Biegłem przez las. Z mojego pyszczka co rusz wylatywała strużka pary. Moje kopytka, bo kopytami nie da się tego nazwać, rozbryzgiwały śnieg na wszystkie możliwe strony świata. Widziałem mojego przeciwnika. Jego rude futro poruszało się płynnie i było wyraźnie widoczne na tle białego i czystego śniegu. Przyspieszyłem. Po chwili wyminąłem Lisa, tym samym obejmując prowadzenie. Gdy dojrzałem pomiędzy drzewami głaz, który oznaczał metę, obejrzałem się, co miało na celu zobaczenie mojego przeciwnika. To był błąd. Usłyszałem huk i ból. Gdy w końcu ciemność spełzła mi sprzed oczu, zrozumiałem co się stało. Przywaliłem w drzewo, które stało tuż obok głazu. Głowa bolała mnie niemiłosiernie. Kora była trochę wgnieciona, a wokół mnie, i również NA MNIE, było mnóstwo sosnowych igieł. Lis podbiegł do mnie zdyszany.
— Żyjesz stary? — Zapytał mnie, przy czym zaczął obwąchiwać.
— Tak jak widać. — Odparłem wstając. Już po chwili, ból zelżał. Wykorzystując nieuwagę przyjaciela przekroczyłem metę.
— Wygrałem! Haha! — Krzyknąłem uradowany i zacząłem skakać wokół drzewa, k które przed chwilą uderzyłem.
— Oszust… — Burknął trochę zły Lis, jednak po chwili mój entuzjazm udzielił się także jemu i zaczął się śmiać.
— Jeszcze jeden wyścig? — Zapytałem, przystając w miejscu.
— Niestety nie mogę, muszę wracać do mojej siostry. — Powiedział smutno. — Może kiedy indziej. — Dodał i odwrócił się. Kiwnąłem mu na pożegnanie.
— Pa! —
— Na razie! — Odkrzyknął i zniknął między drzewami. Ja za to, usiadłem na kamieniu i zacząłem czyścić futro z igieł sosnowych. Dzisiejszy dzień zapowiadał się dłuuuugi i nudny.
< Ktoś? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz