- Chodźmy już, droga do Dreńca będzie długa.- Zawołałam ociągającą się z tyłu Tię.
- Nie ma potrzeby się spieszyć, jest tak zimno.- Chudziutka waderka ziewnęła z wychłodzenia i niemrawo pokuśtykała przez głęboki śnieg.
- To się właśnie rozgrzejesz. No już, hop hop!- Zatrzepotałam skrzydłami zniecierpliwiona, a lodowaty wiatr wzbił się spod nich i wzruszył śniegowe poduchy. Tia zadygotała
- Nie rób tak.- Zęby jej zaklikały.
- Ach, dobrze. Tylko dreptaj szybciej.
Wadera zrównała się ze mną, ruszyliśmy przez morze zasp. Położyłam jedno skrzydło nad jej grzbietem, a ta uśmiechnęła się lekko w podzięce.
Większość ptaków zdążyło już odlecieć na południe, a te które zostały, nawet nie myślały marnować energii na śpiewanie. Nad lasem wisiała cisza, jakby nie tylko cała woda, ale i czas i dźwięk został skuty kawałem lodu. Nawet wiatr nie szumiał między ciemnozielonymi sosnami, nie poruszał zebranych na nich puchowych kapturków. W tym wszystkim dźwięki naszych łap ugniatających świeży śnieg wydawały się głośnie jak kłótnia. Awantura w samym sercu lodowego serca.
- Myślisz, że Dreniec nam podziękuje?- Zapytałam prawie szepcząc.
- A czy on kiedykolwiek nam podziękował?
- Nie przypominam sobie.- Westchnęłam melancholijnie.
- Już niedługo święta.- Odparła, chcąc zmienić temat na coś weselszego.
- Niedługo święta.- Podziękowałam jej za to w duszy.- Robisz coś dla brata?
- Jeszcze nic nie wymyśliłam.
- Aż taki był niegrzeczny?- Zachichotałam.- Ja dla Kama też niewiele mam.
- Tak dla męża nic nie mieć, pff.- Dlatego, że bardzo się starała zabrzmieć sarkastycznie, zabrzmiała jedynie niezręcznie.
- Nie ,,nic”, tylko niewiele. A i tak muszę poczekać do ostatniego dnia.
- Dlaczego?
- Bo lodowe rzeźby szybko się szronią i zasypują śniegiem, a musi być piękna i gładka na wielkie otwarcie.
Jej oczy zaszkliły się zaciekawieniem, gdy podniosła na mnie wzrok.
-Mogę ci pomóc?
- Cz-czemu nie.- Nie chciałam jej mówić, że użyję do tego magii nie narzędzi.- Towarzystwo nie zaszkodzi.
Wyraz twarzy na jej pysku zdradzał jasno, że nie wyczuła tej subtelnej zmiany znaczeń ,,pomocy” i ,,towarzystwa”. Dobrze było kogoś tak rozweselić.
- Może dla Mika też zrobię bałwana. Z jego podobizną.
- To nie jest głupi plan.
- Mi też się podoba.
- Już?- Głos medyka odezwał się w głębi izolatki. Zdziwiony był chłopak, co nie wiem czy bardziej śmieszy czy smuci.
- Dosłownie wpadliśmy i odstawiliśmy mu fiolkę.
- A co on na to?- Delta wyszedł na próg jaskini.
- Że ile można czekać.
- Kanalia.
- Haha, mam mu przekazać? - Wyszczerzyłam białe zębiska, a Delta patrzył na mnie, jakby nie wyczuł żartu. Musi być naprawdę wykończony.
- Czy...coś jeszcze mamy dla ciebie zrobić?
- Dzisiaj już nie trzeba, dziękuję. Tia może zostać.
Położyłam uszy po sobie.
- O.-Położyłam uszy po sobie.- Okej.- Do mojego wesołego tonu wdało się więcej rozczarowania niż chciałam. - To do zobaczenia Delta.
- Tak.- Mruknął i odszedł ze wzrokiem wbitym w recepturę nabazgraną na pergaminie.
- Tia, podaj mi kwiat ostropestu…- Ich głosy cichły z każdym kolejnym powolnym krokiem.
Z transu wyrwało mnie mignięcie granatu w kąciku pola widzenia, był niestety na tyle rozmyty, że nie potrafiłam rozpoznać w tym konkretnego kształtu. Tego koloru futra jednak nie pomyliłabym z żadnym innym. ,,Delta”
Ciało zdrętwiało, nogi zahamowały trochę nazbyt nagle, z trudem odzyskałam równowagę z pomocą skrzydeł. Cała speszona nastroszyłam uszy w kierunku basiora. Ale to nie był medyk.
- To się właśnie rozgrzejesz. No już, hop hop!- Zatrzepotałam skrzydłami zniecierpliwiona, a lodowaty wiatr wzbił się spod nich i wzruszył śniegowe poduchy. Tia zadygotała
- Nie rób tak.- Zęby jej zaklikały.
- Ach, dobrze. Tylko dreptaj szybciej.
Wadera zrównała się ze mną, ruszyliśmy przez morze zasp. Położyłam jedno skrzydło nad jej grzbietem, a ta uśmiechnęła się lekko w podzięce.
Większość ptaków zdążyło już odlecieć na południe, a te które zostały, nawet nie myślały marnować energii na śpiewanie. Nad lasem wisiała cisza, jakby nie tylko cała woda, ale i czas i dźwięk został skuty kawałem lodu. Nawet wiatr nie szumiał między ciemnozielonymi sosnami, nie poruszał zebranych na nich puchowych kapturków. W tym wszystkim dźwięki naszych łap ugniatających świeży śnieg wydawały się głośnie jak kłótnia. Awantura w samym sercu lodowego serca.
- Myślisz, że Dreniec nam podziękuje?- Zapytałam prawie szepcząc.
- A czy on kiedykolwiek nam podziękował?
- Nie przypominam sobie.- Westchnęłam melancholijnie.
- Już niedługo święta.- Odparła, chcąc zmienić temat na coś weselszego.
- Niedługo święta.- Podziękowałam jej za to w duszy.- Robisz coś dla brata?
- Jeszcze nic nie wymyśliłam.
- Aż taki był niegrzeczny?- Zachichotałam.- Ja dla Kama też niewiele mam.
- Tak dla męża nic nie mieć, pff.- Dlatego, że bardzo się starała zabrzmieć sarkastycznie, zabrzmiała jedynie niezręcznie.
- Nie ,,nic”, tylko niewiele. A i tak muszę poczekać do ostatniego dnia.
- Dlaczego?
- Bo lodowe rzeźby szybko się szronią i zasypują śniegiem, a musi być piękna i gładka na wielkie otwarcie.
Jej oczy zaszkliły się zaciekawieniem, gdy podniosła na mnie wzrok.
-Mogę ci pomóc?
- Cz-czemu nie.- Nie chciałam jej mówić, że użyję do tego magii nie narzędzi.- Towarzystwo nie zaszkodzi.
Wyraz twarzy na jej pysku zdradzał jasno, że nie wyczuła tej subtelnej zmiany znaczeń ,,pomocy” i ,,towarzystwa”. Dobrze było kogoś tak rozweselić.
- Może dla Mika też zrobię bałwana. Z jego podobizną.
- To nie jest głupi plan.
- Mi też się podoba.
***
- Wróciliśmy!- Tia oznajmiła swoje przybycie całej jaskini medycznej.- Gdzie jest Delta?- Już?- Głos medyka odezwał się w głębi izolatki. Zdziwiony był chłopak, co nie wiem czy bardziej śmieszy czy smuci.
- Dosłownie wpadliśmy i odstawiliśmy mu fiolkę.
- A co on na to?- Delta wyszedł na próg jaskini.
- Że ile można czekać.
- Kanalia.
- Haha, mam mu przekazać? - Wyszczerzyłam białe zębiska, a Delta patrzył na mnie, jakby nie wyczuł żartu. Musi być naprawdę wykończony.
- Czy...coś jeszcze mamy dla ciebie zrobić?
- Dzisiaj już nie trzeba, dziękuję. Tia może zostać.
Położyłam uszy po sobie.
- O.-Położyłam uszy po sobie.- Okej.- Do mojego wesołego tonu wdało się więcej rozczarowania niż chciałam. - To do zobaczenia Delta.
- Tak.- Mruknął i odszedł ze wzrokiem wbitym w recepturę nabazgraną na pergaminie.
- Tia, podaj mi kwiat ostropestu…- Ich głosy cichły z każdym kolejnym powolnym krokiem.
***
Przygnało mnie aż nad na wodospad, o tej porze zamarznięty na pogięty słup zlepionych sopli i szklistych prętów. Sprawdziłam łapą stabilność tafli lodu skutego jeziora. Pokrywa była gruba na co najmniej 10 centymetrów. Ostrożnie wślizgnęłam się wszystkimi czterema łapami na lód i odbiłam się parę razy, udając sarnę. Pazury wbiły się w pokrywę, sprężyłam mięśnie, wzięłam rozbieg. Wiatr gnał mi w futrze, a ugięte łapy manewrowały po lodowej trasie. Gdy tylko zwalniałam, parę mocnych machnięć skrzydeł nadawało mi z powrotem pędu. Najpierw jedna pętla w lewo, później druga na prawo, już bardziej pewna, ciaśniej skręcona. Podskok, obrót, z powrotem na lód z satysfakcjonującym stuknięciem pazurami. Ślizgawki były najlepsze, czym obdarowywała mnie zima. Z transu wyrwało mnie mignięcie granatu w kąciku pola widzenia, był niestety na tyle rozmyty, że nie potrafiłam rozpoznać w tym konkretnego kształtu. Tego koloru futra jednak nie pomyliłabym z żadnym innym. ,,Delta”
Ciało zdrętwiało, nogi zahamowały trochę nazbyt nagle, z trudem odzyskałam równowagę z pomocą skrzydeł. Cała speszona nastroszyłam uszy w kierunku basiora. Ale to nie był medyk.
Granatowa rublia patrzyła na mnie z brzegu rozlewiska, a ja przytuliłam do boków moje dwa nieporadne żagle, cała czerwona jak maki.
(Delta? Rublio?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz