Ciemno. Jasno. Ciemno. Jasno. Ciemno. Jasno. Dzień ze swoimi
słodkimi promieniami słońca otaczał ten lasek. Almette upchnęła swój nos w kolejną
norę, strasząc jej mieszkańców. W uszach słyszała ciche piszczenie. Trochę sie
ocieplało, śnieg zanikał w pachnącej wiosną trawie. Noce już stawały się tylko
wspomnieniem zimy. Mlasnęła, usiadła, ale tylko na chwilę. Aby zadrzeć głowę w
niebo, spojrzeć swoimi oczętami na oddalone o setki kilometrów chmury i
odetchnąć. Jej włoski opadły na
pyszczek, który rozszerzył się w uśmiechu. Wspięła się na tylne łapy,
jakby zbliżając do oddalonego marzenia i po chwili leżała już na plecach wesoło
tarzając się w trawie. Z zadowoleniem wykonywała tą czynność wcierając poranna
rosę między włoski. Orzeźwiające zimno otoczyło ja jak kołderka w ten, coraz to
cieplejszy, dzień. Słońce jednak nie czekało aż wraz ze swoim towarzyszem
przejdą kolejny kawałek. Raczyło więc swoją wspaniałością zawisnąć u samego
szczytu świata, oglądając występy stworzeń poniżej. Ludzie na ulicach, zające w
trawie i dwa wilki w drodze, przeskakujące z kamienia na kamień przez rzeki.
Powoli, ale do przodu, a z ciekawością świata jeden z nich nie walczył. Z radością
młoda wadera plątała się między świeżejącymi po ziemie krzewami. Patyki plątały
się w jej jasne futro, kiedy torowała sobie drogę, aż nadszedł czas odpoczynku,
bo i słońce w swoim zenicie zaczynało być uciążliwe. Wayfarer usadził się obok
drzewa. Jego pnie stanowiły idealne
oparcie dla jego pleców, a wysoka i daleka od dotyku korona, pełna liści,
młodych i świeżych jak życie, stanowiła parasol przed gorącem opanowującym
świat. Almette natomiast nie siadał, ale także korzystała z cienia. Poganiała
bowiem, za motylami, które same chowały się pomiędzy pniami lasu. Oddaliła się
od swojego przyjaciela na kawałek drogi, ale obiecała sobie, że się nie zgubi.
Przynajmniej sobie, lecz nie jemu. Jednak nie obawiała się. Jeśli zajdzie
potrzeba znajdą się.
Z zadowoleniem rozkopała jeszcze jedną dziurę szukając źródła interesującego ją
zapachu. Jednak nie znalazła nic. Ubrudzona wyprostowała się zaglądając za
plecy. Way powolnym, ale rytmicznym krokiem zbliżał się w jej kierunku.
— Co tam? — zapytała kichając zaraz potem. Chmurka pyłu, który ugrzązł w jej
początku drogi oddechowej uleciał z wiatrem.
— Idziemy dalej. — Way widocznie miał już jakieś plany. Jej pysk rozjaśnił
szeroki uśmiech.
—O. A gdzie?— żeby nie było, dołączyła do jego boku. Cofnęli się kawałek,
dokładnie pod to samo drzweo, pod którym młoda wadera porzuciła wcześniej
swojego druha.
—Do Doliny. Dalekiej, ale ciekawej. — i tyle jej wystarczyło. Co powiedział,
zapaliło w jej sercu te płomyk zainteresowania.
—Uuuu. Ekscytują.. a to co? — zatrzymała się nad małym stworkiem, który rzucił
swoim okiem w jej stronę. Jeszcze chwila i by na to nastąpiła.
—Nie co, tylko kto. — Way poprawił ja nieco, tym swoim spokojnym, miarowym
tonem, uśmiechając się pod nosem.
—Wiec, kto to?
—Jestem Włóczykij. — zwierzątko, chyba zwierzątko, odpowiedziało. Uszy Almette
opadły delikatnie na bok wraz z jej głową, która w powolnym zrozumieniu szukała
jakiegoś wytłumaczenia. Może to jak Mundus, szlaja się przy wilkach i mówi w
ich języku. Myśli i czuje, nie jak e zające co głupio stąpają po trawie i same
pakują się w jej paszczę.
—Poprowadzi nas do doliny. — Way jakby widział swoim okiem nadchodzące pytania
serki. Ta jednak nie zdążyła ich wypowiedzieć.
Cóż. Nic jednak nie przeszkadzało jej w zadawaniu tysiąca pytań w trakcie drogi. W końcu jej największą umiejętnością było poruszanie się i mówienie jednocześnie, a taka synchronizacja tych jakże róznych zajęć, pozwalała jej na słowotoki godne szekspira, tylko nieco mniej sensowen. Pytań o dolinę było wiele, a jeszcze więcej o jej mieszkańców. Nie byli w stanie, ani Way, ani Włóczykij, zaspokoić jej ciekawości i zatkać pyska, gdyż nawet uszczypliwe komentarze przelatywały przez jej uszy niezauważone. Co prawda, mówiła i pytała nieco wolniej niż zawsze, gdyż opowieści były ciekawe, jednak wystarczyły dwie godziny, aby jej dwójka towarzyszy zmęczyła się. Zwłaszcza nowy, ten mały trolik, który siedział w rondelku kapelusza Waya podziwiając widoki z wysoka.
Podróż była długa. Męcząca, ale i Almette przystopowała
nieco ze swoimi słowami. CO nie znaczy, że nie miała głośnych dni. Otóż były
takie, ale próbowała wstrzymywać się od pytań i bardziej samej mówić niż
zachęcać do rozmowy. Bywały i czasy kiedy prowadzili z nią dialog, albo
rzeczywiście odpowiadali cierpliwie na pytania. Jednak jej ciekawość ciągnęła
ją niemiłosiernie do gadatliwości.
—Już nie mogę się doczekać...—
Wiosna raczyła przejść prawie cała, a może tylko jej 3/4 . W
każdym razie, dnie były coraz to gorsze. Ciepło lało się z nieba, a jak nie
ciepło to deszcz. Uporczywie przerywało im ich podróże, ale na szczęście
nadeszła chwila wytchnienia. Góry przyniosły bowiem ze sobą odrobinę chłodu i
wspomnienie simy, gdy u ich szczytów
dojrzeć się dało jasny poblask białego śniegu.
A dolina była już blisko. O krok, o metr. Aż stanęła przed nimi i już nikt nie mógł się schować przed gadatliwością tego wielkiego potwora, jakim była Almetka przy wszystkich innych.
<Way?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz