środa, 31 sierpnia 2022

Podsumowanie sierpnia!

Skarby!
Upłynął nam kolejny miesiąc. Dziś podsumowanie będzie prędziutkie, bo po pierwsze, tyle właśnie mamy do podsumowania, a po drugie, nie przedłużajmy, gdyż wszyscy chcemy ruszyć już w głąb pięknego miesiąca września! Wszak już niedługo, bo za kilka godzin, swoje wielkie święto obchodzi miesięcznik Nasz Głos. O tym, jak i zapewne o wielu innych rzeczach, opowie nam jutro nasza redaktor naczelna, Pinezka. Wszyscy chcemy świętować, więc czym prędzej dopełnijmy niezbędnych formalności, by domknąć ubiegły nam szczęśliwie sierpień. Otóż:

Na podium widzimy dziś wszystkich, którzy napisali opowiadanie. pierwsze miejsce zajmuje Kamael, który napisał 2 opowiadania,
A na drugim miejscu widzimy AlmetteDominoKawkęKraskęC6 i Sigmę z 1 opowiadaniem!

Innymi postaciami, które wystąpiły w fabule, byli Mezularia i Szkliwo.

A teraz mój manifest. Żeby w przyszłym miesiącu ostatni byli pierwszymi, a pierwsi razem na podium stali wraz z nimi! Tego nam życzę, Młodzi Przyjaciele, a teraz do zobaczenia!

                                     Wasza przyjaciółka tylko nie mówcie mojemu ojcu,
                                       Kawka

Od Kamaela - "Morskie wiatry" cz.1

 Możesz rzucić się z kilkuset metrów nad ziemią, czemu nie. Przestaniesz machać skrzydłami i zaczniesz spadać. Upadek z takiej wysokości zawsze będzie śmiertelny, nie ważne, jak wytrzymałe jest twoje ciało. Kto by pomyślał, że skrzydlatym jest tak łatwo popełnić samobójstwo.

Ale to nie to chodziło po głowie Kamaela, gdy przytulił skrzydła do tułowia, pozwalając swojemu ciału bezwiednie opadać w dół, ku morskiej wodzie. Tu chodziło o wiatr. O poczucie wolności. To ta sama radość jak bieganie po kwiecistej łące. Robisz to, bo chcesz, nawet jak nie masz konkretnego powodu. Bo po prostu tak czujesz. Coś cię natchnęło i potrzebujesz wiatru w sierści. Zwykłe wilki biegają. Skrzydlaci spadają.

Gdy woda znajdowała się już niebezpiecznie blisko, basior rozłożył skrzydła z powrotem i zaczął ślizgać się po powietrzu jak na spadochronie. A potem starczyło jedno uderzenie i ponownie skierował się ku niebiosom.

"Jak szczęśliwie", pomyślał. Słońce zaświeciło od południowej strony, zaznaczając jakiś jasny punkt na morzu.

Statek.

<CDN>

wtorek, 30 sierpnia 2022

Od Kawki - „Rdzeń. Nagłe zatrzymanie krążenia”, cz. 3.14

Akt czwarty

Zakłócenie południowej sielanki pojawiło się niespodziewanie. Gdy, słysząc nieznane głosy i kroki, usiadłam na swoim legowisku i zamrugałam kilkukrotnie, by odpędzić przyjemną senność słonecznego dnia, na którą beztrosko pozwalałam sobie od rana, dostrzegłam kolumnę wilków maszerujących na północ. Pierwsza myśl, jakoby to kolejny oddział żołnierzy z WWN ruszał wspierać swoich pobratymców w starciach na północy, została szybko odrzucona. Towarzystwo bowiem, z kilkoma wyjątkami - ochraniającymi je strażnikami - bynajmniej nie wyglądało na wojskowe. Na domiar tego prowadzone było przez... Sekretarza.
- Co to znowu jest? - jęknęła Wrona, strosząc sierść i łypiąc okrągłymi z niepokoju oczyma ze swojego legowiska po drugiej stronie polanki, widocznie zatrzaśnięta w chwilowym odrętwieniu, pomiędzy zaciekawieniem a pragnieniem ucieczki.
- Chodź. - W jednej chwili podniosłam się na nogi i ruszyłam wychodzącą z polanki ścieżką, śladem prącego przez nasze tereny pochodu. Obserwując ich trasę, szybko domyśliłam się co jest celem ich wędrówki, niemniej nie byłam w stanie z całą pewnością stwierdzić, co planują. Tylko świadomość okoliczności, zagnieżdżona z tyłu głowy, uciskała mnie miarowo, przyprawiając o złe przeczucia. Wrona szła krok w krok za mną, próbując przykleić się do mojego boku jak rzep do psiego ogona. Dojrzałam też kilkoro innych wilków, które zmierzały za zgromadzeniem, pchanych czystą, wilczą ciekawością lub kierujących się za nami.
U wejścia na Polanę Życia, niczym u progu świątyni, procesja zatrzymała się. Tu grono poszerzyło się ponownie, zbierając wszystkie obecne na tym, zazwyczaj najbardziej uczęszczanym, kawałku ziemi. Rozejrzałam się w poszukiwaniu znajomych pysków. Z polany zeszły Szklanka i Domino. Z ostatnią nawiązałam krótki kontakt wzrokowy, miarkując przy tym, że o całej sprawie nie wie więcej, niż ja. Między drzewami pojawił się zmęczony cień naszego gońca, Hiekki. W leśnym półmroku, po drodze do jakichś swoich ważnych spraw, zatrzymał się strateg, Duch. Wreszcie moje oczy zwróciły się w kierunku południowym. Klab z pewnością nie był osobnikiem, którego chciałabym tam zobaczyć, nawet jeśli jego obecność zdejmowała ze mnie pewną odpowiedzialność. Mierząc basiora wzrokiem, z niezadowoleniem pomyślałam, że to tak, jakby ojciec już wiedział o wszystkim, co za chwilę miało się wydarzyć. Spotęgowało to towarzyszące mi od początku owego dziwnego spotkania, nieznośne uczucie napięcia. Gdzieś w głębi duszy burzyły się fale niespokojnego oceanu myśli. Wzbudzała je świadomość tak wielu obcych, którzy paradnie nawiedzili naszą ziemię; wzmagał je niecodzienny, podniosły nastrój, jaki zapanował wśród nich, a rychło i wśród nas.
Sekretarz wyszedł na czoło pochodu i dystyngowanym krokiem wspiął się na pagórek, dzięki któremu jego sylwetka, przeciętnej masy i budowy, lecz nieco już zmizerniała z racji wieku, skutecznie wybiła się ponad pozostałych.
- Członkowie Watahy Srebrnego Chabra! - Chrząknął po wodzowsku, obejmując nas wszystkich nieprzeniknionym wzrokiem. Dokładnie takim jak ten, który, jako młoda dziewczyna, pracując niegdyś w WWN, miałam za ciepły i spokojny. W tamtej chwili stanęłam pod mównicą i patrzyłam wprost przed siebie, widząc dostojnego, zaciętego przywódcę, zdystansowanego od poddanych; zarówno własnych, jak i... obcych. - Wraz z dniem dzisiejszym nadeszły istotne zmiany w życiu waszej watahy. WSC traci swobodę samostanowienia. - Słowa spadły na nas jak grom z jasnego nieba.
- Co to ma znaczyć? - zawołałam, zbliżając się o krok w stronę basiora, by przedrzeć się przez gęstwinę stojącego wokół narodu. - Niczego nie ustalono z naszą watahą!
- Mylisz się, Kawko - oświadczył basior otwarcie. Do jego stanowiska, na subtelny gest przywódcy, zbliżył się jeden z podwładnych. Wszem i wobec zaprezentował spisany na jasnej karcie dokument, odcinający się od mrocznych pni sosen i zacienionych kęp trawy. - Decyzja ta jest podyktowana umową zawartą z samcem alfa WSC, Agrestem.
Wśród zebranych zapanowało poruszenie. Kilkoro z naszych wilków niepewnie zbiło się w ciasne stadko, stając obok nas, tuż przed sekretarzem i jego pomocnikiem. Patrzyli na zapisaną znajomym pismem stronę, pobieżnie na treść umowy, a ich ślepia robiły się coraz większe. Tego wszak nie mógł napisać ich przywódca. Nie z własnej woli!
- Gdzie jest nasz alfa?! - zawołała Szklanka, która, przedostawszy się w nasze pobliże, w mig zajęła miejsce u szczytu grupy.
- Od dziś stanowiskiem nadrzędnym jest sekretarz. To ja pełnię tę funkcję i pod nieobecność alfy do mnie możecie kierować się ze swoimi sprawami.
- Niesłychane. - Wilczyca spuściła z tonu, trudno orzec, czy nie chcąc siać zamętu, czy nie znajdując właściwej odpowiedzi.
Prawie zapomniałam o Wronie, ta jednak nie dała zepchnąć się na margines. Odkąd dwa tygodnie wcześniej pojawiła się w moim domu, zdążyłam już jako tako zaznajomić się z jej przaśnym obliczem.
- A od kiedy jesteś członkiem WSC, Sekretarzu?! - krzyknęła. Gdyby mogła stanąć na dwóch łapach i wziąć się pod boki jak jeden z ludzi, których oglądała przez pół życia, pewnie od razu by to zrobiła.
- Wrona, tylko nie mów za dużo - syknęłam, kładąc uszy po sobie. Stary basior zbył jej pytanie milczeniem, a być może to jego następne słowa miały być na nie pokrętną odpowiedzią.
- Wataha Srebrnego Chabra podlega od dziś pod rządy Watahy Wielkich Nadziei.
Przymknęłam oczy.
Powrót do domu, powzięty pośpiesznie, gdy tylko stało się jasne, że przemowa Sekretarza dobiegła końca, oszczędził nam niespodzianek w postaci kolejnych stad wojowników czy im podobnych szarańczy. Była to chwila, aby samotnie opracować plan działania, a potem zdać sobie sprawę, że należy wykorzystać panującą wokół ciszę i odpocząć, zanim ponownie otoczą nas hordy wilków gotowych do walki w imię... wszystko jedno, w imię czego. Należało sprawdzić, co dzieje się u rodziców.
Niepokój wzbudziła we mnie przede wszystkim odpowiedź nowego włodarza na pytanie o nieobecność alfy na tak istotnym politycznie wystąpieniu. Wystąpieniu... naszego nieprzyjaciela, na naszych ziemiach. Próbowałam pokonać lęk rozsądkiem, tłumacząc sobie, że sekretarz WWN mówił tylko o degradacji samego stopnia Agresta, nie zaś o samym Agreście.
- Nie chce się w to wszystko wierzyć. Co ten stryjek nawywijał? - wypluła z odrazą wlokąca się obok mnie towarzyszka. Prychnęłam.
- Pewnie niedługo się dowiemy. Na razie bardziej przejmowałabym się tym, w co wszyscy zostaliśmy wplątani. Bez znaczenia, czy zrobił to stryjek, czy nie stryjek - mruknęłam zachowawczo, a przez mój pysk przebiegł niewyraźny grymas. - Zresztą nie wiem, co naprawdę ma teraz znaczenie.
Tylko jedna myśl spłynęła na mnie jak krople deszczu ze wstrząśniętej, świerkowej gałęzi: co zrobić ze sobą w tym obłędzie? Przyszło mi do głowy, że chciałabym poczekać na Agresta i od niego dowiedzieć się, według jakiego planu postępujemy. Nie zamierzałam jednak zdradzić się przed ojcem. Miałam być jego najpewniejszą stronniczką, ze stronnictwa krwi, potężniejszego niż wszelkie idee, nawet te, którymi sam próbował mnie zjednać. Póki co wszystko się układało, do tego stopnia, że gładko przekazana Admirałowi, najwyraźniej po prostu nie stałam się częścią ostatniego planu Agresta; a przynajmniej nie tej jego części.
A jeśli nie było żadnego planu? Jeśli wszystko wyglądało inaczej, niż chciałyby to widzieć moje zapatrzone w stryjka oczy? Jeśli został uprowadzony, zmuszony do spisania umowy? A może znowu zrobił coś niedorzecznego, jak wtedy, gdy zerwał sojusz z WWN? To niemożliwe, myślałam. Nie był sam. Nie mógł sam wykonać takiego kroku. Nowy asystent, odkąd tylko się pojawił, trzymał się go jak jemioła dębowej gałęzi.
Chyba, że Szkliwo byłby zdrajcą.
Wszystko było ukartowane. Ta „niespodziewana”, tajemnicza chwila niepoczytalności Agresta, która doprowadziła do zerwania sojuszu. Protesty. Sława mojego ojca. Aż wreszcie i to. Szkliwo czy nie Szkliwo? Czy za nowym imieniem stało wciąż to samo kłamstwo? To samo, lecz o wiele przebieglejsze, niż kiedykolwiek mogłam przypuszczać? Czym spowodowany był krach? Po czyjej myśli układało się wszystko od tamtego czasu: naszej, czy WWN? Kto skończył jako zwycięzca: my, czy WWN? Kto miał utuczyć się na powojennym wikcie: my, czy WWN? Czyżby Admirał przez cały czas kłamał, a Agrest był po stokroć bardziej naiwny, niż myślałam?
Jak zadziwiająco dużo wyjaśniałby taki scenariusz, aliści czy był on prawdą? Tego nie potrafiłam dociec, ilekroć jednak próbowałam, powracając myślami do wydarzeń, które opisywał i szukając jego słabego punktu, tylko coraz mocniej wbijałam go w żyzne podłoże własnej głowy.
Groteskowa Kawko, kto jeśli nie ty sama był przykładem naiwności, na którym dzieci w szkole mogłyby uczyć się, jak nie układać swojego życia. Biegałaś z jednej strony na drugą, choć sama już dawno zgubiłaś swoje serce i nie miałaś pojęcia, po której z nich je odnaleźć. Ani czy kiedyś w ogóle się to stanie.
Wkroczyłam do jamy, gdzie trwała już zażarta dyskusja między Admirałem a jego poplecznikiem, którego spotkałam na przemówieniu Sekretarza.
- Jest mama? - zapytałam, przerywając płomienną wymianę zdań.
- WSC się poddała! Doskonale! - rzucił ojciec w moim kierunku.
- Nie rozumiem...?
- Szybko. To doskonały czas, by działać. - To powiedziawszy, przystanął naprzeciwko mnie, z szaleństwem w jaskrawych ślepiach schylając się, jak gdyby zapraszał do zabawy nieśmiałe szczenię. Nie odpowiedziałam na jego niewinną zaczepkę.
„Co robisz?”, pomyślałam. „Lecisz w dół, bo planujesz wypłynąć na powierzchnię. Czy za chwilę zupełnie pogrążysz się w mule, czy odbijesz od leżącego na dnie kamienia?”.
Basior, popychany zupełnie świeżymi siłami, zniknął na zewnątrz, a tam niemal od razu rozległ się powitalny gwar, niepozbawiony zaskoczenia, tak typowego dla grupy, którą właśnie spotkała miła niespodzianka. Fuknęłam, marszcząc nos, i po cichu zbliżyłam się do wyjścia, by nie uronić ani słowa z przytłumionej rozmowy. Słusznie przyjęłam, że głos dominujący w plątaninie innych, należał do ojca. Zwoływał drużynę.
- Przyjaciele moi! Czas wyjść do lasu! Za mną, nadszedł wielki dzień!
Gdzieś wokół rozległy się wiwaty. Mimowolnie zadrżałam, wsłuchując się w nie i rozpoznając ryki co mocniejszych i pewniejszych siebie kompanów ojca. Nie miałam dobrych wspomnień z takim hałasem, ba, te same głosy i te same tony sprzed miesięcy obijały się jeszcze w moich uszach i raziły struchlałe serce. Zanosiło się jednak na to, że tym razem będę świadkiem nie upadku, a powstania.
- Sprzedano nas! - krzyknął basior z nową mocą. Z lekka ściągnęłam brwi i postawiłam jeszcze kilka cichych kroków, schylając się i wspinając do wyjścia, by w końcu wyjrzeć z nory i dostrzec jego dumnie wypiętą pierś i puszysty ogon, kołyszący się wolno, lecz mocarnie. - Władza WSC oddała watahę wrogowi!
Harmider przybrał na sile. Ani się obejrzałam, gdy na ścieżkach prowadzących ze stepów do lasu rozgorzał płomień niecierpliwości i podniecenia. Tłum wezbrał niczym fala, jedni wykrzykiwali swoje myśli całemu światu, inni na poboczach wymieniali między sobą opinie i snuli jakieś plany. Jeszcze inni, nagle oderwani od swoich zajęć, dopiero zbierali się w większe zespoły. Jedno ich wszystkich łączyło: poszli za ojcem bez zająknięcia. Nie miało znaczenia, czy w ich oczach widziałam niezdarne pragnienie działania, jedynie rozdrażnienie, czy zmęczone wspomnienie wypitego poprzedniego dnia alkoholu.
Patrzyłam, jak drużyna zwołana w kilkanaście minut rusza na północ, do lasu. Niebawem nad stepami nastały bezruch i cisza, takie, jakie były chlebem powszednim tych ziem, zanim zasiedliło je stado moich rodziców. Potoczyłam wzrokiem po opustoszałym rozłogu. Nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić. Czułam, że coś mnie właśnie omija, jednak gonienie za ojcem i jego ziomkami, a tym bardziej zasilenie ich grona, wydawało mi się nie na miejscu. Ostatecznie postanowiłam poczekać, choć sama jeszcze nie wiedziałam, na co. Wróciłam do jamy zajmowanej przez rodziców i usiadłam na ziemi.
Pusto. Głucho. Bezgłos dzwonił w uszach, czas upływający w samotności przytłaczał. Mimo to mijały minuty, a ja nie ruszałam się ze swojego miejsca. Trwałam w niezmiennej pozycji jak słup soli, wsłuchując się w odgłos wiatru, jedyny dźwięk dobiegający z zewnątrz, w nadziei usłyszenia tam czegoś zapowiadającego przerwanie mojej bezczynności. Najbardziej chciałam wreszcie spotkać matkę, która podczas popisów ojca podziewała się nie wiadomo gdzie, lecz nie było mi to dane.
Granica południa, którą poznałam po niewyraźnych, świetlistych plamkach na ziemi przed wyjściem, została przekroczona zaskakująco szybko. Najwyraźniej Słońce zbliżającej się nocy w swoich pałacach miało do roboty więcej niż ja, bo biegło tam na złamanie karku. Śledząc jego płomienną wędrówkę doszłam do wniosku, że nie ma już na co czekać. Podniosłam się ciężko, wyszłam na powierzchnię ziemi, gdzie jeszcze raz przekonałam się, że jestem zupełnie sama.
Znowu w drodze. Nogi niosły mnie wiernie, tym razem z południa na północ, podążając przed siebie, ramię w ramię z rozumem.

- Nymerio, czy Agrest był dziś u ciebie?
Zbliżając się do wadery, zajętej odpoczynkiem należnym chorej, miałam wrażenie, że niczym świętokradca zaburzam wyciszenie, zesłane jej przez Niebiosa.
- Witaj Kawko. Był rano. Czemu pytasz? - Uniosła powieki. Opalizujące złotem i odbitą zielenią oczy błysnęły w ciemnościach. Odetchnęłam.
- Dziś rano Agrest oddał Sekretarzowi władzę nad WSC.
- Jak to? - Wilczyca zmarszczyła brwi.
- Naszym przywódcą jest teraz przywódca WWN.
- A Agrest?!
- Nie wrócił do domu.
Nymeria raptownie  chwyciła za widniejący na swoim brzuchu, poszarzały bandaż. Jej pysk wykrzywił się z bólu, a jedna z łap uniosła się, by wskazać leżący nieopodal koc. Popatrzyłam najpierw na nią, potem na niego, aż wreszcie schyliłam się, by podać go cierpiącej.
- Dziękuję - wyksztusiła, z całej siły przyciskając do siebie miękki kawałek materiału. - Powiedz mi wszystko, co wiadomo.
- Niewiele wiadomo. Rankiem Agrest prawdopodobnie zabrał ze sobą asystenta, wyruszył do WWN i więcej nie widziano żadnego z nich. Sekretarz przybył do WSC i na Polanie Życia pokazał nam umowę, według której jest teraz ponad alfą, a potem wyprawił się do waszej jaskini. - Zrobiłam krótka przerwę, by złapać oddech i sklecić dalszą część powściągliwej opowieści. - Admirał dowiedział się o wszystkim. Planuje rozbicie WSC na dwa obozy.
- Czyśmy kiedyś byli jednością... - Smutek bez skrępowania przekłuł tkliwą powłokę jej głosu. Potem uderzył prosto we mnie. Szczęśliwie byłam w lepszym zdrowiu i nie ugięłam się pod jego naciskiem. - Trzeba porozumieć się z naszym wojskiem.
- Ja nie mogę tego zrobić. - Pokręciłam głową. - Zwłaszcza, że Admirał jest gdzieś na naszych terenach. Nie powinnam nawet do ciebie wstępować.
- Ach. Jest tu ktoś, kto może? - Wadera kiwnęła głową w stronę głównej sali, na której przebywało jeszcze kilkoro wilków. Ledwie wyjrzałam z odgrodzonej gałęziami martwych krzewów części jaskini, w której ulokowana została Nymeria, skrzyżowałam spojrzenia z Ry'em, którego wzrok czujnie krążył gdzieś w naszym pobliżu. Basior niemal natychmiast podniósł się.
- Kawko? Wszystko już wiecie?
Przechyliłam głowę. Gestem zaprosiłam płowego strażnika do drugiego pomieszczenia, a z jego pyska wypłynęły kolejne słowa, jakby tylko czekał na okazję, by je wypowiedzieć; jakby obawiał się, że zapomni je, nim dotrze do końca opowieści.
- Czy Agrest wrócił z poselstwa?
- Nie. Zamiast niego przyszedł Sekretarz.
- Wczoraj wieczorem, gdy alfa wychodził stąd, po odwiedzinach u żony, poprosił mnie, bym dziś, wraz z nastaniem świtu, zgłosił się na północy, zaraz przy linii frontu. Mieliśmy pójść do WWN z poselstwem. Poszliśmy.
- Ty, Agrest...
- Satomi i Szkliwo. Tam  przedstawiona została propozycja porozumienia. Wojsko eskortowało alfę z asystentem na terytorium WWN, gdzie mieli uzgodnić jego dokładne warunki.
- Trzeba powiadomić wojsko - oświadczyła Nymeria, głosem mocniejszym niż poprzednio.
- Jaskinia wojskowa o wszystkim już wie. Od rana przygotowuje się na przyjęcie nowego trybu pracy. Czekała tylko na urzędowe potwierdzenie, choć jeśli jest tak jak mówicie, pewnie już je otrzymała.

Śpiew skowronków nad polami przywitał nowy dzień w Watasze Wielkich Nadziei. Te same skowronki wprawne ucho być może usłyszałoby na południu WSC. Tam jednak ich głosiki, zagłuszone przez gęstniejącą atmosferę, mogłyby nie brzmieć tak słodko i beztrosko. Przenieśmy się więc w urokliwą scenerię lasu o tysiącach odcieni zieleni i wciąż mieniących się, ostatnich, leśnych kwiatów, które jeszcze nie zamieniły się w owoce. Gdzie lekki wietrzyk zwiastuje rozwianie ostatnich chmur, zamiast napędzać je, z zachodu czy z południa.
Wśród melodyjnych wołań ptaszków i rytmicznego cykania świerszczy, najpierw rozległy się żwawe kroki, a chwilę później dołączyły do nich ciut blade nuty leniwej rozmowy. Po grocie poniosło się delikatne echo. Dwóch gości, oczekujących na przybycie gospodarzy jaskini, w oczekiwaniu podniosło wzrok. W wejściu zatrzymał się rosły, brązowy wilk, oświetlany ciepłymi promieniami letniego poranka.
- No proszę. Życie lubi czasem zaskoczyć: alfa zaproszony pod nasz dach. I to nie jakiś łotrzyk z WSJ, a sam przywódca naszych dawnych sojuszników. Rzadko się zdarza.
- Tak nisko się cenicie? Czy naszą wizytę tak wysoko? - Jako pierwszy odezwał się nie przedmiot rozważań gospodarza, a jego skrzydlaty towarzysz. Lekki uśmiech wpełzł na jego dziób, a oczy uważnie zmierzyły dwójkę przybyłych od stóp do głów. Jasnowłosa, puchata wadera i basior-szatyn wmaszerowali do środka.
- Z moich obliczeń wynika, że wypadałoby, żebyś tym razem siedział po naszej stronie ławy przesłuchań, Mundek.
- Jego imię brzmi: Szkliwo - burknął milczący dotąd alfa, siedzący na przeznaczonym mu miejscu, z łapami skrzyżowanymi na piersi.
- Tak, tak, wybaczcie przejęzyczenie, my wiemy swoje. Doświadczony nos śledczego wywęszy każdy przekręt w promieniu kilometra. Kimkolwiek jesteś, przyjacielu, po prostu nigdy nie miałem wątpliwości, że równie blisko ci do psa, co do szmaty. A dziś zaczynam mieć wątpliwości; szala przeważa...
- Czy Sekretarz oby na pewno zdążył już nakreślić wam cel naszej wizyty? - Zapytał szary ptak. - Przyszliśmy z poselstwem i, zdaje się, właśnie zostaliśmy internowani.
- Czyli jednak szmata. Spokojnie, Sekretarz wydał nam dokładne zalecenia. Nie zajmiemy wiele czasu. Na pewno wystarczy z waszego sporego zapasu. Jesteście u nas od wczoraj?
- Od wczoraj.
- No właśnie. Z tego wszystkiego zapomniałbym o formalnościach. Ja to strażnik śledczy Brus, a to strażniczka śledcza Koża. A teraz przejdźmy do rzeczy.

C. D. N.

piątek, 26 sierpnia 2022

Od Kamaela CD. Domino - "Kochanie, bądź moja!" cz.7

Kamael spojrzał w przestrzeń przed siebie. Zadawał sobie pytanie, jak szczery może być w stosunku do swojej ukochanej. Odpowiedź brzmiała: do bólu. Nie może jej kłamać. Nie może jej mydlić oczu i chować tego, co przeżył. Jeżeli mają sobie zaufać, to bezgranicznie.

– Nigdy jej nie opuściłem. Dotknęło mnie nieszczęście podczas pożaru lasu, moje pióra częściowo spłonęły. Na piechotę nie potrafiłem odnaleźć drogi do domu. Pewien wilk, któremu będę już wdzięczny do końca życia, pokierował mnie ku Watasze Srebrnego Chabra. Tu spotkałem Ciebie. I nie potrzebuję już wracać.

↼ upływ czasu ⇀

Ile to już było, parę miesięcy? Parę miesięcy, odkąd zaczęli się spotykać. O ile nie więcej. Domino weszła w życie Skrzydlatego i ozdobiła je, tak jak kwiat różany zdobi zielony żywopłot. Długą i być może urokliwą zieloną ścianę, ale wcale nie piękną bez czerwonych pęków miękkich płatków. Wadera stała się dla niego oazą, do której z chęcią przychodził ugasić swoje pragnienie i nigdy nie potrafiłby napić się innej wody.

Mieszkali razem, w swoim małym, bajecznym światku, w którym każdy malowany zachód słońca był idealną scenerią na wspólne podniebne tańce. Dwa anioły zakochane bez przytomności, zapatrzone w siebie z tym samym zachwytem, co kot oglądający świąteczne lampki na choince. Uzupełniali się, ona przytwierdziła go do ziemi, ukazując całkowicie wilcze uczucia, a on obdarował ją drugą parą skrzydeł, unosząc w chmury mistyczności i marzeń. On dobrze wiedział, że nie mógłby bez niej już żyć. I dlatego Kamael postanowił zadać to najważniejsze w życiu par pytanie, do którego należy się zbierać przez długi czas, by wyszło idealnie. Trzeba przygotować odpowiednią przemowę, znaleźć odpowiednie miejsce i wyczuć odpowiedni czas. I modlić się do sił wyższych, żeby wszystko poszło po myśli basiora, bo jeżeli tak się nie stanie, to obetnie swoje skrzydła. To nie groźba, to błagalne wołanie.

Gdyby się udało... Och, jeżeli by się udało... Mogliby założyć własną, cudowną rodzinę. Mogliby stworzyć ukochany dom, w którym każde z nich czułoby się bezpiecznie. Ich dusze stałyby się jednością, dzieloną przez dwa ciała, ale gdy nadejdzie moment rozłąki ze światem śmiertelnym, mieliby pewność, że połączą się już w jedno na wieki. Czekaliby na siebie w każdej przyszłej formie, po każdej drugiej stronie, połączeni tą niewidzialną, nieprzerwanie długą nicią przeznaczenia. A może miało to już miejsce? Może już kiedyś, wieki temu się ze sobą spotkali, zawiązali pakt, że nigdy więcej się nie opuszczą i teraz, w obecnym życiu, tylko ponownie się spotkali po latach, gotowi zżyć się ze sobą do kolejnej śmierci jeszcze zanim sami o tym wiedzieli. Jak pięknie układał się ten świat, że ich serca siebie znalazły, jak cudownie tkwiły gwiazdy, że ich dusze związane były ze sobą. Myśl ta przyprawiała Kamaela o radosne dreszcze, kazała mu śpiewać w milczeniu erotyczne pieśni i śnić po nocach miłosne baśnie. Nie chciałby być nigdzie indziej jak tu, ze swoją najdroższą Domino, w tej przyziemnej, tak zwyczajnej Watasze Srebrnego Chabra. Kamael już nie był jakimś tam Skrzydlatym z watahy Alis Caelorum, która miała się za prawie bogów. Był teraz zwykłym, uskrzydlonym wilkiem, który poza lataniem w sumie nic nie potrafił. I tak było dobrze. Tak było najlepiej. Najważniejsze, że wraz z nim była tu Domino.

Szczególna radość w sercu basiora pojawiła się, gdy pewien wschód słońca nad morzem był wyjątkowo malowniczy. Wiedział, że jego błagania zostały wysłuchane, że to jest właśnie ta chwila. Siły wyższe zmiłowały się nad nim, dały mu znać "Dobrze więc, zrób ten najważniejszy krok" i obdarowały go scenerią, o której śnią rozmarzeni malarze. Gdy tylko Kamael na nocnej przechadzce zobaczył słońce wysyłające swoje pierwsze promienie zza horyzontu, oświetlając chmury rozciągające się po niebie niczym uroczyste i delikatne pociągnięcia pędzla, od razu wiedział, że to jest właśnie ten dzień. Dzień, w którym przyjdzie mu zadać to pytanie. W którym doczeka się odpowiedzi i nie będzie już więcej chodził po cierniach, zostawiając za sobą krwawe ślady, próbując sięgnąć swojej najpiękniejszej róży. Będzie mógł wzlecieć w powietrze ze swoją różą, pokazać jej świat. Lub ułożyć się na cierniach, pozwalając, by przebiły mu skórę i serce, jeżeli róża nie zgodzi się na bycie jego.

Pojawił się w grocie, którą zamieszkiwał wspólnie z Domino, z zielonym wiankiem na głowie. Zielony symbolizuje nadzieję, czyż nie? Podobny wianek, tylko ładniejszy, przyniósł także swojej najdroższej ukochanej, by również mogła go założyć. Nakrapiana wadera obudziła się na lekkie trącanie nosem, po czym spojrzała na niego zaspana i z zaskoczeniem.

– Co się dzieje? Co to za wianki? Gdzieś idziemy? – zapytała cicho, posłusznie zakładając roślinną koronę na głowę. Choć była zmęczona, starała się zaufać swojemu ukochanemu i powoli wstała, rozciągając zrelaksowane mięśnie.

– Na plażę – równie cichym szeptem odpowiedział jej Skrzydlaty. – Na krótki spacer, jeśli można.

– Oczywiście.

Wyszli na zewnątrz, mimo że Domino miała lekkie problemy ze stawianiem prostych kroków. Nic dziwnego, tak nagle ją wybudził z głębokiego snu. Ale wyglądała niezwykle uroczo z tymi zaspanymi oczkami, ziewając raz po raz i uśmiechając się delikatnie gdy ich oczy się spotykały w znikającej ciemności. Szli ramię w ramię, tak jak zawsze to robili od swojego pierwszego spaceru, a tym razem dodatkowo Kamael służył jej za podpórkę, gdy czuła się niepewnie na nogach. Domi zachichotała, gdy po raz kolejny poplątały się jej nogi.

– Jestem ciekawa, coś tym razem wymyślił, Kam – wadera mimowolnie nieco naśladowała sposób mowy prawie-partnera. Szum morza nawet nie próbował zagłuszyć tego zalążka rozmowy, będąc cichym jak jeszcze nigdy się nie zdarzyło, ale wciąż obecnym, ciekawy rozwoju wydarzeń.

– Zobaczysz. I mam nadzieję, że ci się spodoba. – Tajemnicza odpowiedź nieco rozbudziła Domino.

Spacerowali powoli, dopóki niebo nie zrobiło się najpierw różowe z jednej strony, po czym ten róż ustąpił miejsca pomarańczy i czerwieni, samemu przesuwając się na środek przedstawienia. Chmury zgodnie z oczekiwaniami Kamaela zablokowały częściowo światło słońca, tworząc ciemne plamy. Cała ta gra kolorów odbijała się w niezwykle spokojnym morzu, które delikatnie głaskało plażę, chcąc z nią flirtować tak jak Kamael z Domino. Niebieskie grzywy, które jeszcze nie wyblakły od słońca, goniły się leniwie, ledwo pokazując się znad wody. Były zaspane tak jak nakrapiana wadera i nawet w podobnym kolorze.

Domino zakochała się w tym widoku. Basior widział to w jej oczach. Patrzyła z zachwytem na nadmorski wschód słońca, zrzucając z siebie resztki snów, ciesząc się tu i teraz, że jest na tej plaży ze swoim ukochanym, widzi ten piękny obraz i może wdychać świeże, zdrowe morskie powietrze. Kamael również się cieszył, tylko, że on miał jeszcze więcej powodów. A jeden z nich właśnie wyjadał go od środka i kazał nie zwlekać, bo ta magiczna chwila, jeśli umknie, to już nigdy więcej nie powróci. Skrzydlaty wziął głęboki wdech.

– Droga Domino, królowo mojego serca. Pozwoliłem sobie zabrać cię na spacer w ten malowniczy poranek, gdyż mam do ciebie ważne, niecierpiące zwłoki pytanie.

Wadera spojrzała na niego ze zdziwieniem iskrzącym się w oku, w pełni już rozbudzona i zaciekawiona nagłym podjęciem tematu. Powstające słońce odbijało się w jej dwubarwnych ślepiach, zapierając dech w piersiach i tak duszącemu się już wilkowi. Toż to gwiazdy ujawniające się w drugiej połówce, te same, które w samotne noce będą prowadzić do ciepłego gniazda, do domu, do kochającego serca, które zawsze jest gotowe przytulić. Najpiękniejsze gwiazdy, których nikt nie znajdzie na mrocznym całunie nocy, a które będą świecić właśnie najjaśniej ze wszystkich. Kamael nie mógł oddychać. Mimo to dzielnie kontynuował.

– Odkąd cię ujrzałem, wiedziałem, że jesteś dla mnie tą jedyną. Wiedziałem, że nie będę już umiał bez ciebie żyć, moja pani. Widzisz, moja dusza jest zaledwie pustynią, martwą i pustą. Nie nadawała się do niczego, nie ważne, ile czasu ją pielęgnowałem, starałem się coś zmienić. Tobie natomiast wystarczyło zaledwie się pojawić, wylać odrobinę wody swojej własnej duszy na moją pustynię, utworzyć niewielkie źródło, by powstała oaza pełna zieleni oraz życia. W tej właśnie oazie pragnąłbym zamieszkać wraz z tobą, moja najdroższa, wyhodować najpiękniejsze kwiaty, jakie kiedykolwiek widział ten świat oraz najsmaczniejsze owoce, o których nie słyszeli nawet najwięksi podróżnicy i koneserzy botaniki. Gdyby ktoś kiedykolwiek odważyłby się obciąć tobie skrzydła, to obiecuję ci, moja najdroższa Domino, że użyczyłbym ci swoje, byś wciąż mogła latać na tle pięknych zachodów słońca i być aniołem cudowności. Pozwól, że zadam swoje pytanie w słowach prostych, niegodnych twojej osoby: czy zechcesz sprawić mi ten zaszczyt i uczynić najszczęśliwszym basiorem pod słońcem, zostając moją żoną?

<Domino? Zostaniesz żoną Kamaela?>

poniedziałek, 22 sierpnia 2022

Od C6 - ,,Na Pół'' cz.4

Sala konferencyjna hotelu Foksal skąpana tego dnia była w krwawym świetle kończącego się popołudnia. 
Wysokie, monumentalne okna ze zdobionego szkła wpuszczały na podłogę snopy jasności, mieniące się na krawędziach fioletem i zielenią. Stół z ciemnego drewna ciągnął się od dwuskrzydłowych drzwi wejściowych aż do drugiego końca pokoju na którym wysoki, nieco już posiwiały mężczyzna w garniturze stukał niecierpliwie palcami w drewno. Co chwilę zerkał na swój zegarek jakiejś drogiej marki i chrząkał zniecierpliwiony, a echo jego głosu odbijało się w rogach sali odciętych od reszty pokoju posępnym półmrokiem. Wyciągnął zza klapy garnituru paczkę papierosów i zignorowawszy nalepioną nań wizję rychłego zgonu, z drżeniem rąk wyciągnął jednego. Wypuścił gryzący, biały dym z szerokich nozdrzy. Drzwi otworzyły się nagle, mężczyzna podskoczył na siedzeniu i wcisnął narkotyk w papierośnicę. Do sali wkroczył profesor Henrix z wielkim wózkiem restauracyjnym o piszczących kółeczkach. Białe prześcieradło jednak przykrywało to, co się na nim znajdowało.
Biznesmen, właśnie z powodu tejże raniącej nieświadomości, zaczął dopatrywać się w kształcie pod materiałem sylwetki człowieka. Przeraził się na sam pomysł. 
-Dziękuję, że zgodził się pan spotkać.- Naukowiec ścisnął dłoń bankiera.
- Naturalnie, dlaczego miałbym odmówić.- Uśmiechnął się sztucznie.- Nauka zawsze stwarza świetne poletko dla inwestorów. No, to z czym do mnie pan przychodzi?
- Chcę prosić bank o pożyczkę na dalsze badania. Widzi pan, wiele z moich projektów z łatwością prowadziłem jawnie, jednak ten jest na tyle…eksperymentalny, że nie łudziłem się o jakąkolwiek pomoc finansową zanim nie zbiorę dowodów, że eksperyment może się udać. 
- …Eksperyment? - Biznesmen zacisnął usta w trwodze.
Jedyne, czym mógł ocucić swój umysł w takim momencie, była wizja sukcesu, jakie daje ryzyko. Odetchnął powoli, wyuczenie wizualizując sobie przed oczami podwyżkę, chwałę i dodatkowe 3 zera na koncie.
- Niegroźny dla ludzi, zaświadczam pana. Wszystkie próby były dotychczas przeprowadzane na zwierzętach.
Bankierowi ulżyło, rzucił jeszcze raz okiem na sylwetkę na stole.
-W takim razie z czym pan przyszedł?
Niższy z nich popchnął wózek w snop światła i teatralnie złapał za róg prześcieradła. Mężczyzna w garniturze miał rację. Nie zgadłby, co zaraz zobaczy, gdyby próbował. 
Materiał opadł na podłogę a bankier na krzesło.
-Henrix, co ty wyprawiasz?
-Nieśmiertelność tworzę.
***
Frankenstein jest tworem szaleńca. Wizją, że człowiek może stworzyć życie z niczego. Nie wiadomo już, czy twór czy twórca jest ,,bardziej żywy”, gdy oba nie odróżnia nic prócz genezy. Co więcej, twór wydaje się o wiele bardziej ludzki od autora. Tak jak człowiek czasami wydaje się bardziej boski od samego Boga.
Jednego nie potrafię zrozumieć. Dlaczego jego stwórcę obwinia się o kompleks boskości, gdy nie ma on niczego wspólnego z istotą wyższą? Przecież to Natura tworzy coś z niczego, niczym dziwnym jest więc, że element tejże Natury podąża wytyczoną mu drogą. Stać się Bogiem to nie naśladować przyrodę i duplikować bez końca jej wizje, a łamać jej prawa. 
1. Każdy się kiedyś narodził.
2. Każdy krwawi.
3. Każdy musi kiedyś umrzeć.
Chcę być Bogiem, a nie Naturą. Chcę wznieść się ponad własną cielesność. 
Frankenstein nie był potworem. Był pierwszym archaniołem.
***
Odurzył mnie. Wiedziałem to jeszcze zanim w pełni odzyskałem czucie w ciele. Leżałem na czymś zimnym, jakiś gładki, wypolerowany metal. Przykryty kawałkiem obrusu, na tyle białym, że światło mogło przechodzić pomiędzy jego splotami, prosto do moich oczu. Naprzemiennie jasność i ciemność dezorientowała mnie jeszcze bardziej, ale po pewnym czasie odnalazłem spokój w rytmiczności. Ciągnie mnie korytarzem, jak inaczej wyjaśnić regularnie rozstawione źródła światła? Później usłyszałem dźwięk otwierających się drzwi, czyiś stłumiony, chrapliwy głos. Definitywnie człowiek. O czymś rozmawiali, ale nie mogłem jeszcze poruszyć uszami na tyle, by wyłapać sens ich mowy. 
Ktoś ściągnął ze mnie płachtę, a ja skrzywiłem się od światłowstrętu. Migrena zaryczała pod czaszką.
Głos mężczyzny przede mną nabrał na mocy, coś krzyczał w kierunku doktorka. Zbliżył się, obiegł mnie dookoła, coś szepcząc do siebie. Wreszcie nachylił się nade mną, a ja czułem jego ciepły oddech na swoim nosie. Gdy próbował mnie dotknąć, rozchyliłem powiekę.
- To żyje!- Cofnął się tak nagle, że prawie by rąbnął zadem o podłogę.- Chryste Przenajświętszy, Doktorze!
Doktorowi musiało się podobać to połączenie słów, uśmiechnął się z opanowaniem.
- Proszę się nie bać, on nie gryzie. 
Powstrzymałem pokusę, by się wyszczerzyć powitalnie.
- Jak ci się udało go ożywić?
- Nauka.- Zaśmiał się triumfalnie.- I mój genialny umysł. Był tylko odpadkiem z ulicy, ale dałem mu drugą szansę i nowe życie.
Jakże wysublimowana metoda na nazwanie kogoś śmieciem.
- A…to?- Bankier kręcił kółka dłońmi nad swoim brzuchem.
- Wszystkie elementy mechaniczne nie są kaprysem, a koniecznością, by organizm funkcjonował poprawnie Musiałem zrekonstruować jego kręgosłup na nowo, ale dzięki większej wydajności maszynowych zamienników przy mniejszym rozmiarze, nie potrzebował już trzewi. Pomyśli tylko pan, jakie cuda mógłbym zdziałać, gdyby tylko posunąć się o krok dalej. Ile żyć uratowanych w wypadkach drogowych, przy przeszczepach, operacjach rozdzielania bliźniąt syjamskich. Nowe oko, wątroba, żołądek, ręka, noga, kości! Co tylko potrzeba.
- A czy pański pies może się ruszać? - W głosie mężczyzny czuć było zwątpienie. - Nie jest przecież eksponatem, mam rację?
Z twarzy naukowca w mgnieniu oka spłynęło zadowolenie, jak z parasola spływa kropelka wody.
- Ja, em.- Poprawił nerwowo okulary.- To nie tak, że nie potrafi, tylko dla pańskiego bezpieczeństwa musiałem go…
Nic nie musiałeś staruszku, udław się tymi swoimi ,,lekami”, chciałem warknąć mu w twarz.
Oboje obserwowali w milczeniu jak powoli stawiam się na nogi. Każde spięcie mięśni było nieludzko trudne, zacisnąłem zęby i z drżeniem łap parłem dalej. Usiadłem przed nimi, za sobą mając kwadrat światłości. Patrzyli na mnie dokładnie tak, jak oczekiwałem. Widziałem, że podziwiają, a ja zerknąłem na nich z góry, chociaż z oczu nie widać już było po mnie wilka. Patrzyłem na nich z dumą lwa.
Bankier padł n kolana i posuwał się na nich w moim kierunku w czystym zachwycie. Podniósł ręce do góry, chcąc chwycić mnie za brązowe futro. Ujął w ręce oba policzki i pogłaskał kciukami.
- Jesteś piękny.-Wyszeptał.
A ja pochyliłem się i puściłem na jego twarz ciepłe powietrze z falujących nozdrzy. Zaśmiał się z nieblaknącym uśmiechem.
Zerknąłem jeszcze z zadowoleniem na profesorka, a ten odpowiedział mi kiwnięciem głowy.
Tatuś był ze mnie dumny.
***
- Dlaczego mnie nafaszerowałeś środkami usypiającymi?- Zapytałem go po spotkaniu 
- Nie chciałem, żeby coś wymknęło się spod kontroli. Nie wiedziałem jak zareagujesz na człowieka innego niż ja. Koniec końców jesteś dziki, tylko ja jako jedyny człowiek miałem z tobą kontakt. Nie bałbyś się, że coś cię wytrąci z równowagi?
- Doktorze, umiem nad sobą panować. 
- Wiem 6.- Podrapał mnie po karku.- Cieszę, się że nie powiedziałeś wtedy ani słowa. To niebezpieczne odkrywać wszystkie karty na raz.
- Ale translator głosu to też twój wynalazek. Nie mogę go zaprezentować?
- Jeszcze nie, nie wszystko na raz. Teraz wskakuj.- Wskazał na wózek z prześcieradłem.- Muszę cię jakoś przemycić do auta. 
Zatrzymałem się.

- Nickolas?

Profesor zdziwił się, rzadko używałem jego imienia w jego obecności, a już w szczególności zwracając się bezpośrednio do niego.

- Tak?

- Pozwolisz kiedyś pokazać im to, co ja wymyśliłem? - Słyszałem jak wzdycha.

- W swoim czasie.

Czułem, że kłamał. Wpakowałem się więc na wózek w milczeniu, a nabrzmiewającą wściekłość przykryłem szybko prześcieradłem. 

***

- 6! 6!- Lisi cyborg próbował przekrzyczeć walenie mechanicznego młota o kowadło.
Wyłączyłem machinę i zsunąwszy sobie gogle na czoło łypnąłem na niego z rozdrażnieniem.
- Czy ty możesz sobie krzyczeć gdzie indziej? Zajęty jestem.
- Ale słyszałem, że byłeś dzisiaj na zewnątrz. Że profesorek cię zabrał.- C4 starał się spojrzeć mi w twarz. - Coś tam robił tyle czasu, chłopie?
Kolejne uderzenie młota.
- Chodziłem po wybiegu i prezentowałem swoją blaszaną dupę wszystkim, którzy zechcieliby ją kupić.
Lis zamrugał zdezorientowany. 
- C6, co ty…
- Odwal się już.- Warknąłem wściekły, nie odrywając wzroku od kowadła.

Gdy C4 zniknął mi z pola widzenia, wróciłem myślami do pracy. Spuściłem wzrok na kowadło, na rozżarzony kawałek stali. Złapałem w pysk szczypce i wrzuciłem nimi metal do kubła z wodą. Kłęby pary uniosły się znad tafli. Zanurzyłem łapy w wiadrze i wyjąłem z niego protezę żuchwy, tym razem z ostrzejszymi kłami niż te, jakie profesorek dał mi przy narodzinach. Szpiczaste, stalowe kolce mieniły się w świetle ognia kuźni. Przesunąłem łapą po czubku przedniego kła, czując pod opuszkiem jej moc. Odsunąłem się podniecony.
Jaka to była przyjemność mieć wpływ na to, kim się jest. Nie chciałem być grzeczny, bezpieczny, łagodny, nie chciałem być tylko ,,ożywionym, kalekim psem starego naukowca". Czułem, że mogłem być czymś dużo więcej, już jestem. Widziałem przecież, że bankier klękał. Człowiek klękał i to przede mną.
Jestem piękny, więc patrzcie na mnie.
Jestem godzien, więc klękajcie.


CDN

poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Od Kraski CD Delty (Mezularii) - "Jaspis" cz. 3

Ziemia zatrzęsła się z bólu, gdy opadłe z sił drzewo uderzyło w nią całym swoim ciężarem. Jej wibracje harmonizowały się z obolałym ciałem wilczycy, którym wstrząsały podobne dreszcze, i ta energia z połączenia dwóch potężnych fal musiała wybić jej podświadomość z dolnych rejonów mózgu na wyższe sfery. 

Ale jak wysoko, Kraska nie miała pojęcia. Czy jeszcze spogląda na świat przez żywe oko, czy to obraz wykreowany przez ogniki ducha? Czy ten chłód to uczucie pochodzące z powierzchni żywego ciała stykającej się z przesiąkniętą lodowatym deszczem ziemią, czy z jej widmowego wnętrza w pustce pomiędzy światami, czy też zaraz ją, duszę, pochłoną płomienie piekielne? To skomplikowane pytanie, lecz wszystkie te scenariusze różnią się mniej, niż się nam wydaje. Wszędzie pochłonie mnie ta sama ciemność. 
Pomimo ogarniającej ją beznadziei, wadera zmusiła się, by podnieść delikatnie głowę do góry, i w ciemności od razu zauważyła lukę, przez którą rozciągał się widok na leśną ściółkę, będącą mieszaniną brązowo-żółtych igieł, cienkich gałązek i liści bombardowaną przez ulewę. Ona sama leżała najwyraźniej w jakiejś niewielkiej niecce. Kiedy już przestało Krasce dzwonić w uszach, wypełnił je monotonny szum deszczu przerywany pojedynczymi piskami lub grzmotami. Nie bez wysiłku, ale przekręciła się trochę na bok i wygięła łapę, by dotknąć zadaszenia. Opuszki spotkały się z twardą, chropowatą powierzchnią, pełną płytkich szczelin. W istocie, owe zadaszenie okazało się drzewem. Więc albo ono na nią upadło, albo świat stanął na głowie - Co jest bardziej prawdopodobne... Świadomość, gdzie jest - choć to bardzo ogólne stwierdzenie - przyniosła jej chwilową ulgę, lecz prędko napłynęło do młodego umysłu kolejne dziesięć wątpliwości. Przede wszystkim, jakim cudem się tu znalazła? Jeszcze przed chwilą bawiła się w kotka i myszkę z tym wielkim, niebieskim motylem, który już trzeci raz wleciał na polankę jak jej udzielny pan i bezczelnie się z nią drażnił. Chyba zemdlała, gdy coś twardego uderzyło ją w głowę, i obudziła się, gdy coś twardego uderzyło ją w plecy. Co za ironia! Ta nawałnica, wdzierająca się z wodnymi bluzgami przez jej małe ,,okno na świat", musiała z tymi twardymi rzeczami współpracować, ale co ją mogło podkusić, żeby w tym papierowym ciałku z tak potężnym przeciwnikiem się mierzyć? Mama by na to nie pozwoliła, ale gdzie ona jest? Oby tylko jej i reszcie nic się nie stało. Nie czuła nigdzie zapachu rodzicielki, zresztą żadnej z ledwo wyczuwalnych w ciężkim, morowym powietrzu woni nie rozpoznawała. Co ją tu przyciągnęło? Nic... nic, co pamiętam. Jednak mogła to sobie wyobrazić. Czysta głupota, to do niej podobne. Zamiast poszukać wskazówek na zewnątrz, legła tu jak ta kłoda i bawi się w zgadywanie. Na szczęście zniecierpliwiony świat sam postanowił dać jej podpowiedź.
— Jeju. Narozrabiałam. - zamruczał ktoś cienkim głosem z góry. Nie brzmiał jak wygłodniały wampir ani rozbójnik na polowaniu, toteż nie myśląc wiele, zawołała głośno:
— Hej! - cisza. Może to było zbyt pretensjonalne? Oby tylko nie wystraszyła tego gościa.  - J-jest tam ktoś? - rzekła trochę ciszej i postawiła uszy na sztorc. Przez chwilę słyszała tylko bicie własnego serca, walącego jej jak młot o przygniecioną pierś, które błagało o więcej powietrza. Wysunęła przednią kończynę na zewnątrz, by podciągnąć się i wyczołgać z kryjówki, lecz ku jej najwyższemu zdziwieniu w otworze nie był w stanie zmieścić się nawet jej łebek. Łapa również wydawała się jej strasznie duża, nie wspominając o wielkich, ostrych pazurach. W sumie wcale jej się nie wydawała; ona taka była. Czy naprawdę aż tak bardzo przytyłam? A może mi tą łapę przyszyli, albo, tak też może... głowę do łapy? 
— Halo? - odezwał się głos ponownie, choć rozległo się po nim echo wahania.
— Halo! - potwierdziła skwapliwie wadera, nie mogąc w nagłej pustce w umyśle znaleźć nowych słów. Jakby wcześniej było w tej głowie coś prócz siana, żeby się tu znaleźć... 
— Gdzie jesteś? Czemu wołasz? 
— Tutaj, h-halo! Słyszysz mnie? - krzyknęła błagalnie. Strach i niepewność coraz mocniej napierały na bariery stawiane przez zdrowy rozsądek. Wilgotna kora zazgrzytała miękko, gdy przesuwały się po niej czyjeś pazury, po czym do środka wściubił się wielki, czerwony dziób. Kraska w ostatniej chwili zdążyła się skulić i wycofać, a gdy otworzyła oczy, które zawarły się w ułamku sekundy, pomne tylu już wydłubanych gałek w wilczej historii, w końcu ukazała jej się cała postać. 
— Jejusiu. Narozrabiałam. - mruknęła ptaszyna z wlepionymi w wilka zielonymi, dużymi paciorkami, z których prawie cała powaga została najwyraźniej zużyta na głośno wypowiedzianą uwagę. Niewielka głowa ptaka była osadzona na pokrytej szaro-niebieskimi piórami dalekosiężnej szyi. - Powiedz mi skarbie. Boli cię coś? - wadera przymknęła na moment oczy. Dobre pytanie. Oprócz paru palących miejsc, gdzie znajdowały się większe siniaki lub głębsze rany oraz tępej boleści z boku głowy, czuła tylko taki wszechobecny lęk i bezsilność, rozprzestrzeniającą się po całym ciele z szybkością wężowego jadu i paraliżującą każdą jego komórkę. Potężne zażenowanie wraz z drażniącą suchością na języku, na którym po raz pierwszy w życiu miała jedynie figę z makiem - może z odrobiną piołunu - łączyły się w jeden, wielki strumień nerwów, a po plecach przechodziły jej klaustrofobiczne ciarki. Była cała... niekompletna. Pełna... ale pusta.
— N-nie, ale... ciasno t-tu. - wydusiła z siebie po dłuższej chwili. 
— Siedź spokojnie. - zawołała nieznajoma, wciąż blisko. - I się nie bój. - dodała ciszej. 
— Gdyby to było takie proste. - zamruczała nieświadomie wilczyca tę myśl pod nosem. Nikt nie byłby w stanie udzielić dwóch lepszych rad w tej sytuacji, a jednak wypowiedziane głośno brzmiały równie absurdalnie, co twierdzenie, że na spuchnięty brzuch najlepiej jest się położyć na krzaku róży. Najlepiej tej liliowej, niebieskiej, która miała delikatny, lecz wyczuwalny z daleka zapach słodyczy, od której robiło się ciepło na sercu. Nastała przymusowa pauza w rozmowie, gdy niebo wtrąciło się swoim gromkim głosem. Błysnęło. Jak metalowy grot pod słońce...
—  Rozumiem wszechświecie. Rozumiem jasno. Ale co ja mogę wobec świętości natury? - odezwała się niespodziewanie ptaszyna.
— C-co? - rzekła tylko Kraska, zaskoczona.
— Oh. Nic, nic skarbie. Musisz wytrzymać, dopóki deszcz nie ustanie i nie będę w stanie znaleźć pomocy! - odparła z przejęciem jej rozmówczyni, ale oszołomiona wadera niewiele z tego przekazu wyłapała. Zaraz. Dlaczego leje deszcz? Do jasnej cholery, przed chwilą świeciło słońce! Odruchowo zakryła szczelnie pysk łapą. Cholera, kiedy ja się nauczyłam przeklinać?
— N-nie możesz pomóc mi ty? - spytała szybko, cicho, póki trzymała jeszcze w zębach sznurek, na którym zawieszona była ostatnia część poprzedniej wypowiedzi, tonąca i rozpadająca się od wilgoci w oceanie nicości.
— Oh, skarbie. Jestem tylko miernym ptakiem... Mam chude nogi i parę skrzydeł ubranych w pióra. Na pewno będę w stanie unieść tego trupa, żeby cię wypuścić. - Kraska poczuła ukłucie irytacji, które jednak natychmiast obudziło sumienie. Jakie pytanie, taka odpowiedź. 
— R-rozumiem. - w tym samym momencie ptaszyna rozłożyła przed nią skrzydło, które odcięło wilczycy dostęp do jakichkolwiek bodźców; zarówno kropli deszczu, jak i dziennego światła. Otoczenie znów zaczęło niebezpiecznie przypominać to, co miała w głowie. A jeśli to otoczenie jest w mojej głowie? Ta myśl poraziła ją od czubka uszu do samych palców. Ścisnęła mocno pazurami jednej łapy drugie ramię, aż do krwi. Jej ciało było jak najbardziej realne i... dość wrażliwe, to pewne, całkiem swoje, choćby nie wiem jak próbowała temu zaprzeczać. Chyba jeszcze dwie, samotne, szare komórki (z gromady już wcześniej liczonej w jednościach) jej się ostały, bo zakrwawioną prawicę postawiła z powrotem na ziemi, a ku skrzydłu wyciągnęła bolesną, lecz czystą kończynę. I cofnęła ją w połowie drogi jak oparzona. Uniosła ją, by opuścić ponownie tuż przed osiągnięciem celu. Zacisnęła mocno zarówno zęby, jak i powieki, gdy drżącą łapę wyciągnęła śmiałym ruchem przed siebie. Wyobrażała sobie pod opuszkami gęstą, miękką, wilgotną sierść matki, u której boku zwykła zasypiać po wieczornych opowieściach... Na przykład tej o wilku, który władał piorunami i niebie, jego małżonce, która przy każdej kłótni ma w zwyczaju wylewać hektolitry łez. Nie przypominała sobie jednak za żadne skarby fragmentu o wilczycy, która utknęła w drewnianym schowku w centrum takiej kłótni razem z jakąś dziwną czaplą, wilczycy, która najwyraźniej z każdą minutą zwiększała swoje rozmiary i zaraz będzie musiała zacząć kopać sobie dodatkowe miejsce, a potem pewnie cały system korytarzy, bo na ziemi nie będzie już dla niej miejsca, i będzie znana jako kreci wilk. W rzeczywistości to raczej przez natłok emocji robiło się w tym dołku coraz ciaśniej. To pewnie jest jakiś pokręcony sen, który podsunął mi brat. To tylko sen. Błagam, niech to będzie tylko sen!    
— Hm? - mruknęła jej nowa towarzyszka, odsuwając skrzydło, zanim dokończyła rozmyślania, by na jego miejsce wetknąć głowę.
— Wybacz, a-ale czy my się znamy? - Kraska zadała losowe pytanie z tysiąca najpilniejszych, jakie krążyły po jej umyśle.
— Ja gapa, zupełnie zapomniałam się przedstawić! - przewróciła oczami i dodała szybko - Mezularia. - tak, jak się spodziewała, nie potrafiła odnaleźć tego miana w pamięci. Właściwie to... żadnego. Żadnego prócz jej własnego, i mamy - Scyntii. 
— Reska. - odparła z uśmiechem, po czym doprecyzowała - Chodzi mi o to, cz-czy my się już kiedyś nie widziałyśmy? - wadera nie była pewna, czy podjęła dobrą decyzję. Może gdyby powiedziała jej prawdę, może coś by się ptaszynie przypomniało? Raczej marne szanse... Lepiej, żeby inni wiedzieli za mało, niż za dużo. Skoro tu trafiła, to pewnie coś przeskrobała. Chociaż, to przecież idealne miejsce dla tak marnej istoty, jaką była! W każdym razie powinna dać rodzicom trochę czasu, żeby się uspokoili, zanim ją znajdą. 
— Nie przypominam sobie... - westchnęła ptaszyna.
— To dlaczego mi pomagasz?


<Mezulario, bo skąd tyle dobroci dla wroga z krzaków? :3>

sobota, 13 sierpnia 2022

Od Domino

Każdy dobry poranek zaczyna się od powitania.

- Dzień dobry, Delto.- Wysoki głosik zadźwięczał w progu jaskini medycznej.

- Witaj, Domino. - Medyk mruknął pochmurnie, jakby te parę dźwięków miało rozerwać mu krtań na kawałki. Zamiast spojrzenia wymienili pospieszne strzygnięcia uszami. Nie wyglądał dziś dobrze, ale mało kto zwracał już na to uwagę, gdyż rzadko kiedy wyglądał też lepiej.

- Pomóc ci w czymś dzisiaj? 

- Nie masz przypadkiem jakiś swoich spraw? Nie jesteś moją pielęgniarką.

- Ach wiem, ale o zajęcie dla położnej ciężko w tych czasach. Wilki więcej łkają niż kochają, może to dlatego.- Westchnęła zmartwiona.

- Tak, na pewno.- Nijak nie można było poznać, czy rzucał wyjątkowo wysublimowanym sarkazmem, czy z grzeczności postanowił skłamać dla dobra nastroju pogaduszek. Domino wolała zignorować ten dylemat optymistycznym mruknięciem.

- Too kogo mogłabym ci dzisiaj ściągnąć z barków?

Medyk łypnął na nią spojrzeniem okrutnym w swojej dobitności sugerującym, że jego barki gniecie dużo więcej spraw niż tony chorych. Położna odsunęła się na tyle, by radiacja basiora nie zmiotła tak szybko jej dobrego humoru w miejsce zakłopotania. Po niemiłosiernie sadystycznej sekundzie milczenia odezwał się wreszcie.

- Panią Konstancję boli ostatnio kolano. Podaj jej coś na zwyrodnienia.- Rzucił bez emocji i kiwnął łapą na wygniecioną leżankę w rogu jaskini.

Rzeczywiście, staruszka kiwała się na niej z boku na bok w rytm jakiejś zapomnianej dawno melodii. Gdyby wsłuchać się w nią uważniej, można by było dosłyszeć rytmiczne pomrukiwanie, a nawet sylaby pojedynczych słów.

,,Roz-kwi-ta-ły pąki białych róż”

- Robi się.- Pomimo, że hierarchia tego nie wymagała, dygnęła przed nim nieśmiało i pofrunęła w kierunku starej.

W połowie drogi jednak odwróciła się i zawiesiła swoje ciekawskie spojrzenie na zgarbionym, chuderlawym basiorze. Nie pamiętała, kiedy się tak zmienił. Mogłaby przysiąc, że przed wojną zachowywał się zupełnie normalnie, prawda? Może to pamięć jej szwankowała. Pamiętała jego cieplutki uśmiech i wyćwiczony, uważny krok. Teraz chodzi jak ślepiec, uśmiecha się jak ekscentryk, a mówi jak….nawet nie umiała tego ubrać w słowa. Co się stało Delto? Jak to możliwe, że pracując z nim dosłownie metr od siebie nie była w stanie poznać go ponad to, gdzie mieszka i jak ma na imię. Dlaczego dopiero w momencie, gdy stał się tak zimny i niedostępny, pożera ją ochota, by poznać go bliżej? Dusiła w sobie tą głupią myśl, ale mimo starań ona nie umierała. Może niektóre myśli są bardziej nieśmiertelne niż inne, zaśmiała się do siebie.

- Coś mówiłaś? - Medyk wyrwał ją z transu.

- Oh, nie, ja tylko…- Podrapała się w tył głowy i wbiła wzrok we wszystko, co nie było nim. Wszystko, po kolei. -Zastanawiałam się czy…- Język ugrzązł jej w ustach. 

Łypnął na nią w oczekiwaniu na odpowiedź. Ktoś krzyknął w oddali.

- Delcinko ty moja, gdzie ta moja maść na stawy? Konstancja czeka już drugą wieczność!

- Ah, no tak, chwilka Konstancjo!- Jej łapy porwały ją, zanim głowa zdążyła zauważyć. Jej rozmówca tylko wzruszył ramionami.

Złapała słoik szarawej maści z półki i znikła z nią na tyły jaskini. Odkręciła wieko i wciągnęła w nozdrza odór szałwii i kurzu domowego, a zamoczoną w kremie łapę muskała kolana i łokcie pacjentki. 

- Spokojnie złotko, ja nie gryzę.- Zarechotała stara, widząc ,jak drące miała łapy.

Domino posłała jej ciepły uśmiech i ucieszyła się, że prawdziwy powód jej wstydu nie został dostrzeżony. Miała wrażenie, jakby cała jaskinia obserwowała jej każdy ruch. Wzięła trzy głębokie oddechy na uspokojenie, ale na Deltę już dzisiaj nie spojrzała.

Tego dnia rozpadlina pomiędzy nią a medykiem pozostała szeroka jak zwykle.

***

Pewnego dnia jednak, jak to się czasami zdarza wrażliwym duszom, zniknęła o wiele dalej niż centrum watahy. Letnie upały przygnały ją nad wodospad, gdzie mogła wziąć lodowatą kąpiel pod ścianą błękitu. Nie obyło się jednak bez niespodzianek. To co stamtąd przyniosła, roztopiłoby serce niejednego cynika.

- Delta, Delta!- Nadal jeszcze lekko wilgotna rozejrzała się po jego stanowisku pracy. W nieładzie, jak zwykle, więc zaczęła zbierać skalpele z podłogi. Po chwili chabrowy łeb wychylił się zza rozwidlenia.

- Co znowu?

Po dwóch susach wspomaganych machnięciem skrzydeł znalazła się pysk w pysk z osowiałym ekscentrykiem. Odgięła jedno ze skrzydeł do tyłu, by odsłonić przewiązaną przez brzuch torbę. Delikatnym ruchem wysunęła coś z fałd materiału, otrzepała to coś z puchu i podniosła na wysokość wzroku obojga. To był mały, uroczy ptaszek. Gil o czerwonym brzuszku i rannym skrzydle. Nawet Delcie drgnęły kąciki ust.

- Pomożesz mu?

Zmarszczył brwi.

- Ja nie leczę ptaków tylko wilki.

- A Rublie to już jakoś przyjmowałeś na leczenie.

- Na prośbę alfy, nie ciebie.

Domino zacisnęła usta, nie mogła uwierzyć jak łatwo jej odmówił.

- Jeśli miałabym cię prosić o jedną rzecz na świecie to proszę cię właśnie teraz, obejrzyj go chociaż.

Minęło trochę czasu zanim medyk przystał na jej błagania. Wziął ptaka na zaplecze i posadził go na kawałku szmatki jak w kocu.

- Zajmę się nim po obchodach. - Skinięciem łapy poprosił, by obmyć mu łapy strumieniem wody z dzbana.- Pójdę już, czym szybciej zacznę, tym szybciej skończę.

- Skończyłbyś jeszcze szybciej z drobną pomocą. - Odstawiła, ciężki gliniany dzban na miejsce i stanęła na 4 łapy w gotowości.- Co ty na to?

Omiótł ją badawczym spojrzeniem.

- Chodź.

Musiała uważać, by nie podskakiwać za wysoko, gdy chodziła.

Ulżyło jej, że nie odczytał blefu z jej pyska, ani też tego, że postanowiła ukryć swoją biegłość w nastawianiu ptakom skrzydełek, byleby tylko nadać rozmowie jakiś pretekst. Czy czuła się z kłamstwem źle? Może trochę. Ale gorsze głupoty w życiu robiła.


(Delta?)

środa, 10 sierpnia 2022

Od Almette CD Wayfarera "Otwarte Szlaki"

Ciemno. Jasno. Ciemno. Jasno. Ciemno. Jasno. Dzień ze swoimi słodkimi promieniami słońca otaczał ten lasek. Almette upchnęła swój nos w kolejną norę, strasząc jej mieszkańców. W uszach słyszała ciche piszczenie. Trochę sie ocieplało, śnieg zanikał w pachnącej wiosną trawie. Noce już stawały się tylko wspomnieniem zimy. Mlasnęła, usiadła, ale tylko na chwilę. Aby zadrzeć głowę w niebo, spojrzeć swoimi oczętami na oddalone o setki kilometrów chmury i odetchnąć. Jej włoski opadły na  pyszczek, który rozszerzył się w uśmiechu. Wspięła się na tylne łapy, jakby zbliżając do oddalonego marzenia i po chwili leżała już na plecach wesoło tarzając się w trawie. Z zadowoleniem wykonywała tą czynność wcierając poranna rosę między włoski. Orzeźwiające zimno otoczyło ja jak kołderka w ten, coraz to cieplejszy, dzień. Słońce jednak nie czekało aż wraz ze swoim towarzyszem przejdą kolejny kawałek. Raczyło więc swoją wspaniałością zawisnąć u samego szczytu świata, oglądając występy stworzeń poniżej. Ludzie na ulicach, zające w trawie i dwa wilki w drodze, przeskakujące z kamienia na kamień przez rzeki. Powoli, ale do przodu, a z ciekawością świata jeden z nich nie walczył. Z radością młoda wadera plątała się między świeżejącymi po ziemie krzewami. Patyki plątały się w jej jasne futro, kiedy torowała sobie drogę, aż nadszedł czas odpoczynku, bo i słońce w swoim zenicie zaczynało być uciążliwe. Wayfarer usadził się obok drzewa.  Jego pnie stanowiły idealne oparcie dla jego pleców, a wysoka i daleka od dotyku korona, pełna liści, młodych i świeżych jak życie, stanowiła parasol przed gorącem opanowującym świat. Almette natomiast nie siadał, ale także korzystała z cienia. Poganiała bowiem, za motylami, które same chowały się pomiędzy pniami lasu. Oddaliła się od swojego przyjaciela na kawałek drogi, ale obiecała sobie, że się nie zgubi. Przynajmniej sobie, lecz nie jemu. Jednak nie obawiała się. Jeśli zajdzie potrzeba znajdą się.
Z zadowoleniem rozkopała jeszcze jedną dziurę szukając źródła interesującego ją zapachu. Jednak nie znalazła nic. Ubrudzona wyprostowała się zaglądając za plecy. Way powolnym, ale rytmicznym krokiem zbliżał się w jej kierunku.
— Co tam? — zapytała kichając zaraz potem. Chmurka pyłu, który ugrzązł w jej początku drogi oddechowej uleciał z wiatrem.
— Idziemy dalej. — Way widocznie miał już jakieś plany. Jej pysk rozjaśnił szeroki uśmiech.
—O. A gdzie?— żeby nie było, dołączyła do jego boku. Cofnęli się kawałek, dokładnie pod to samo drzweo, pod którym młoda wadera porzuciła wcześniej swojego druha.
—Do Doliny. Dalekiej, ale ciekawej. — i tyle jej wystarczyło. Co powiedział, zapaliło w jej sercu te płomyk zainteresowania.
—Uuuu. Ekscytują.. a to co? — zatrzymała się nad małym stworkiem, który rzucił swoim okiem w jej stronę. Jeszcze chwila i by na to nastąpiła.  
—Nie co, tylko kto. — Way poprawił ja nieco, tym swoim spokojnym, miarowym tonem, uśmiechając się pod nosem.
—Wiec, kto to?
—Jestem Włóczykij. — zwierzątko, chyba zwierzątko, odpowiedziało. Uszy Almette opadły delikatnie na bok wraz z jej głową, która w powolnym zrozumieniu szukała jakiegoś wytłumaczenia. Może to jak Mundus, szlaja się przy wilkach i mówi w ich języku. Myśli i czuje, nie jak e zające co głupio stąpają po trawie i same pakują się w jej paszczę.
—Poprowadzi nas do doliny. — Way jakby widział swoim okiem nadchodzące pytania serki. Ta jednak nie zdążyła ich wypowiedzieć.

Cóż. Nic jednak nie przeszkadzało jej w zadawaniu tysiąca pytań w trakcie drogi. W końcu jej największą umiejętnością było poruszanie się i mówienie jednocześnie, a taka synchronizacja tych jakże róznych zajęć, pozwalała jej na słowotoki godne szekspira, tylko nieco mniej sensowen. Pytań o dolinę było wiele, a jeszcze więcej o jej mieszkańców. Nie byli w stanie, ani Way, ani Włóczykij, zaspokoić jej ciekawości i zatkać pyska, gdyż nawet uszczypliwe komentarze przelatywały przez jej uszy niezauważone. Co prawda, mówiła i pytała nieco wolniej niż zawsze, gdyż opowieści były ciekawe, jednak wystarczyły dwie godziny, aby jej dwójka towarzyszy zmęczyła się. Zwłaszcza nowy, ten mały trolik, który siedział w rondelku kapelusza Waya podziwiając widoki z wysoka.

Podróż była długa. Męcząca, ale i Almette przystopowała nieco ze swoimi słowami. CO nie znaczy, że nie miała głośnych dni. Otóż były takie, ale próbowała wstrzymywać się od pytań i bardziej samej mówić niż zachęcać do rozmowy. Bywały i czasy kiedy prowadzili z nią dialog, albo rzeczywiście odpowiadali cierpliwie na pytania. Jednak jej ciekawość ciągnęła ją niemiłosiernie do gadatliwości.
—Już nie mogę się doczekać...—

Wiosna raczyła przejść prawie cała, a może tylko jej 3/4 . W każdym razie, dnie były coraz to gorsze. Ciepło lało się z nieba, a jak nie ciepło to deszcz. Uporczywie przerywało im ich podróże, ale na szczęście nadeszła chwila wytchnienia. Góry przyniosły bowiem ze sobą odrobinę chłodu i wspomnienie simy, gdy  u ich szczytów dojrzeć się dało jasny poblask białego śniegu.

A dolina była już blisko. O krok, o metr. Aż stanęła przed nimi i już nikt nie mógł się schować przed gadatliwością tego wielkiego potwora, jakim była Almetka przy wszystkich innych.

<Way?>

  

środa, 3 sierpnia 2022

Od Sigmy CD Całki - "O Krok Bliżej - do granicy" cz.2.4



There's a light at the end of the darkness
The last step is always the hardest

Najtrudniej było jej rozstać się z myślą o domu. Mediana nieco wahała się, ciągle szła z tyłu, niezbyt przekonana do pomysłu rodzeństwa. Jednak z każdym krokiem byli coraz dalej, a Całka i Sigma wręcz rozkwitali w oczach. Niczym wiśnia latem, rozplątywali się z ciasnych kokonów liści i rozkładali różowe płatki. Dawno, ale to dawno, Mediana nie widziała tak szerokich uśmiechów na ich pyskach. I może to sprawiało, że była spokojniejsza. W końcu, Sigma tak martwił sie o nią, o ich kłótnię. A teraz. Po tej nie było nawet śladu, a i Całka słuchała opowieści Sigmy o jego treningach bez większego narzekania o temacie rozmowy. Najmniejsza z nich, na końcu, najpulchniejsza i niby najrozważniejsza z tej paczki wariatów, ale sama trochę cieszyła się z takiego obrotu spraw. Ciężko się było przyznać do tego, nawet przed samym sobą, ale ... czuła się lżej. Wolna. Uczucie wiatru pędzącego przez futro, świeże powietrze, brak zmartwień o swoje życie i dobrobyt. Może tego jej było potrzeba. Urodzona w wojnie, wychowana w boju, winne jej tylko trochę spokoju. Uśmiechnęła się. Obejrzała. Stepy zniknęły za górami. Kocha być wolna? Pewnie tak. Ale to nie znaczy, że nie będzie tęsknić. W końcu WSC to jej słodka ostoja i dom. Tam się wychowała, nawet jeśli większość z jej wspomnień to strach, nadal chowała w tamtym miejscu swoje serce. Jeśli kiedyś wróci... nawet bez tych wariatów, to na pewno tam.
Podbiegła do nich. Zrównała tempo z Pi, szczerząc się jak głupia. Aby zaraz potem, jak szczenię zaczepić Całkę za ogon.
—O ty. — i zaczęła się pogoń. Niestety raczej żadne z nich nie miało szans uciec przed tą długonogą kreaturą. Przewróciły się ze śmiechem na trawę.

But we fight it and we push against
A world that's caving in
It's not power that makes you the strongest

—Oh... Odpoczynek. — Sigma padł na jeden z ciepłych kamieni. Słońce zachodziło powoli, ale jego promienie miziały jeszcze ich futra.
—Tak... — Całka położyła się bezczelnie na nim, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Obojgu zrobiło sie dobrze na sercu. Nawyk z dzieciństwa był takim miłym teraz nawykiem. Oboje odetchnęli.
—Ciepło. — Mediana ułożyła się obok nich. Noce robiły się dłuższe, chłodniejsze, ale za to pełniejsze gwiazd.
—Już niedługo. Jeszcze chwila, a złapie nas jesień. — Pi umościła się po drugiej stronie brata, niż Mediana. Obie z dziwnego odruchu zajrzały na niebo, pokryte teraz fioletami zachodu.
—Jesień. Kto by pomyślał. — odetchnęła czarnołapa. Jej oczy posunęły po czerwieniących drzewach. Może to słońce, może pora roku, ale mimo wszystko, nie szli za szybko. Odpoczywali po parę dni. Zwiedzali, więc od watahy pewnie nie byli bardzo daleko. Zbyt zbaczali ze ścieżki i potem się na nią cofali. A mimo to, czas nieubłaganie gonił ich, chwytając za ogony i ciągnąc z upomnieniem. Pospieszcie się.

Run wild, run free
The sky's beneath the feet
Run wild, run free
Won't hide what we were meant to be

Jej łapy zachrzęściły na liściach, kiedy przeszła po nich.  Oddech wzleciał wraz z chmurką pary i odszedł z wiatrem. Niczym wiosna, niósł słodkie wieści w niepamięć. Tymczasem jesień na dobre osadziła się pośród lasów. Co prawda klimat nieco uległ zmianie. Wszystko ociepliło się. Rozjaśniało. Dawno bowiem zmienili drogę. Długo szli w kierunku wschodu, dopóki Całkowe przeczucie nie zdjęło ich z trasy i nie zawróciło wielkim kołem. Witał ich zachód. Od dobrych paru miesięcy, przemierzali lasy i góry, na przemian biegnąc i wspinają się. Na szczęście nie przekraczali znowu granic. Byli za daleko aby te w ogóle sięgały ich wzroku. A teraz ponownie ich „dom” był za plecami. A dlaczego ta trasa?
—Przypomnij mi dlaczego idziemy na zachód? — Mediana sapnęła. Jej szczęka zacisnęła się i rozluźniła w geście próby rozbudzenia zaspanego ciała.
—Przeczucie? Znaczy... Wiem. Po prostu wiem, że tędy droga. —
—Więc dlaczego nie poszliśmy od razu na zachód? — zajęczała najniższa.
—Bo szłam drogą, którą pamiętam jak zza mgły, ale pamiętam. I tak nas prowadziła. W pizdu na około. —
—A dlaczego w ogóle się tego słuchamy? —
—A masz lepszy pomysł? —
—Nie. —
—No to nie narzekaj tyle. Fajnie się zwiedzało! —
—No fajnie. —

There's a dream that waits like a tiger (oh)
An ember that grows to a fire (oh)
And we climbing to the greatest heights

Chłód nie należał do najprzyjemniejszych, ale przypominał im najmłodsze lata.  Całka z energią szczeniaka tarzała brata w śniegu przy każdej możliwej okazji.
—Jak to możliwe!? Jestem silniejszy! — zawył po raz kolejny, na co jego siostra zaśmiała się głośno. Jej uroczy pisk był na tyle głośny, że mógłby spuścić lawinę. Na szczęście byli już poza górami. Kolejnymi. Mediana westchnęła. Była zmęczona podróżą, ale zadowolona. Ich rodzina spajała się na nowo. Może Pi trochę odstawała, ale jej pomocna łapa i kalkulacja pomagały zorientować się gdzie dokładnie się jest.
— To taktyka jest kluczem bratku. — pstryknęła go w nos szczerząc się jak głupi do sera. Potem wstała. W oddali niebo pochylało się nad nimi. Zimne promienie słońca nie dawały za wiele komfortu, a jednak nie przeszkadzało im to. W oddali wielkie miasta błyszczały swoimi światłami, które odbiwszy się od śniegu uciekały w górę. Wilki odetchnęły głęboko. Wolność miała dziwny smak. Dla Pi był to miód, gdyż nie było tego od tak w ich watasze, a raczej nie było na to czasu. A miód, ten dziki i niesforny, był niezwykle słodki i ceniła sobie jego wartość. Dla Sigmy smakowała radością i rodziną. Jakkolwiek to smakuje, cieszył się że ich więzy odnowiły się. Dwa razy trwalsze niż wcześniej. Dla Mediany był to posmaczek tęsknoty i zadowolenia. A Całka? Całka smakowała całą paletę barw i dumy. Dumy z tego, że jest tutaj, nie tam. I może być tym kim jej dusza zapragnie!

The world can't stop us now
They try to bring us down but we just burn brighter

Wiosna nadeszła. Roztopiła śniegi i zmoczyła pola deszczami. Co prawda była młoda, jak ta czwórka rozrabiaków, która kroczyła między drzewami, ale już dało się ją czuć. Na skórze zostawiała gęsią skórkę wiatrem. W uszach szum. W nosie kichnięcia, a nocami zaskakiwała swoimi mrozami. Dowcipnisia, ale zwiastun ciepłego lata i odejścia mrozów w niepamięć. Całka odetchnęła. Jej wzrok poniósł się na oddalony o kawał drogi zbiornik. Czy to było morze? Prawdopodobnie, bowiem z tej odległości nie widziała końca. Nie widziała horyzontu. Jednak nie przeszkadzało jej to w żadnym wypadku. Czuła, że zbliża się do końca. Do miejsca w którym znajdzie odpowiedzi, dlaczego pamięta tak wiele. Znajdzie twarze, których jej głowa tak usilnie poszukuje.
—To już niedaleko! Niedaleko. — odwróciła się do swojego rodzeństwa, stając na kamieniu.
—Gdzie tak właściwie idziemy? — Sigma stanął poniżej zadzierając delikatnie głowę. Zmierzyli się życzliwymi spojrzeniami i obdarzyli uśmiechem.
—Nie wiem do końca. Ale być może ... być może znajdziemy tu naszą matkę. — zacmokała. Mediana pisnęła za nimi zaskoczona, a Sigma jedynie wbił wzrok w horyzont.
—Więc to dlatego tak tu parłaś. —
—A ty nie jesteś ciekawy? —
—Jestem. Chcę wiedzieć. — pokiwał głową.  — Mam nadzieję że ma się dobrze. —
—Mam nadzieję że żyje. — Pi wtrąciła swoje 3 grosze, jak zawsze na realistycznej nucie z dozą pesymizmu.
—Czemu miałaby nie? — Mediana prychnęła.
—Pomyśl. De facto z jakiegoś powodu wychował nas Delta, nie matka. —
Milczenie. Zapadło. Nieco za ciężkie.
—Przeżyliśmy już nie jedną śmierć bliskich. Jedna więcej nas nie złamie. — w końcu to Sigma się wyszczerzył.

Run wild, run free
The sky's beneath the feet
Run wild, run free
Won't hide what we were meant to be

Noc zapadła. A oni schodzili coraz niżej. Rozpędzali się i wpadali w polany. Zwłaszcza Sigma i Całka. Nierozłączne rodzeństwo. Cichy zmierzch, gwiazdy na niebie, milczący wiatr i ciepłe powietrze w płucach. Nic więcej im nie było potrzeba do szczęścia. A jednak.

Wpadli na polanę. Kolejną. Z rozmachem. Trawa pod nimi poruszyła się i zalśniła jasno. Małe punkty, owady, rozpierzchły się spod ich stóp. Zaskoczone wilki zatrzymały się na sekundę, aby zaraz potem z wesołością, z uśmiechami wpaść w wysokie źdźbła, świeżo puszczone ze szponów mrozu i podbić wzwyż małe światełka. Niespokojne, uciekające. Takie nietypowe wiosną, a jednak obecne tutaj. Ciepło klimatu, lekka zima, zapewne nie były zaskoczeniem dla tubylców, jak i tych stworzonek.
A jednak nie dla nich. Widok zachwycał ich. Całka podskoczyła kłapiąc pyskiem. Próbują pochwycić jednego z owadów. Sigma pogonił pod nią. Poruszył ich domy, zmiażdżył spokój swoim wyciem. A Mediana i Pi stanęły z boku po cichu podziwiając ten obrazek, dopóki i najmniejsza nie dołączyła do zabawy. No czemu miałaby sobie odmówić?

Run wild, run free
The sky's beneath the feet
Run wild, run free
Won't hide what we were meant to be

 

Oto nowy rozdział. Oto nowe życie. Co z tego wyjdzie, sami zobaczycie.

 

<Sigma? Całka? Pi?>