niedziela, 18 grudnia 2022

Od Delty - „Wojna smakuje krwią - Rdzeń” cz. 13 [cz. 5.3]


Kiedy noce zlewają się z dniami. Świat z niepamięcią. Życie ze śmiercią coś do duszy dociera. Że jednak tak niewiele jesteśmy warci wśród połaci istnień. Zmierzyć na palcach jednej ręki da się wszystkie nasze ważne decyzje, które i tak nie należały do nas samych przez większość czasu. W końcu kto rzecze gdzie i jaki się urodzisz. Czy będziesz mały czy wielki i czy to ty będziesz panem własnego życia czy kuł je komu innemu pod słodkim pretekstem pomocy. Jednak o bez złudzeń można powiedzieć, że najszczerszym słowem niewłasnej decyzji jest gest śmierci. Nie wiesz kiedy nadejdzie i czy w ogóle. Dlaczego próba zabójstwa własnej duszy może się nie udać? Dlaczego może wyjść za dobrze i  pociągnąć  za sobą losy innych?  Cóż to za stan materii ta śmierć. Niewidoczna, ale tak dotkliwa. Martwa sama chociaż nadal oddycha.

I Delta miał o niej jakąś swoją własną świadomość. Odwiedziła go już wiele razy, a i tym razem mało nie zawlekła jego miernego ciała do ziemi. A jednak przytrafiło się, że wstał. Głowa bolała go od pulsujących kości w ciele. Zimno przechodziło przez futro przyprawiając o dreszcze. Szyja ledwo wykonała swoje zadanie, aby obolały medyk mógł rozejrzeć się po miejscu w jakim był. Jakże niezawodna pamięć zawahała się na ułamki sekund. Gdzież to był i dlaczego wszystko wokół śmierdziało obco?
Niewiele czasu musiało minąć kiedy rozprostował się w całości, a i jego spokój został zakłócony. Dwukolorowe oczka zwróciły się do wejścia nory. Przez tą szczelinę do wnętrza wsunął się on. Admirał. Jego sierść pokryta delikatnym puchem, zapewnie śnieżnego dnia.
—Widzę, że wstałeś. — jego uśmiech odsłonił te pożółkłe kły.
—Cóż za błyskotliwe spostrzeżenie. Brawo. — pachnął mniejszy. Jego łapy uniosły ciężar ciała do góry, tak aby nie leżał przez najgorszym ścierwem jakie spotkał w życiu. Wyraz pyska Admirała zmienił się od razu. Obrzydliwa krzywizna zamieniła się w irytację.
—Nie jesteś w sytuacji, w której możesz się tak do mnie odzywać.—
—Tak? A co mi zrobisz? Zabijesz? Proszę cię bardzo. — machnął łapą. Jego oczy nie patrzyły na rozmówcę w najwyższym geście niepoważania jego osoby. Za to dla odmiany sprawdzały w jakim to nowy miejscu znajduje się ich właściciel. Wyrzeźbione szafki, jakieś stare stoliki, trochę mułu i pyłu.
—Ty mał..—
—Powinniście tu posprzątać. Syf, kiła i mogiła. A niby ma być tak pięknie. W każdym razie. Czego ty tak właściwie chcesz i czego oczekujesz? Zwłaszcza ode mnie. —w końcu zwrócił się do wilka, wewnątrz którego krew buzowała na cienkiej granicy wytrzymałości.
—Nie pozwalaj sobie na za dużo, bo źle się to dla ciebie skończy. A czego chcę. Od teraz jesteś naszym medykiem. — warknął. Delta przewrócił oczami.
—Ok. Ale najpierw niech ktoś tu posprząta do jasnej cholery. — ostentacyjnie zatkał łapą nos. — Bo śmierdzi już nie tylko hipokryzją. —

Całe spotkanie poszło zaskakująco szybko. Admirał przez chwilę stał po jego słowach zamurowany w szoku. W końcu Delta zgodził się? Tak… bez oporu. Oh słodki marny przywódco ty tak niewiele wiesz o losach własnego życia.

Jeden dzień zdążył minąć zanim ktoś ponownie zjawił się w tej paskudnej norze. Jedzenie uderzyło o ziemię. Delta uniósł uszy. Zioła w jego łapach były nieco oklapłe, ale używalne. Jego oczka spojrzały na dobrze zbudowanego basiora, który zdezorientowany przyglądał się norze.
—Co tu się stało? — szepnął po chwili.
—A.. to. — medyka olśniło. Zaśmiał się życzliwie i odłożył na kamienny stoliczek co miał w łapie. W ciągu jednego dnia zdążył zażyczyć sobie wyniesienia pyłu z nory. Ktoś także znalazł mu kamienie z płaską górą i przyniósł. Na jego miłą prośbę został także wykopany komin, dzięki czemu wnętrze ogrzewane było ogniskiem, od tej pory. Półki zostały wyrównane, zioła dostarczone. Zapewne kradzione, ale jednak. Miał na czym działać. — To mój mały sekret. — przyłożył paluszek do ust. Wilk w progu położył uszy po sobie. — Dziękuję za obiad. Coś jeszcze ci potrzeba? — spytał wracając do swojego porzuconego zajęcia. Wilk zawahał się, ale przeniósł kawałek mięsa na stół obok niego. Jakby nie chciał jeszcze wychodzić z tego miejsca.
—Zastanawia mnie… — zaczął. Medyk milczał cierpliwie czekając aż nieszczęśnik ułoży sobie słowa w odpowiednie zdanie. — Dlaczego mu pomagasz. W końcu… to nie .. twój wróg? — sapnął. Może uważał to za niewłaściwy temat. Wrażliwy punkt. I na to tez wskazywała jego mina.
—Widzisz… —
— Rotro. —
—Widzisz Rotro. Los czasami zsyła nas na ziemię ze ściśle określonymi priorytetami. Moje są jasne. Pomóc chorym, ponieważ śmierć nie wybiera sobie stron. Admirała mogę zniecierpieć cały moim małym sercem, ale jeśli przychodzi do was, tych którzy pod jego władzą cierpią najmocniej, ze względu na jego głupie wybryki, nie mam serca zostawić was bez opieki medycznej. Bo coś mi się nie wydaje, że puszczałby was do jaskini medycznej na terenach… WSC. — mruknął. — Ach te słodkie czasy, kiedy jeszcze każdy kto zechciał, czy z Jabłoni, czy z Chabrów, czy z Nadziei byli widziani najmilej w jej progach. Wtedy dopiero zaczynałem tam, wiesz. — zaśmiał się na dawne wspomnienie. — to dawne czasy. Trochę mi ich brakuje, ale im więcej lat na karku tym wyraźniej widzi się, że nie wszystko jest takie czarno białe. Dobre i złe. Więc wyobraź sobie, co zrobilibyście bez medyka, w środku zimy? — spojrzał na wilka, który chyba czuł się odrobinę nie na miejscu.
—Nie wiem… Umarli? —
—Prawdopodobnie. Dobra. Zmykaj. Mam pracę do zrobienia, bo jeszcze rzeczywiście ktoś wyśliźnie mi się z łap. — machnął na niego. Rotro z jakiegoś powodu delikatnie dygnął i uciekł na zewnątrz.

 

Trawę na amen zakrył już śnieg. Ani odrobinka nie wystawała ponad pokrywę białego puchu. Na wietrze tańczyły maleńkie śnieżynki, słodko umilając ten widok. Jednak atmosfera w jaskini medycznej nie należała do równie lekkich. Chłód wdarł się w ściany i serca.
—Co teraz? — Nymeria odetchnęła. Powietrze z jej ust uciekło chmurką pary i powiało w kierunku wyjścia. Jej rany powoli zasklepiały się i maiły coraz lepiej. Jej mobilność polepszała się. Dzieci rosły jak na drożdżach. Świat się zmieniał, tylko na gorsze czy na lepsze?
—Poradzimy sobie jakoś. Zawsze sobie radzimy. — Flora położyła zioła u jej boku. Jej łapy powoli uniosły bandaże. — Z Deltą czy bez. — jej głos był nieco chropowaty. Taki… dobroduszny szept wewnątrz duszy. — Ważne tylko.. żeby nic mu nie było. —

 

Stepy przemówiły własnym głosem, kiedy wiatr przetarł się przez pokrywę lodu siedzącą na ich ziemi. Śnieg wznosił się w wiry tworząc kształty w powietrzu i opadając na sierść. Godzina za godziną wszystko nasilało się. Nie było przyjemnie, ale życie trwało dalej. Ogień w ogniskach nie gasł na chwilę, gdyż jeszcze łapy poprzymarzałyby do nawierzchni. Nikt też nie zatrzymywał pracy. Polowanie czy zbieranie drewna, wszystko działo się pomimo pogody. W końcu wilk, nie wilk, należało przeżyć ta zimę. Wśród tego zamieszania był pewien krasnal uważnie obserwujący świat z ciepłego wyjścia nory. Jego łapy założone były jedna na drugą, a zmrużone powieki wskazywały na najwyższą uważność, ale i znudzenie. Delta miał łapy pełne roboty w tym miejscu, a jednak zawsze znalazła się chwila na spojrzenie na ten marny światek stworzony przez Admirała. Swoją drogą. Przebywał już w tym miejscu od tygodnia, albo jakoś tak i nie widział tego futra przed sobą od tamtego pamiętnego czasu. Potem, tego samego wieczoru pojawił się oczywiście, aby powiedzieć medykowi, że nie wystąpi łapy poza norę i ma w niej siedzieć i że będzie pilnowany i że pitu pitu. Oczywiście. Skoro Mszczuj im uciekł Delta tez musiał chcieć spróbować. Prawda? Tylko, że to pilnowanie szybko się skończyło. Medyk w końcu nie był taki głupi aby próbować. No i przecież „jego łapa była kulawa”.  Bystry mały wilk zabezpieczył się nieco pod tym względem. Od dnia pierwszego po dzisiejszy skrupulatnie unosił nogę w górę. Tylną, ta która nigdy nie zrosła się poprawnie, ale działa w miarę dobrze. Jednak przezorności i sprytu nigdy za wiele. Zimne powietrze wdarło się w płuca. Głęboki oddech uciekł razem ze śniegiem. Łapy powoli uniosły chude ciało. Łapa przestąpiła próg. Jeden ze strażników, który nadal musiał siedzieć przy wejściu, uniósł głowę i przekrzywił ją nieco.
—Chodźmy na spacer, przyjaciółko. — zaproponował Delta. — Kości mnie już bolą. —
—Ale… nie wiem czy… — zawahała się wadera, wstając.
—Przecież ci nie ucieknę. — wskazał łapą na uniesioną łapę. Ich oczy zmierzyły się powoli. Wiatr pchnął w ich kierunku śnieg, który obsypał ich futra.
—No dobrze. —  kiwnęła głową. Ciemne niebo zawtórowało jej radością, rozjaśniając się na ułamki sekund. Grzmot łupnął w oddali. Burza szła gdzieś bokiem, ale jej osobliwość widoczna była nawet poprzez śnieg.
—Chodźmy zatem. — jego ciepły uśmiech sprawił, że i strażniczka uśmiechnęła się słabo. Ich kroki szły tam gdzie medyk zapragnął. A jego cel był jeden.
Jego ciało lekko wylądowało po niedużym skoku. Wilk siedzący przy ognisku mało nie podskoczył na jego widok.
—Witajcie panowie, panie. — przywitał się krótkim ruchem głowy. Jego osoba rozgościła się przy ciepłym ogniu, pośród grupy wojowników. Wszystkie oczy zwróciły się na niego. —Coś nie tak? —
—Cóż tu robisz Delto? — padło pytanie od Izbora. Jego uszy postawiły się na sztorc zaniepokojone.
—Nawet więźniowi czasem brak duszy do porozmawiania. Dobroduszko usiądź sobie z nami. — zwrócił się do zdezorientowanej strażniczki. Ta po chwili ułożyła się obok niego.
—Czyli co? Przyszedłeś… pogadać? —
—yhymm.. — uśmiechnął się szeroko. Jego oczy mało nie zamknęły się przy tym, tak szczerze zapomniał, że ma udawać. Admirał sądził iż to kara, a tu proszę. Delta wśród nich czuł się prawie jak w domu. Zwłaszcza, że pośród tych twardych twarzy, było tak wiele wrażliwych serc.
—Haha. — jeden z wojów zaśmiał się otwarcie. Jego oczy zabłyszczały z radością. — Słyszeliście, że Roza… — i rozmowa wróciła na swój tok, a trwała do czasu kiedy księżyc nie wyszedł zza zimowych chmur wskazując na późną porę. Medyk nie tracił swojego złotego uśmiechu przez cały ten czas.

»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»«

To był piąty dzień tej więziennej udręki w luksusie. Delta siedział w norze i próbował namówić jedno ze szczeniąt aby przełknęło gorzką miksturę przygotowaną na przeziębienie. Nie szło mu to dobrze, nawet jeśli zdawało się że miał rękę do dzieci. Zatem wraz z matka malca zmusili go do zażycia tego „ohydztwa”. Wyszli. Znów został sam. Uśmiechnął się pod nosem. Nie było tu tak źle jak myślał że będzie. Jego oczy rozejrzały się po miejscu. Ktoś przyniósł mu kwiaty i wazon. Oczywiście sztuczne, skradzione ze śmieci ludzkich, ale jednak. Ziemię przykrył kawałek skóry, ciepłej i wypranej, dla jego kości. To był przemiły prezent od jednego z wilków którego kości poskładał, po bójce. Okazało się, że i nieszczęśnicy za czasów plagi śmierci także pamiętali jego osobie. Jeden z nich zwrócił się do niego jakby miał być jego aniołem. Zbawicielem, co wydało się Delcie nieco przeolbrzymi one. W końcu niewiele uczynił w ciągu tamtych dni. Zdani byli na łaskę własnego ciała. Jednak miło było przyglądać się jak wilki rozpoznają go. Zdarzył się taki młodzik, który pamiętał go jeszcze za czasów lat jego pomocnictwa w medycznej Chabrów. Był wtedy szczeniakiem, ale coś obijało mu się w głowie. Kto by pomyślał. Zaśmiał się pod nosem i odetchnął rzucając wolną łapą do ogniska jedno drewienko.
cisza jednak nie trwała długo. Uszy medyka uniosły się. Jego wzrok przeniósł na wejście. W nim stanęła Kawka. Za pierwszym razem nie spodziewał się jej tu zastać , ale nie był tez bardzo zaskoczony. Była w końcu dzieckiem Admirała.
—Moje… nasze życie jest zepsute. Oh Delto. — jęknęła przesuwając się w jego stronę. — wybacz. Wybacz mi. Tak bardzo chciałabym… nie wiem już sama. Tak mi źle. — Delta odetchnął z jej ostatnim słowem. Jemu nie było najgorzej.
— Po co przyszłaś? — szepnął wręcz.
—Znowu po to samo. Chciałabym sprawdzić, czy udało mi się… z dzieckiem. — odparła.
—Który to już raz? —
—Trzeci. Jak to mówią, do trzech razy sztuka. — jednak Delta nie widział tej nadziei. Miał wrażenie, że nawet trzydzieści razów jej nie starczy. I to nie z powodu bezpłodności czy innego cholerstwa. Nie. Bywają wilki, którym potrzeba miłości i spokoju aby życie w nich mogło prawdziwie kwitnąć.
—Stań tu proszę— zaprosił ja bliżej do siebie.
—Jak to się stało, Delta? —
— Nie odzywaj się przez chwilę, Kawko. — burknął. Ile ma znieść jeszcze podobnych pytań. Brzmiało to trochę jak wyrzut ciągnięty w nieskończoność bez najmniejszego sensu. Było dobrze. Na razie było dobrze! Zbadał ja szybko. Tak jak się spodziewał, niczego nie znalazł.  Pytania i odpowiedzi, smutne wiadomości. Tak bardzo przywykł do przekazywania ich, że nawet okiem nie mrugnął „Obawiam się że nie jesteś w ciąży” było tylko formułką wkutą w jego serce. Nie obawiał się. Nie było mu przykro. Taki był los. Jednak ona ciągnęła to dalej.
—Nie mogę mieć dzieci. — wyszeptała.
—Jesteś pewna, że odpowiedzialny nie jest za to basior? Czasem para po prostu się nie zgrywa. — rzucił.
—Tak, było ich dwóch.— Delta miał ochotę zakończyć tą rozmowę. Całkowicie popsuła mu humor, ale był tu aby pomóc. Każdemu.
—To rzeczywiście nie wygląda na przypadek. Gdybym miał sprzęt… ale to nieosiągalne.—
—Wszystko jedno. Proszę, nie chcę o tym mówić. — Delta miał ochotę prychnąć ale tylko odetchnął zamiast tego.
—Natura jest nieprzewidywalna. — wstał na proste łapy, unosząc tylną. — Czasem zdarza się coś, co nazywamy cudami. — podszedł do półki i zdjął z niej jedną z miseczek. Wewnątrz pachniał kawałek mięty. Słodkie wspomnienie domu.
—Trzymasz się tu jakoś, Delta?— padło w końcu pytanie.
—Jak widać. A ty? — zerknął na wejście. Na zewnątrz śnieg zachrobotał.
Trudno powiedzieć. Najchętniej bym uciekła. Ale nie mam gdzie i bałabym się to wszystko zostawić. Boję się, że powróciwszy, zastałabym zgliszcza. Jeśli to miejsce ma spłonąć, chcę przy tym być. Jeśli da się temu zapobiec, chcę mieć w tym swój udział.— tu jedynie Delta musiał przyznać jej rację. Chociaż. Jeśli jedno ma przeżyć, drugie musi spłonąć. Nie da się tego obejść. Więc nie ważne co, coś stanie w płomieniach.
Wiele możesz, jako córka Admirała.— stwierdził otwarcie. Przez głowę przeszło mu także „i jako wadera”, ale skarcił się za pomyślenie o tym. W końcu nie należał do tych co traktują kogokolwiek jak przedmiot. A co dopiero kobiety.
Już nie. Wydziedziczył mnie, bo... – Zawiesiła głos na chwilę. - Kazałam mu nie zabijać Szkliwa. I tak zrobił mu wystarczająco złego.
— Wydziedziczył. Zabić. Wystarczająco złego. - Delta westchnął. - W istocie, każdemu możesz szybko udowodnić, że jest nikim, jeśli tylko masz wystarczające środki. — I mówiła to osoba, która umiała to zrobić bez zawahania. Jego pewność siebie narastająca przez lata, respekt i doświadczenie. Wszystko składało się na tego kim jest. I kto wie. Gdyby nie ta wojna byłby nikim jak wszyscy wokoło.
—WWN wie, że Admirał złamał układ — widocznie zmieniła temat. — Ale z jakiegoś powodu na to nie odpowiadają. —
—- Nie chcę cię martwić, Kaweczko, ale wiele wskazuje na to, że strażnicy, których Sekretarz przysłał nam do domu, to banda darmozjadów i tchórzy.— znowu wiedział co mówił. Chociaż i pośród tych małych maluśkich pionków było paru takich co jakby pociągnęło się ich trochę za ogon to wyszliby na swoje. Na lepsze. Jednak nie pod okiem nieudaczników jak Dreniec.
—- Miejmy nadzieję, że nie. Albo że, nie wiem... - Odwróciłam wzrok. - Mają jakiś lepszy plan. Mimo wszystko nie minął jeszcze miesiąc od tamtej pory. Ostatnio siedzimy jak na szpilkach.—
Jednak Delta wiedział. Oni nie mają planu. Nie lepszego przynajmniej od tego, który kotłował się w sercu Delty. W końcu jak palić świat to własną łapą, prawda?

»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»«

—Napijesz się z nami dzisiaj? — zagadnął Luter. Jego łapa trzymała małą butelkę o mocnym zapachu. Delta uśmiechnął się.
—Wybacz, nie dzisiaj. Ale z chęcią siądę z wami przy ognisku. — powiedział. Jego łapa przesunęła po miseczkach. — Po co tak w ogóle przyszedłeś? —
—A tak tylko pogadać. — uśmiechnął się. Delta odwzajemnił ten gest. Jego oczy spojrzały na młodzika.
—No dobrze. Siadaj w takim wypadku. Opowiesz mi coś. Co ostatnio stało się na rynku. Akurat odbierałem poród Błotki i kompletnie to przegapiłem! — medyk odetchnął na samo wspomnienie spanikowanej samicy. Nieszczęśliwie tylko jedno z czwórki przeżyło. Tak to jednak czasem bywa przy okazji pierwszej ciąży, zimy i niedostatecznej ilości pożywienia. Przynajmniej jego karmili w miarę dobrze jako medyka. Chyba nawet tutaj szanowali to stanowisko na tyle.
—Ah. To. — chłopczyna spoważniał nieco. Jego mina ścisnęła się w zastanowieniu. Delta zaniepokojony przysiadł obok. — Widzisz. Bo Admirał. On wrzucił kolejnego do więzienia. Za to że nie pochylił głowy jak szedł. Ludzie byli głośno. Potem ktoś kogoś oskarżył o zdradę. To jeden z tych.. przydupasów Admirała, szefuńciu. —  szepnął. Jakby obawiał się że ktoś może go usłyszeć. Jednak byli w norze sami i nie zapowiadało się na zmianę. Delta podniósł uszy do góry.
—Szefuńciu? — spytał zaskoczony.
—A wybacz. Przyzwyczajenie. — Luter machnął panicznie łapą. Jednak Delcie w głowie zapaliła się lampka.
—Nie, nie. Nie przejmuj się. — zaśmiał się. — Kontynuuj. Komu się oberwało i od kogo? —
—Dalmur i Jury. Ci dwaj co ciągle łażą za Admirałem. — mruknął z niesmakiem. — Obrzucili biednego Miszego, partnera Wary, winą za zniknięcie porcji jedzenia ze spichlerza. I ..no cóż. Wara została wdową. — zmieszał się. Delta spuścił uczy po sobie.
—Cóż za…  potwór. Nie sądzisz? Sprawdził chociaż kto był winny? Jakiś dowód? —
—Nie. Nic. Po prostu. Tam na miejscu… było dużo krwi… i nawet go nie pochowali, a spalili, bo ziemia zamarzła. —
—Admirał zaczyna przesadzać, prawda? — Delta uniósł głowę nieco do góry w zamyśleniu.
—Prawda szefu… Medyku. — Luter mało się nie zarumienił.
—Nie, nie. Szefuńciu. Mów mi szefuńciu… I słuchaj. —

—Jak wam mija noc panowie? — Delta zagadnął Miszosława. Ten spojrzał na niego znad kości i uśmiechnął się. Reszta wilków przy ognisku przywitała się z Deltą. Co młodszy zdawać się mogło, że i ukłon zaliczył.
—Dobrze. Jakoś płynie. — Klab odetchnął spoglądając w płomień.
—Widzę, że cię wypuścili. Jest co świętować! — medyk uśmiechnął się szeroko. Jednak nikt mu nie zawtórował. — co się stało? — spytał. Jego mina stała się grobowa.
—Wymienili mnie na Roszpunkę. — Klab mlasnął niezadowolony. — Admirał powiedział, że następna na śmierć. Jutro mają to wyegzekwować, ale pewnie zanim to… to wiesz. — zmarszczył nos. Delta pokiwał głową.
—A wasz mości pan alfa gdzie? — położył się obok bardzo puchatej wadery. Jej sierść dawała mu idealną osłonę przed mroźnym wiatrem zimy.
—Zabrał swoją dwójkę oszołomów i wyszedł za  watahę, szefuńciu. — Luter prychnął dość głośno.
—Luterze!  Cicho. — jego kolega od boku pacnął go łapą.
—Nie słuchaj go. — dodał od razu. — żadne z nich oszołomy, prawda panowie? — wszyscy powoli pokiwali głowami.
—żyjecie w strasznym strachu, moi drodzy. — Delta wyciągnął łapy.
—A ty? Nie boisz się? —
—Czego?  Tego Admirała, który nie potrafi szanować własnych poddanych? Tego Admirała, który jedyny argument jaki zna to siła? Tego Admirała, który przespał swoją szansę na wielkość i teraz tylko chowa się w cieniu własnych decyzji? Czy może tego, że w rzeczywistości żaden z niego polityk. Ja medyk z krwi i kości lepiej sprawdziłbym się w jego roli. — odetchnął głęboko. Zapadło milczenie. Tylko ogień trzaskał dając światło zaciemnionemu przez chmury dniu.
—Ściany mają uszy. — szepnęła wadera u jego boku.
—Mam taką nadzieję. — odrzekł jej Delta opierając się o nią całkowicie. Nie widział jej miny, jednak słyszał, że jej serce zabiło szybciej.

I tak jak się spodziewał, następnego dnia z rana w jego progu stawił się sam alfa tego zakątka nieszczęścia, Admirał. Wielmożny król i władca na włościach.
—Słyszałem co o mnie powiedziałeś. I że wylazłeś sam z nory. — warknął.
—nie rozumiem cię kompletnie. Była ze mną Szaszka. — odparł mu. Wiedział, że była przy ognisku i razem wracali. Zdążył już to z nią uzgodnić. — No i z tą noga i tak wam za daleko nie ubiegnę. — zbył go łapą.
—O nie Delto. Nie wyjdę. — mruknął. Odwrócony plecami medyk uśmiechnął się pod nosem. Cudem powstrzymał ogon od powolnego przemieszczenia się po ziemi w geście zadowolenia.
—Nie wyganiam cię, Admirale. — odwrócił się do nich. — Nie śmiałbym. W końcu nie jestem w swoim domu. — odparł pokornie. Jego oczy jednak paliły się żywym ogniem. Wyzwaniem, które Admirał był w stanie dojrzeć. Wtedy też skrzywił się.
—Jesteś tylko śmieciem. Pachołkiem na moich warunkach, Delto. — warczał dość donośnie. Jego krok zbliżył się do medyka. Ten jednak nie drgnął ani milimetr. Jego pysk wykrzywił się w uśmiechu.
—Na twoich warunkach? Tej umowy, którą zerwałeś? — jego ucho uniosła się, głowa zadarła do góry aby mogli spojrzeć sobie w oczy. Delta igrał z ogniem, ale to ogień, któremu uciekł pożarł świat który znał za dziecka. Nie bał się już nikogo. Zwłaszcza nie Admirała.
—Ty mały. — i nie odsunąłby się za nic, jednak musiał. Właściwie to został zmuszony. Siła uderzenia jakie zafundował mu większy zmiotła go z nóg. To nie tak że się go nie spodziewał. Po prostu te patyczki nie dały rady utrzymać go na nogach. Zaraz potem poczuł jak został przewrócony na plecy. Wielka łapa przycisnęła go za klatkę piersiową do ziemi. Oczy Delty i Admirała spotkały się.
—I spójrz, Admirale. — Delta uśmiechnął się. Żadna łza nie spadła z jego oczu pomimo bólu. Był pewien że coś się w nim złamało i od uderzenia i od łapy spoczywającej na nim. — Jak bardzo się pomyliłem? Widocznie wcale. Niewiele znasz polityki poza własnym wojskiem. — zaśmiał się. Nacisk się zwiększył, warczenie wypełniło przestrzeń. Jedno żebro za drugim pękło. Poszły przynajmniej trzy. Jednak medyk nie zadrżał. Zacisnął tylko szczęki aby bron boże nie wydał z siebie jęku bólu. To była gra, której nie mógł teraz przegrać.
—Kim ty sądzisz że jesteś? — Admirał splunął w jego pysk. — Przypominam. Jesteś słabszy. Nic nieznaczący. —
—Nie znaczący? A jednak spójrz. Nie zabijesz mnie. Wiesz dobrze, wiesz Admirale. Nie jesteś idiotą tak dużym jakim się wydajesz. Jaskinia medyczna jest chroniona. Nawet jeśli zapragniesz nie zdobędziesz nikogo. Nikt z okolicznych watach nie ufa ci aby przyjść tu w środku zimy. Kto i zostanie w tym świecie bez medyka, kiedy nawet ty jesteś bezbronny wobec choroby. — wyszczerzył się. Widział frustrację w tych oczach. Łapa przeniosła się na szyję.
—KIM TY MYŚLISZ ŻE JESTEŚ? — wydarł się. Dwaj strażnicy nie bardzo wiedzieli co ze sobą robić. Parę gapiów uporczywie wpatrywało się w to niecodzienne zjawisko.
—Ja. Małym nikim. Śmieciem, czyż nie? — wilk cofnął się. Delta mógł wziąć większy oddech w spokoju. Nie ruszył się. Przyglądał tylko jak ogon tego parszywca znika w wejściu, a jego osoba warczy na wszystkich aby się ruszali. Kątem oka wyłapał jeszcze jak Dalmur na niego zagląda z zaskoczeniem wpisanym na pysku.

»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»«

—Co zamierzasz? — Klab przystanął.
—Naszczuć go. A potem… się zobaczy. — Delta odpowiedział bez zawahania.
—Ale po co? —
—Nie masz dość? —
—Czego? —
—Bycia nikim w jego oczach. — Delta zmierzył wilka swoim przenikliwym wzrokiem. Zima wokół zahuczała mu do akompaniamentu. Jego słowa poniósł wiatr.
—Nie ma osoby, która mu podskoczy. — Klab pokręcił głową. — Boją się wszy… — jego oczy uniosły się na medyka
—Wszyscy Klab? — jedna brew podeszła do góry.
—A jeśli cię zabije? —
—Spadnie na niego cały znany nam świat. — rozmowa urwała się. Ogień niepewności zabłysnął w ciemności. A Delta zamiast go zgasić, dokładał do niego drewna, gdyż nie palił się w nim samym.

»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»«

Pozbierał się i pod przykrywką nocy pokulał w swoją stronę. Nikt go nie zatrzymywał, pogrążony we śnie. Tydzień minął od czasu zadanych mu ran. Zaczęło się udawanie o kuleniu na przednią łapę, pomimo że wszystko się w nim już zrosło. Humor mu towarzyszył w drodze. Genialny wręcz, gdyż jego praca przynosiła owoce. Do granicy WSC, czy tam WWNowego WSC dotarł w czasie niedługim, gdyż kiedy tylko zmył się wystarczająco daleko ruszył biegiem.

Sprowadził do obozu opozycję.

Wilka wiszącego na strunach swojej siły. Twardych i dźwięcznych jak nigdy.

Wilka o pogłosie i respekcie znanym wśród jego własnych poddanych.

— Halo, Szkliwo? — zajrzał niepewnie na jego polankę. Tutaj sypiała też Kawka, jednak dopilnował aby tej nocy miała co robić. Abruan chętnie mu w tym dopomógł w słodkiej tajemnicy. Śpiący ptak nie zareagował na jego wołanie, dlatego Medyk rozejrzał się uważnie. Nikogo nie było. Powoli przesunął po śniegu aby zawisnąć nad śpiącym stworzeniem. —Wstawaj. — zażądał twardym tonem. Ten otworzył oczy i pisnął z zaskoczeniem.
Chwilę trwało zanim postawił się całkowicie na nogi, aby był świadomy swojego otoczenia.
—Delto. Udało ci się uciec! — zwołał. Jego pióra nastroszyły się jak u pawia.
—Nie trudne jak na każdym kroku ma się przyjaciół. — uspokoił go łapą. — Siadaj. Słuchaj mnie uważnie, bo — westchnął ciężko. — Potrzebuję twojej … małej pomocy. Widzisz… —

 

Delta wziął do ręki miseczkę i powąchał miksturę.
—Proszę. Powinno pomóc. Nic lepszego dla was na razie nie mam. — podał ją młodej waderze, która spojrzała na swojego partnera. Wypiła napar duszkiem i skrzywiła się. Jednak nie narzekała. Serce medyka waliło jak dzwon. — Odprowadzę was do wyjścia. — Wyczekiwał właściwego momentu. Łapy świerzbiły do niemiłosiernie. Wyszedł z nimi na śnieg. Przez ułamek sekundy widział wśród ludzi zamieszanie, więc schował się za basiorem. Na szczęście w tym pośpiechu nikt go nie zauważył. Admirał wypadł na otwarty step, a za nim trzech losowych żołnierzy wybranych z tłumu.
—Delto. — Klab zjawił się niedaleko. Wadera z basiorem drgnęli zaskoczeni jego obecnością i bezpośredniością. — Już czas. — dwa ogniki, oczy świecące w ciemności i ogień buchający w sercu złączyły się w jedno. W tym małym, chudym i niedożywionym ciele panował chaos, ale ten dobry. Ten najlepszy.

Jego osoba stanęła na najwyższym kamieniu. Widok stąd był zaprawdę cudowny, jednak nie przybył na niego podziwiać.
—Przyjaciele! — jego głos rozszedł się ponad śniegiem. Słońce zapaliło się nad światem tego dnia aby ułatwić mu sprawę. Wilki zwróciły głowę w jego stronę. Jego łagodny uśmiech i delikatny ruch zachęcający aby się zbliżyli zachęcał do wysłuchania. Delta położył pewną kartkę przed sobą, aby niewiele z osób widziało. To było jego wielkie wsparcie. Jego nadzieja. — Przyjaciele. Marzy wam się wolność prawda? Prawda. Ja to wiem. Samemu mi się taka rzecz marzy. Ale… przypadkiem wpadliśmy w łapy tyrana. Osoby która nie słucha nas tak jakbyśmy tego chcieli. Tyran pod imieniem Admirał. Karci i karze za bele co. Nieistniejącą kradzież, bak ukłonu, spojrzenie w oczy. Odbiło mu do reszty. — usłyszał szelest lotek. Uśmiechnął się. — Wypadałoby to zmienić. Obalmy to gówno. Zamknijmy w jego własnym więzieniu. On jest sam, ma 4 wiernych przyjaciół. Ile jest nas, którzy umieją fachowo walczyć? — usłyszał szmery i szepty. Powolne stukanie pazurami za nim ponagliło go. — Admirał zaraz tutaj wróci. Jego czterej przyjaciele, są już… zaopiekowani przez Klaba i jego drużynę. Więc pozwólcie że się was spytam. Chcecie tej wolności? —

Chcemy!

—I nie chcemy Admirała prawda?—

Prawda!

—I ufamy medykowi, że medyk ma plan. Więc teraz, csiii. Rozejdźmy się. Niech Admirał dostanie miłą… niespodziankę. — Delta zsunął się z kamienia prosto pod stopy Szkliwa.
—Udało ci się? — spytał basior. Ich oczy zeszły się.
—Oczywiście że tak. Widzę że tobie też. —
—Ja nie musiałem nawet się strać. Oni ufają mi już od dawna. Odkąd moja łapa ocaliła im karki. — powiedział. Jego krok przyspieszył. Musiał skryć się za kamieniem, co nie było najmniejszym problemem dla osoby jego gabarytów. —Schowaj się szkliwo. Oni wiedzą co mają robić.

Długo nie czekali. Admirał zirytowany wstąpił w progi własnego domu. Jednak zanim cokolwiek nastąpiło Deltę i Szkliwo spostrzegła Kawka. Jej krok przyspieszył.
—Co wy tu robicie? — wysyczała na obojga. W jej oczach paliło się przerażenie. Delta zerknął na nią i w tłum. Widział Orgera i Klaba dającego mu wyraźny znak.
—Co ty tu robisz?— Szkliwo wstał do połowy.
—Zamknąć się oboje, nie mamy czasu. Na kamień. — Delta wyskoczył z kryjówki. Szkliwo zawahał się jednak przymknął oczy. Medyk jeszcze zatrzymał się na sekundę.
—Kawko. — zaczął.
—Tak?— jej głos zadrżał.
—Chodź. Mówiłaś, że na własne oczy chcesz zobaczyć jak świat płonie. — zaprosił ją łapą. Sam powoli wkroczył na swoje miejsce. Jego osoba od razu przyciągnęła uwagę rozmawiającego ze strażnikami Admirała.  Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu
—Ey! Co tu się dzieje!? — Admirał się wydarł. — Co on tam robi?! ZDJĄĆ GO STAMTĄD. Niech ja go tylko w łapy dostanę. —  jednak nikt się nie ruszył. Zdezorientowany wilk rozejrzał się i zawahał.
—Oi Admirale. — Delta odetchnął ciężko. Zadarł głowę i spojrzał na wilka od niechcenia. U jego boku pojawił się szkliwo wzbudzając coraz to większy niepokój w ruchach alfy. A potem. Potem zaczęło się dziać. Wilki zawarczały. Kto się sprzeciwił, bo okazywał resztki lojalności padał na ziemię. Krew splamiła tamtego dnia biały puch. Jednak niewiele osób ucierpiało, niewiele straciło życie. Bowiem był to Admirał vs. Jego własny lud. Wilk próbował się bronić, jednak wycofywał się coraz bardziej.
—Nie. Ja wam dałem ten ląd. Mnie macie się słuchać. — wszystko wymykało mu się spomiędzy łap.

Sprowadził do obozu opozycję.

Wilka wiszącego na strunach swojej siły. Twardych i dźwięcznych jak nigdy.

Wilka o pogłosie i respekcie znanym wśród jego własnych poddanych.

Kawka stanęła obok nich. Zaskoczona? Przerażona? A świat pod ich stopami płonął.
—I co teraz Szkliwo? — Delta zawahał się. To nawet nie do końca był jego zamiar, ale polityk z polityków nakierował go trochę w innym kierunku. — Nie wiem co robić. —
—Spokojnie. — ptak kiwnął na niego głową.  Wadera obok jedynie patrzyła się na to co działo się w dole. A było na co patrzeć.

»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»«

—Wiesz. Łatwo mi będzie obrócić ich przeciwko niemu. Większość z nich jest tam właściwie, bo tam czuje się częścią społeczności. Nie przepadają za nim — Delta mruknął. Szkliwo skrupulatnie pisał coś na kartce.
—Może i tak, ale jeśli jest jak mówisz, to pomoże przekonać tych, którzy to iście ignorują. — podał mu kawałek białego papieru.
—Ale… Powiedz mi. Co dokładnie mam zrobić. —
—No wiesz… Ja sprowadzę kłopoty na granicę. Coś… wymyślę. Ty… skoro  oni cię tam tak lubią, niech ktoś od ust do ust poniesie, i niech Admirał sam tam pobiegnie. Dadzą radę coś wymyślić żeby go d tego zmusić. Odprawisz rozmowę i tadam… —
—Co z jego przydupasami? — medyk zajrzał na ptaka. Nie lubił go, ale nie był politykiem, maił tylko ułamek planu w głowie jak się okazuje.
—Poproś ładnie Klaba żeby ci pomógł z nimi. Najlepiej żeby nie dotarli rano do pracy, wiesz.. — zakłapał dziobem.
—No dobrze. Oby się udało. —
—Uda się uda! —

»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»»«»«

Delta siedział w centrum uwagi. Szkliwo zaraz obok niego. Wszyscy żywo rozmawiali o aktualnym stanie rzeczy. Ktoś z tłumu powoli i nieśmiało podszedł do tej dwójki. Nowozatrudniony polityk uniósł głowę i spojrzał na przybysza.
—Potrzebujesz czegoś Brereuno? — zagadnął Delta. Młodzik odetchnął głęboko.
—Nie udało nam się złapać Admirała. Zbiegł. — powiedział i skulił się nieco w sobie.  Szkliwo podniósł się powoli.
—To nie szkodzi. — odparł Delta. — Ważne że nam nie grozi. Już nam nie grozi. — medyk także wstał. Wszystkie cztery łapy sprawnie na ziemi.  Szeregowiec wyprostował się. A wilki z nową odwagę zaczęły stawiać pytania. Co dalej? Kto dalej? Kto będzie nimi dowodził?
—Może Kl..— Delta chciał zaproponować kogoś, ale Szkliwo uspokoił szum uniesionym skrzydłem.
—Ja zaproponuję Deltę. Przynamniej na jakiś czas. W końcu to on o was tak dba. — a tłum popatrzył po sobie i z jakiegoś powodu zgodził się bez namyślunku.
—Szkliwo. Chodź tu na chwilę! — Delta wystrzelił w jego kierunku za płaszcz ciągnąc ku ziemi.  — Czy ty oszalałeś. Ja jestem medykiem, żaden ze mnie polityk, tym bardziej alfa. Nie wiem co mam robić, jak robić ani tym bardziej jak ładnie pisać. —
—Spokojnie. Zajmiemy się tym… z innymi alfami. — Szkliwo odetchnął. Żadne nie wiedziało co ze sobą począć. Co począć z kolonią ludu, który chce żyć wolno. Z dala od problemu wojny, zaborów. Jak to rozwiązać?
—No dobrze… — Delta odetchnął ciężko. — Tylko.. niech ktoś mnie wprowadzi co powinienem robić. — Delta spojrzał na Klaba błagalnie. Ten uśmiechnął się szeroko.

Nie ma już Admirała.

Jest czuły władca.

Może będzie lepiej.

 

Ale czekała ich wszystkich jeszcze jedna niespodzianka. Cztery dni od wypadku zjawiła się pewna wieść. Wojsko WWN wkroczyło na stepy, od strony granic Chabrowych. Delta zaskoczony przysiadł aż sobie na kawałku skóry, którą mu rozłożono na śniegu.  I kiedy tylko zjawili się na horyzoncie sam w swojej osobie wyszedł im naprzeciw.
—DELTO! — dowodzący nimi zawahał się na ten widok. Niewielki wilk przysiadł przed nimi w odległości, Klab i Luter po jego stronach.
—Tak ja. Po co tu jesteście? W takiej ilości? —
—Odbić cię? Walczyć… z Admirałem? —

—Rychło w czas panowie. Rychło w czas.—

 

<CDN?>

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz