Tydzień minął od czasu zadanych mu ran.
Zaczęło się udawanie o kuleniu na przednią łapę, pomimo że wszystko się w nim
już zrosło. Humor mu towarzyszył w drodze. Genialny wręcz, gdyż jego praca
przynosiła owoce. Do granicy WSC, czy tam WWNowego WSC dotarł w czasie
niedługim, gdyż kiedy tylko zmył się wystarczająco daleko ruszył biegiem.
Sprowadził
do obozu opozycję.
Wilka
wiszącego na strunach swojej siły. Twardych i dźwięcznych jak nigdy.
Wilka o
pogłosie i respekcie znanym wśród jego własnych poddanych.
— Halo, Szkliwo? — zajrzał niepewnie na jego polankę. Tutaj
sypiała też Kawka, jednak dopilnował aby tej nocy miała co robić. Abruan
chętnie mu w tym dopomógł w słodkiej tajemnicy. Śpiący ptak nie zareagował na
jego wołanie, dlatego Medyk rozejrzał się uważnie. Nikogo nie było. Powoli
przesunął po śniegu aby zawisnąć nad śpiącym stworzeniem. —Wstawaj. — zażądał
twardym tonem. Ten otworzył oczy i pisnął z zaskoczeniem.
Chwilę trwało zanim postawił się całkowicie na nogi, aby był świadomy swojego
otoczenia.
—Delto. Udało ci się uciec! — zwołał. Jego pióra nastroszyły się jak u pawia.
—Nie trudne jak na każdym kroku ma się przyjaciół. — uspokoił go łapą. —
Siadaj. Słuchaj mnie uważnie, bo — westchnął ciężko. — Potrzebuję twojej …
małej pomocy. Widzisz… —
Delta wziął do ręki miseczkę i powąchał miksturę.
—Proszę. Powinno pomóc. Nic lepszego dla was na razie nie mam. — podał ją
młodej waderze, która spojrzała na swojego partnera. Wypiła napar duszkiem i
skrzywiła się. Jednak nie narzekała. Serce medyka waliło jak dzwon. —
Odprowadzę was do wyjścia. — Wyczekiwał właściwego momentu. Łapy świerzbiły do
niemiłosiernie. Wyszedł z nimi na śnieg. Przez ułamek sekundy widział wśród
ludzi zamieszanie, więc schował się za basiorem. Na szczęście w tym pośpiechu
nikt go nie zauważył. Admirał wypadł na otwarty step, a za nim trzech losowych
żołnierzy wybranych z tłumu.
—Delto. — Klab zjawił się niedaleko. Wadera z basiorem drgnęli zaskoczeni jego
obecnością i bezpośredniością. — Już czas. — dwa ogniki, oczy świecące w
ciemności i ogień buchający w sercu złączyły się w jedno. W tym małym, chudym i
niedożywionym ciele panował chaos, ale ten dobry. Ten najlepszy.
Jego osoba stanęła na najwyższym kamieniu. Widok stąd był zaprawdę
cudowny, jednak nie przybył na niego podziwiać.
—Przyjaciele! — jego głos rozszedł się ponad śniegiem. Słońce zapaliło się nad
światem tego dnia aby ułatwić mu sprawę. Wilki zwróciły głowę w jego stronę.
Jego łagodny uśmiech i delikatny ruch zachęcający aby się zbliżyli zachęcał do
wysłuchania. Delta położył pewną kartkę przed sobą, aby niewiele z osób widziało.
To było jego wielkie wsparcie. Jego nadzieja. — Przyjaciele. Marzy wam się
wolność prawda? Prawda. Ja to wiem. Samemu mi się taka rzecz marzy. Ale…
przypadkiem wpadliśmy w łapy tyrana. Osoby która nie słucha nas tak jakbyśmy
tego chcieli. Tyran pod imieniem Admirał. Karci i karze za bele co.
Nieistniejącą kradzież, bak ukłonu, spojrzenie w oczy. Odbiło mu do reszty. —
usłyszał szelest lotek. Uśmiechnął się. — Wypadałoby to zmienić. Obalmy to
gówno. Zamknijmy w jego własnym więzieniu. On jest sam, ma 4 wiernych
przyjaciół. Ile jest nas, którzy umieją fachowo walczyć? — usłyszał szmery i
szepty. Powolne stukanie pazurami za nim ponagliło go. — Admirał zaraz tutaj
wróci. Jego czterej przyjaciele, są już… zaopiekowani przez Klaba i jego
drużynę. Więc pozwólcie że się was spytam. Chcecie tej wolności? —
Chcemy!
—I nie chcemy Admirała prawda?—
Prawda!
—I ufamy medykowi, że medyk ma plan. Więc teraz, csiii. Rozejdźmy
się. Niech Admirał dostanie miłą… niespodziankę. — Delta zsunął się z kamienia
prosto pod stopy Szkliwa.
—Udało ci się? — spytał basior. Ich oczy zeszły się.
—Oczywiście że tak. Widzę że tobie też. —
—Ja nie musiałem nawet się strać. Oni ufają mi już od dawna. Odkąd moja łapa
ocaliła im karki. — powiedział. Jego krok przyspieszył. Musiał skryć się za
kamieniem, co nie było najmniejszym problemem dla osoby jego gabarytów.
—Schowaj się szkliwo. Oni wiedzą co mają robić.
Długo nie czekali. Admirał zirytowany wstąpił w progi własnego
domu. Jednak zanim cokolwiek nastąpiło Deltę i Szkliwo spostrzegła Kawka. Jej
krok przyspieszył.
—Co wy tu robicie? — wysyczała na obojga. W jej oczach paliło się przerażenie.
Delta zerknął na nią i w tłum. Widział Orgera i Klaba dającego mu wyraźny znak.
—Co ty tu robisz?— Szkliwo wstał do połowy.
—Zamknąć się oboje, nie mamy czasu. Na kamień. — Delta wyskoczył z kryjówki.
Szkliwo zawahał się jednak przymknął oczy. Medyk jeszcze zatrzymał się na
sekundę.
—Kawko. — zaczął.
—Tak?— jej głos zadrżał.
—Chodź. Mówiłaś, że na własne oczy chcesz zobaczyć jak świat płonie. — zaprosił
ją łapą. Sam powoli wkroczył na swoje miejsce. Jego osoba od razu przyciągnęła
uwagę rozmawiającego ze strażnikami Admirała. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu
—Ey! Co tu się dzieje!? — Admirał się wydarł. — Co on tam robi?! ZDJĄĆ GO
STAMTĄD. Niech ja go tylko w łapy dostanę. — jednak nikt się nie ruszył. Zdezorientowany
wilk rozejrzał się i zawahał.
—Oi Admirale. — Delta odetchnął ciężko. Zadarł głowę i spojrzał na wilka od
niechcenia. U jego boku pojawił się szkliwo wzbudzając coraz to większy
niepokój w ruchach alfy. A potem. Potem zaczęło się dziać. Wilki zawarczały.
Kto się sprzeciwił, bo okazywał resztki lojalności padał na ziemię. Krew
splamiła tamtego dnia biały puch. Jednak niewiele osób ucierpiało, niewiele
straciło życie. Bowiem był to Admirał vs. Jego własny lud. Wilk próbował się
bronić, jednak wycofywał się coraz bardziej.
—Nie. Ja wam dałem ten ląd. Mnie macie się słuchać. — wszystko wymykało mu się
spomiędzy łap.
Sprowadził
do obozu opozycję.
Wilka
wiszącego na strunach swojej siły. Twardych i dźwięcznych jak nigdy.
Wilka o
pogłosie i respekcie znanym wśród jego własnych poddanych.
Kawka stanęła obok nich. Zaskoczona? Przerażona? A świat pod ich
stopami płonął.
—I co teraz Szkliwo? — Delta zawahał się. To nawet nie do końca był jego
zamiar, ale polityk z polityków nakierował go trochę w innym kierunku. — Nie
wiem co robić. —
—Spokojnie. — ptak kiwnął na niego głową.
Wadera obok jedynie patrzyła się na to co działo się w dole. A było na
co patrzeć.
»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»«
—Wiesz. Łatwo mi będzie obrócić ich przeciwko niemu. Większość z
nich jest tam właściwie, bo tam czuje się częścią społeczności. Nie przepadają
za nim — Delta mruknął. Szkliwo skrupulatnie pisał coś na kartce.
—Może i tak, ale jeśli jest jak mówisz, to pomoże przekonać tych, którzy to
iście ignorują. — podał mu kawałek białego papieru.
—Ale… Powiedz mi. Co dokładnie mam zrobić. —
—No wiesz… Ja sprowadzę kłopoty na granicę. Coś… wymyślę. Ty… skoro oni cię tam tak lubią, niech ktoś od ust do ust
poniesie, i niech Admirał sam tam pobiegnie. Dadzą radę coś wymyślić żeby go d
tego zmusić. Odprawisz rozmowę i tadam… —
—Co z jego przydupasami? — medyk zajrzał na ptaka. Nie lubił go, ale nie był
politykiem, maił tylko ułamek planu w głowie jak się okazuje.
—Poproś ładnie Klaba żeby ci pomógł z nimi. Najlepiej żeby nie dotarli rano do
pracy, wiesz.. — zakłapał dziobem.
—No dobrze. Oby się udało. —
—Uda się uda! —
»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»«
Delta siedział w centrum uwagi. Szkliwo zaraz obok niego. Wszyscy żywo
rozmawiali o aktualnym stanie rzeczy. Ktoś z tłumu powoli i nieśmiało podszedł
do tej dwójki. Nowozatrudniony polityk uniósł głowę i spojrzał na przybysza.
—Potrzebujesz czegoś Brereuno? — zagadnął Delta. Młodzik odetchnął głęboko.
—Nie udało nam się złapać Admirała. Zbiegł. — powiedział i skulił się nieco w
sobie. Szkliwo podniósł się powoli.
—To nie szkodzi. — odparł Delta. — Ważne że nam nie grozi. Już nam nie grozi. —
medyk także wstał. Wszystkie cztery łapy sprawnie na ziemi. Szeregowiec wyprostował się. A wilki z nową odwagę
zaczęły stawiać pytania. Co dalej? Kto dalej? Kto będzie nimi dowodził?
—Może Kl..— Delta chciał zaproponować kogoś, ale Szkliwo uspokoił szum
uniesionym skrzydłem.
—Ja zaproponuję Deltę. Przynamniej na jakiś czas. W końcu to on o was tak dba.
— a tłum popatrzył po sobie i z jakiegoś powodu zgodził się bez namyślunku.
—Szkliwo. Chodź tu na chwilę! — Delta wystrzelił w jego kierunku za płaszcz
ciągnąc ku ziemi. — Czy ty oszalałeś. Ja
jestem medykiem, żaden ze mnie polityk, tym bardziej alfa. Nie wiem co mam
robić, jak robić ani tym bardziej jak ładnie pisać. —
—Spokojnie. Zajmiemy się tym… z innymi alfami. — Szkliwo odetchnął. Żadne nie
wiedziało co ze sobą począć. Co począć z kolonią ludu, który chce żyć wolno. Z
dala od problemu wojny, zaborów. Jak to rozwiązać?
—No dobrze… — Delta odetchnął ciężko. — Tylko.. niech ktoś mnie wprowadzi co
powinienem robić. — Delta spojrzał na Klaba błagalnie. Ten uśmiechnął się
szeroko.
Nie ma już
Admirała.
Jest czuły
władca.
Może
będzie lepiej.
Ale czekała ich wszystkich jeszcze jedna niespodzianka. Cztery dni
od wypadku zjawiła się pewna wieść. Wojsko WWN wkroczyło na stepy, od strony
granic Chabrowych. Delta zaskoczony przysiadł aż sobie na kawałku skóry, którą
mu rozłożono na śniegu. I kiedy tylko
zjawili się na horyzoncie sam w swojej osobie wyszedł im naprzeciw.
—DELTO! — dowodzący nimi zawahał się na ten widok. Niewielki wilk przysiadł
przed nimi w odległości, Klab i Luter po jego stronach.
—Tak ja. Po co tu jesteście? W takiej ilości? —
—Odbić cię? Walczyć… z Admirałem? —
—Rychło w
czas panowie. Rychło w czas.—
<CDN?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz