piątek, 16 grudnia 2022

Od Agresta - „Rdzeń. Za życie”, cz. 2.14

Tym razem to znowu ja, Agrest. Chcecie posłuchać dalej, o tym wszystkim, czy może za dużo już wylanych łez obmyło Wasze serca? To opowieść, której jestem częścią, dziś to moja opowieść, ale ja sam jestem już potwornie zmęczony. Co jednak innego zostało mi, poza mówieniem tak, jakbym na nowo odkrywał jej karty? To moja najdłuższa i ostatnia spowiedź, zanim nadejdzie czas.
Przedpołudnie było ładne, lecz nudne. Dotknięty lodowatym palcem Królowej Śniegu, mienił się w każdej swojej cząstce. Wciąż jeszcze pełen porannej energii, skakałem przez skrzące się zaspy, zmierzając ku domowi dostojnego Sekretarza, władcy nad władcami, jaśniejącemu ponad swoimi wilkami płomieniem skromnej potęgi. Zjawiskiem niejako abstrakcyjnym na ziemi przepełnionej skłonnością do przemocy i poddaństwa. W ślad za mną goniła zdyszana śledcza Koża.
- Nie mogę siedzieć tu bezczynnie. Po prostu nie mogę, wiedząc, co robi ten bałwan, Admirał. Przecież jeśli zaatakował jaskinię medyczną, to znaczy że wszyscy... wiesz, moja żona, dzieci, Delta i tak dalej... mogli ucierpieć.
- Ale kryzys już zażegnany, poradziliśmy sobie! Czemu tak się śpieszysz? - warknęła za moimi plecami. - Nie denerwuj mnie, Agrest, bo pomyślę, że zbiegasz!
Zwolniłem kroku, sam już trochę zmęczony, i odwróciłem się ku niej z szerokim uśmiechem.
- Słabo z tobą, jeślim cię zdolny przegonić. Mam już swoje lata.
- Tak? W takim razie dziś to ty idziesz na nocną wartę i jutro pogadamy.
- To czemu cię znowu ze mną wysłali? Brus...
- Ma ważniejsze sprawy na głowie.
- Co jest ważniejsze od alfy sojuszniczej watahy?
- Jego ukochana robota. Znaczy, przepraszam, nasza - wycedziła, demonstracyjnie przewracając oczyma. - Zapasy ukradzione prosto z nory, bankowo przez sąsiada. Albo z ciekawszych spraw ostatnich dni: zaginiony synek jakiejś wariatki.
- Nie odnajdujesz się w tej pracy. Co?
Wadera wzruszyła ramionami.
- Na szczęście nikt mi nie każe. Może kiedyś przebranżowię się na coś lepszego.
- Co byłoby dla ciebie lepsze, Kożo?
- A, tam. - Ucięła. - Nieważne. - Jej zgrabna główka przechyliła się lekko.
Przerwaliśmy rozmowę, zbliżywszy się do strażnika, Solzila, siedzącego u wejścia do jaskini przywódcy. Basior objął nas wzrokiem z zaciekawieniem, które nie przekraczało prozaicznej potrzeby zajęcia swojego czasu, przepełnionego mało wymagającą pracą.
- Czy Sekretarz ugości mnie dzisiaj? - zapytałem grzecznie.
- Sekretarz jest na południu - odparł Solzil, przyodziany w minę głoszącą wyraźniej niż słowa, że nie ma ochoty mówić dalej.
- Kiedy wraca?
- Wieczorem.
- Czy wtedy mam liczyć na wizytę? Czy ktoś w ogóle przekażę mu, że tu byłem?
- Tak.
- A kto zaprosi mnie, gdy nadejdzie pora? Czy też mam sam chodzić tu po kilka razy dziennie i się dopytywać?
- To nie należy do moich zwykłych obowiązków.
- Agrest - wtrąciła się Koża. - Lepiej wracajmy. Szkoda zachodu, Brus to załatwi.
Odwróciłem pysk w jej stronę i w zatroskaniu ściągnąłem brwi.
- Dziwne macie tu obyczaje, ale proszę bardzo. Bądź co bądź jestem na urlopie, z chęcią zrzucę na niego uzgadnianie terminów.

Przeciągnąłem się, leżąc na grzebiecie, na kawałku ogrzanej pode mną ziemi.
Z głębi lasu dało się słyszeć ćwierkanie sikorek. Noc mieszała się z nowym dniem, przygotowując się, by zapewnić znużonemu wilkowi chwilę odpoczynku od odpoczynku, w gronie dobrych dusz, zwanych strażnikami. Zupełnie bez przyczyny wybrałem sobie na noclegownię siedzibę tych, których dodatkowo zwano śledczymi, jakby ten przydomek nadawał im jakiegoś szczególnego znaczenia. Właściwie poniekąd tak było. Wśród tych wilków pracował niegdyś mój brat.
„Wspaniale, co z tego?”, pomyślałem. „Jego już nie ma, życie toczy się dalej”. Zaraz jednak owo imię, które chcąc nie chcąc rozbrzmiało w pamięci, sprowadziło do mojej głowy niepohamowaną falę wspomnień. W tamtym miejscu nawiedzały mnie wyjątkowo często.
Obróciłem się na bok i raptownie napiąłem mięśnie jednej strony ciała, niemądrze zaskoczone spotkaniem ze zmrożonym gruntem.
- Witam szanownego gościa! - Brus wparował na miejsce, serdecznie ogłaszając swoją obecność. - Jak się spało? Mi wyjątkowo spokojnie ze świadomością, że naszym archiwum zajmuje się dziś tak godna osoba. Może czas się do nas zaciągnąć, towarzyszu.
- Spałeś, mówisz więc, ze świadomością - powtórzyłem wolno, w namyśle, prędko postanawiając, choć już bez przekonania, pociągnąć wypowiedź dalej, aby nie zabrzmiała dziwnie - że godna osoba zajmuje się archiwum spraw. Miło mi.
- Mówię poważnie. Dzień w dzień dreptać z kąta w kąt, to musi być nie do wytrzymania. A mamy tu miejsce dla porządnych obywateli.
- Więc tak się teraz nazywają braki kadrowe. Wiem, u nas też - skrzywiłem się lekko. -  Ale jeśli nie macie nic przeciwko temu, chętnie poczytam sobie o historii zepsucia moralnego na naszych ziemiach.
- Gdybyśmy mieli, nie zostawialibyśmy tutaj naszego gościa samego. Czuj się jak u siebie w domu, Agreście. Większość archiwum śledztw naszych watah i tak jest wspólna. - Brus rozsiadł się na swoim ulubionym miejscu, by ostatecznie dać mi i reszcie świata znak, że zajął swoje stanowisko. -  Zabawne. Twój brat zaczął od przeglądania archiwów, gdy tylko się tu pojawił. Był wtedy takim małym ancymonem. Mnie dopiero co powołali.
„Nie da mi to miejsce o nim zapomnieć”, jęknąłem w duchu.
- Hm.
- Ale on nigdy nie lubił papierkowej roboty. - Brus nostalgicznie pokiwał głową. - Wolał działać.
- To i działał - zniżyłem głos. - Od początku do końca.
- Z tego co widzę przed sobą, to u was rodzinne - zażartował. Przez chwilę milczałem, nie znajdując właściwej odpowiedzi.
- To prawda. On... był kimś. I był moim bratem.
- Ach, a co do twojego pytania o spotkanie z Sekretarzem, do dziś nie udało mi się tego załatwić. Prosił o wyrozumiałość, ale jutro masz je już jak mur-beton!
W krótkim podziękowaniu skinąłem głową.

Pusty odgłos uderzania patyczkiem o skałę skupił całą moją uwagę na siedzącym naprzeciwko mnie wilku. Sekretarz uśmiechnął się dobrotliwie, jak to on miał w zwyczaju.
- No cóż, Agreście. Rozumiem twoje obawy.
- Całe szczęście - mruknąłem bez przekonania. - Zatem?
- Nie możemy dać ci przepustki do WSC. Nawet na jeden dzień. To spowodowałoby niepotrzebne zamieszanie.
- Niepotrzebne? A mój dobrostan? Moje dzieci nie pamiętają już ojca.
- Znasz ryzyko, którym objęte jest twoje stanowisko. Nie śmiem przypominać ci, że niekiedy wymaga poświęcenia.
- Chciałbym zobaczyć rodzinę - powiedziałem markotnie. - Tego żadna umowa nie obejmowała.
- A jednak nałożyła na mnie obowiązek zarządzania również twoim urzędem. Nie miej mi za złe, że idę drogą dobra ogółu.
- Co takiego może się stać?
- Przeciwnicy czekają na każdy masz fałszywy ruch. Wszak, ach! O tym mieliśmy pomówić.
Z wolna spuściłem pysk. Ciąg dalszy nie zapowiadał się kolorowo.
- Strażnicy co nie co już mi powiedzieli - odparłem. - Admirał przypuścił nieudany atak na jaskinię medyczną. To było już ładny czasu temu. Więcej niż tydzień. Dwa? Dni przeciekają mi tutaj między palcami.
- W rzeczy samej. Skutecznie poradziliśmy sobie z napaścią, jednak czas spojrzeć prawdzie w oczy. Przeciwnik nas przechytrzył. - Stary wilk westchnął. - Medyk WSC, Delta, został pojmany podstępem, gdy wojska Admirała wycofywały się.
Mój podbródek, jak szmaciana kukiełka na sznurku, powędrował z powrotem do góry.
- Na granicy z WWN znaleziono ciało Vitalego - wygłosił Szkło grobowym tonem.
- Vitale. Nasz psycholog?! - Kawka od razu odpowiedziała pytaniem.
- Tak - rzuciłem. - Jakieś posądzenia?
Pastelowe migawki wyblakłych czasów rozbłysły i rozbrzmiały w mojej świadomości.
- Oczywiście. - Mój brat znowu zabrał głos. - Wydarzenia zeszłych miesięcy mogą być uznane za dowód na niewinność wilków z naszej watahy. Wszystko jednoznacznie wskazuje na WWN.
Potrząsnąłem głową. Po cichu przekląłem na rozpraszanie się wspomnieniami w tak ważnym momencie i w obliczu tak okrutnych wiadomości.
- Zerwał układ. I co, i to nic?
- Wręcz przeciwnie - odrzekł surowo basior. - Miarka się przebrała. Przygotowujemy odpowiedź. To niestety tylko upewniło mnie w podejrzeniu, że Admirał nie jest tak niegroźny, jak zapewniałeś.
- Był, w planie, który ułożyłem. Nie w tym, który wy nam serwujecie. Ja się tu duszę, rozumiesz? - warknąłem.
- Przyjacielu, ale pohamuj emocje.
- Jak mam działać, odsunięty od domu i tego co się tam dzieje? Podaj mi jeden rzeczowy argument przeciwko mojemu powrotowi!
- Nie mam życzenia powtarzać tego, co słyszałeś.
- Słusznie, są to bowiem beztreściwe słowa. Boicie się zamętu. Boicie się MNIE - oświadczyłem, uderzając łapą w kamienną ławę. - Zabawne, prawda? Wielka Wataha Nadziei boi się wypuścić z łap małego, kulawego jamnika. - Powstrzymawszy kpiący grymas, który towarzyszył wypowiedzeniu ostatnich słów, zmarszczyłem nos.
- Cóż ci przyszło do głowy. - Basior uśmiechnął się ze swoim własnym wdziękiem. Moje łapy wyprostowały się powoli, sztywno unosząc tułów ponad ziemię. A mój pysk mechanicznym ruchem obrócił się lekko w bok i z powrotem, choć oczy nie oderwały się od rozmówcy ani na chwilę.
- Nie ironizuj, Sekretarzu. Szkliwo puściliście do domu, lecz ja siedzę tu jak w więzieniu. Nie potrafisz tego wytłumaczyć. - Szkliwu pozwolili wrócić do domu. Dlaczego? Zawieszając wzrok w pustce, zastrzygłem uchem. Parsknąłem. - Goszcząc mnie pod swoim dachem już tyle czasu, pozwól sobie wreszcie skłonić się ku honorowi i szczerze ze mną porozmawiać.
- Powiem ci szczerze, Agrest - każdy z wyrazów, bez pomocy kontekstu, zapewnił mnie, że to, co zamierza powiedzieć, nie będzie ani w części szczere. Mimo to słuchałem, lecz nie zapewnienia, a ruchów języka. Czytałem już nie pomiędzy wierszami, a z oczu. Odetchnąłem z wilkiem wspólnym powietrzem.
- Mów.
- Nie wiemy na co jeszcze stać Admirała. Nie jesteśmy w stanie tego sprawdzić. Twoja śmierć byłaby nie tylko dramatem dla rodziny i watahy, ale i zburzeniem całego aparatu waszych władz. - Jego powieka nawet nie drgnęła. Oczy, jak oczy kamiennego posągu, ani razu nie wycofały się nieśmiało z naszej niemej rozmowy. W istocie pod pewnym względem nie dorastałem mu do pięt.
Jako pierwszy zerwałem kontakt wzrokowy.
- Bardziej, niż gdybym trwał do ostatnich dni w tym błogim śnie - wymruczałem, odruchowo przyznając sobie przywilej ostatniego słowa zakończonej właśnie prezentacji póz. Śledczy czekali już pewnie z obiadem.

Los chciał, że to właśnie w WWN poznałem uroki poobiedniej drzemki. Wcześniej byłem pewien, że nie potrzebowałem takich atrakcji. Tam powoli zacząłem zauważać, że pozwala mi ona nie tylko odetchnąć po posiłku, ale i na nowo pozbierać siły, utracone w pierwszej połowie dnia.
Mówiąc prościej, rozbestwiłem się i skisłem.
Zamrugałem leniwie. Palcem powiodłem po gładkiej powierzchni pustego, szklanego flakonika.
- Bracie.
- Bracie. Promieniejesz.
- Nie rozumiem, Agrest.
- Chciałem powiedzieć, z każdym dniem wyglądasz coraz lepiej.
Uniosłem pysk, by oświetliło go złote, rozlane po iskrzącym śniegu światło zimowego słońca. Światło zimowe, światło anielskie. Wiązanka diamentowych kwiatów, drgająca wśród fal leciutkiego wiatru. Umieściłem flakonik w obu łapach, przed swoimi oczyma, przyglądając się promieniom załamywanym przez szklaną ściankę.
Rozkoszowałem się lodowatym powietrzem, wolno napływającym do mojego gardła. Zabawne jest to uczucie, gdy maleńkie rączki mrozu chwytają za przełyk i ciągną tkanki, jakby chciały wyrwać je ze środka na zewnątrz. Ma się ochotę zakaszleć. Trzeba zwolnić oddech, poczekać, aż powietrze nagrzeje się troszkę i bez oporu wypełni ciało.
Powietrze. Nagle zbyt mało powietrza skłoniło mnie, by mimo wszystko odetchnąć głębiej. Rączki zaczęły pełznąć dalej. Ich gryzący dotyk niespodziewane przerodził się w jedno, silne ukłucie; nisko, pod żebrami. Poderwałem z ziemi jedną z przednich łap, by przetrzeć nią mostek.
Kaszel, a potem jego echo, rozniosły się pomiędzy nagimi pniami świerków sięgających nieba. Karafka wylądowała w śniegu.
- Dawaj, za życie.
Upiłem łyk z butelki, zamknąłem ją i podrzuciłem bratu. Szkło podniósł ją z trawy i zamrugał osowiale.
Westchnąłem, gdy odstawił ją na bok.
- W takim razie twoje zdrowie - odrzekłem, nie dbając o dworski ton.
Ostatnie szmery zmieszały się z chrzęstem kroków na śniegu, które szybko określiłem w głowie mianem donośniejących. Zdusiłem w sobie chęć dalszego kasłania i zastrzygłem uszami, przez chwilę chcąc nawet odwrócić się w kierunku nadchodzącej Koży. W końcu odstąpiłem od zamiaru i wciąż trwałem w bezruchu.
Wilczyca w milczeniu ominęła mnie, jak zawieszoną w powietrzu drobinę kurzu, i wkroczyła do jaskini strażników. Odczekałem chwilę, aż jej kroki ponownie zaczęły donośnieć. Wreszcie w całej swojej okazałości Koża znalazła się z powrotem na zewnątrz.
- Ładny mamy dzień. Prawda? - zagadnąłem.
- Ja tu tylko na chwilę - odparła pośpiesznie, zatrzymując się niechętnie, dopiero po kilku krokach. - A ty co? Od tego samotnego picia na mrozie zaraz nabawisz się zapalenia płuc.
Nieznacznie wzruszyłem ramionami. Mówiła natarczywie, jakby próbując zakryć tym głosem coś, co kryło się pod spodem.
- Nie piłem. Koża, czy jesteś w stanie zgodzić się z tym, że trójka jest parzysta i nieparzysta zarazem?
- Nie, to głupota - prychnęła. - Daj spokój, Agrest i nie kłam, że nie piłeś.
- Ale to dwie jedyne możliwości. Nie licząc zera, którym bez wątpienia nie jest trójka, nie ma nic pomiędzy, czyż nie?
- To chyba wiadomo.
- Wiesz, że liczba „trzy” składa się z liczb „jeden” i „dwa”, prawda?
- Oczywiście.
- To kolejno liczby: parzysta i nieparzysta.
- No...
- Zatem można przyjąć, że trójka jest w pewnym sensie parzysta i nieparzysta, czyż nie?
- No to pewnie można. Nie wiem, nie znam się na tym.
- Jasne że nie, Koża. Tak samo jak żółty dodany do niebieskiego to nie żółty ani niebieski, a zielony.
- Posłuchaj. - Zagniewana, po królewsku zmarszczyła brwi na swoim jedwabistym czole. - Nie wiem do czego zmierzasz, ale ja nie mam czasu na takie romanse.
- Połączenie dwóch znanych zjawisk tworzy czasem coś nowego - ściszyłem głos. Spokojny już o jej uwagę, pozwoliłem sobie na krótką pauzę. - Tylko co z tego, jeśli by to dostrzec, trzeba stanąć pomiędzy nimi dwoma? - Zamilkłem, zanim mój głos uwiązł w gardle. Wzniosłem oczy na głęboki, srebrzysty nieboskłon. - Wieczne rozdarcie. Takie jest dokonywanie wyborów, od których zależą losy całej watahy.
- Zmęczony? Może powinno się wymieniać taką władzę co jakiś czas - rzuciła oschle wadera. - Albo w ogóle niszczyć i czekać aż nowa sama się wyłoni. Może wtedy reszta świata byłaby szczęśliwsza.
Dłuższą chwilę zajęło mi przetrawienie jej ciężkich słów. Nawet nie zauważyłem, gdy moje oczy, pojmujące widać szybciej niż ja sam, a może tylko podrażnione mroźnym powietrzem, zaszkliły się. Przesunąłem łapą po policzku.
- No, może się powinno, ale się nie wymienia. Ani nie niszczy.

Kolejny poranek zastał mnie śpiącym jak dziecko. Dość pospolity stan o tej porze dnia, nie mówiąc już o okolicznościach, jakie stworzył mi pobyt w niskobudżetowym uzdrowisku dla miłośników gier strategicznych. Usłyszawszy rozlegający się pod jaskinią, nazbyt rozkołysany krok, jeszcze zanim rozkleiłem powieki wiedziałem, że dzień rozpocznie się inaczej, niż zazwyczaj.
Z wygodnej pozycji na boku podniosłem się do siadu. Mrużąc oczy, zaspanym wzrokiem wodziłem po słupie światła u wylotu jaskini, w niespokojnym oczekiwaniu na nadejście kogoś, kto musiał zmierzać do mojej ostoi.
Kroki ucichły; równe, żołnierskie. Zatrzymał się u samych wrót. Ze zniecierpliwieniem zmarszczyłem czoło.
- Któż tam? - zawołałem, niewiele myśląc. Bacznie postawiłem uszy, dla pewności układając wszystkie cztery łapy w gotowości do poderwania się na równe nogi. Kroki rozbrzmiały ponownie. Towarzyszył im obraz, jakim był rosły basior, strażnik przyboczny przywódcy WWN, którego spotykałem najczęściej na warcie pod tamtą jaskinią.
- Agreście, sprawa jest poważna - oznajmił Solzil, cicho, lecz z przejęciem. - Nadeszła bardzo smutna chwila.
- Zamieniam się w słuch.
Zadźwięczał mi w uszach strzał ostrzegawczy. Następne słowa, krótka wiadomość, rozniosły się wokół żywym łomotem jak lawina toczącą się ze stromej skały.
- Sekretarz zmarł tej nocy.
- Chwileczkę - wyszeptałem, niewiele powietrza mając w płucach. - Co się stało?
- Odszedł we śnie. Wszystko wskazuje na to, że śmiercią naturalną.
Opuściłem wzrok gdzieś pod jego stopy. Dość pospolita śmierć o tej porze dnia, nie mówiąc już o okolicznościach, jakie stworzyły mu zimowe mrozy i jesień życia.
Mimo wszystko, szkoda mi było starego sekretarza.
- Niechby to. Przykro mi - wyjąkałem.
- Wszystkim przykro, ale spodziewaliśmy się tego już od dłuższego czasu. Mowę pożegnalną napisano przed przeszło pół roku. Wiesz jak to jest. Dla ciebie to chyba dobra nowina. Wrócisz do domu. - Widać wilk rozumiał i podejrzewał więcej, niż wcześniej mi się zdawało.
- Ale... jak to, kiedy? - Poczułem jak serce podchodzi mi do gardła. Kiedy? Co tam zastanę? Czy powinienem potem wrócić? Co dalej? Co z WWN? Co z nami?
- Dziś rozpoczynamy tydzień żałoby, ale nazajutrz musimy już wybrać nowego sekretarza. W jaskini straży spotkają się organy naszej polityki, ale przyda się i przedstawicielstwo sojuszu watah. Ty też powinieneś tam być.
- Oczywiście. Będę.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz