sobota, 30 kwietnia 2022

Podsumowanie kwietnia!

Kochani!
Nadszedł, jak co miesiąc, czas na podsumowanie kwietnia. Znaczy nie co miesiąc podsumowujemy kwiecień, ale co miesiąc podsumowujemy miesiąc, więc... tak, no. Właśnie. Nie marnujmy jednak słów na puste gadanie. Przede wszystkim, kto na co dzień siedzi gdzieś w ciemnych borach i jeszcze nie otrzymał najnowszych wieści, już śpieszę z nowiną: mamy nową samicę alfa! Tak tak, to nikt inny, jak jedyna w swoim rodzaju Nymeria!
A teraz, w związku z zagraniczną delegacją naszego samca alfa, miejmy nadzieję, że przyniesie nam stamtąd jakieś niespodzianki i podsumujmy miesiąc sami. Mamy dziś bardzo ładne podium, albowiem:

Miejsce pierwsze pod względem aktywności zajmują Kawka i Agrest, którzy napisali po 3 opowiadania,
a miejsce drugie, NymeriaEspoirDelta i Hiekka z 1 opowiadaniem każdy!

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, był... zdaje się, jedynie Koyaanisqatsi.

To tyle w żołnierskich, krótkich słowach. Do zobaczenia, Przyjaciele. Do zobaczenia za miesiąc!

                                                                  Plutonowy i strażnik śledczy
                                                                         Szkło

Od Espoir CD Szkła - "Wyblakłe Słońce" cz.6.4

Otworzyłam oczy po raz kolejny, mimo że za każdym razem obiecywałam sobie, że nadejdzie błogi dzień, który uwolni mnie od tej i innych następujących po niej czynności. Wierzyłam nieco naiwnie, ale za to bardzo mocno, że pewnego wieczoru dostanę skrzydeł i wzlecę ponad chmury. Chmury, które obecnie ograniczały moją perspektywę, zamykały mnie na to, co podane na tacy, łatwe do zgarnięcia. Karmiłam się tym, co dotarło do moich uszu, nie zawsze mogąc zweryfikować rewelacje, które dzięki kodowały się w zakątkach mojego umysłu i wpływały na moje dalsze postępowanie. A gdyby tak być ponad żywot szarego smutnego wilka, zaginionego w świecie, którego obraz dominował zwłaszcza wśród młodych. Zatopiona w obojętności, obserwowałam martwą przyrodę, w której odnalazłam zwierciadło własnego wnętrza. Czekałam. Czekałam, aż zjawi się Złotoki. Nienawiść do jego istoty powoli topniała, zamieniając się w niezrozumiałe uczucie, które ciągnęło mnie ku niemu. Nie było ono łatwe, ale tłumiło pustkę rozrastającą się w mojej duszy.
Usłyszałam cichutkie kroki. Stuk. Stuk. Stuk. Zastrzygłam uszami z nadzieją, że moje rozpaczliwie pragnienie ujrzenia sylwetki nowego znajomego się ziści. Dostrzegłam jednak inne znajome oblicze, teraz to dwójka czerwonych oczu chciała przejrzeć moją duszę.
— Vitale — mruknęłam, nieco zirytowana jego coraz częstszymi wizytami.
— Dzień dobry, Mitriall. Czy wiesz, dlaczego tu jestem? — powiedział spokojnie, budząc we mnie mieszankę złości i lęku, że może wie za dużo o moim poranku, który miał miejsce kilka dni temu. Kilka dni... Miałam wrażenie, że minęła już wieczność.
— Dlatego, że Rubid uważa mnie za wariata tylko zamiast powiedzieć mi to w twarz, robi ciągłe podchody? — zazwyczaj czysty niczym łza na dziewiczym policzku język, zapłonął teraz emocjami zagnieżdżonymi głęboko w moim umyśle.
— Nie. Widzisz... Czy nie czujesz, że twoje życie staje się coraz bardziej niezrozumiałe i dziwne? Może dzieje się coś, co nie powinno? — moje serce zabiło szybciej.
— Czego ty ode mnie oczekujesz? — zdziwiłam się, jak chłodne, ale jednocześnie rozpaczliwe okazały się moje słowa, jak dziwne w moich pysku, mimo że to pytanie, które zadaję sobie od samego początku w stosunku do wszystkich, którzy mnie otaczają i znają mnie chociaż trochę. Zawsze czułam się czyimś interesem, produktem, który miał spełniać określone wymogi, robić oczekiwane rzeczy.
— Odpowiedzi — wyjaśnił cierpliwie psycholog. No proszę, jaki inteligentny.
— Mam Ci się spowiadać? — wypaliłam rozgoryczona.
— Chcę ci pomóc, to moja praca. Nic więcej.
Miałam odpyskować coś niemiłego, uciec i zniknąć gdzieś daleko stąd, a później przypomniałam sobie, kim jestem i że przy nieposłuszeństwie wisi nade mną kosa. Nie miałam siły, by walczyć, ale szczera rozmowa również mnie nie zadowalała, ponieważ to także konfrontacja, także z samą sobą.
— Nie wiem nic. Nie rozumiem tego, co się dzieje. Nie nadaję się kompletnie do swojej roli — wystękałam, pocieszając się myślą, że po tej rozmowie mogę wrócić do spania.
— Jakiej roli? — psycholog uniósł uszy z prawdopodobnie jedynie udawanym zainteresowaniem. Dlaczego w ogóle miałoby interesować go to, co dzieje się w moim życiu? Dlaczego cały czas traktuje mnie jak istotę bez grama inteligencji i godności, bawiąc się moimi uczuciami?
— Yy... Sz... śledczego. Dużo by tu opowiadać — zaśmiałam się nieco groteskowo, pokazując zdenerwowanie.
— Mam czas — odpowiedział, potęgując moje nieprzyjemne odczucia z pozoru spokojnym tonem, ciągnącym mnie jednak podstępnie, a zarazem bezlitośnie za język.
— Obawiam się, że nie zostało mi go zbyt wiele — sens impulsywnych słów dotarł do mnie, gdy już narodziły się między nami. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w ciszy, jakby próbując dostrzec w swoich oczach odpowiedź na dręczące nas pytania, bez konieczności wypowiadania ich. Vitale był dla mnie kompletnie niezrozumiały, jego gesty były dziwne, jednocześnie brzydziłam się nim i czułam strach przed jego obliczem. Mimo wszystko widząc tamtego dnia jego, zdawało się, że zagubione ślepia, poczułam, że nie jesteśmy aż tak różni.
— Dlaczego? — pytanie psychologa przywróciło mnie znów do myśli, które zdążyłam już zasypać rozmyślaniami o naszej relacji. Nie chciałam odpowiadać, lecz stwierdziłam, że gorzej na tym wyjdę, jeśli postanowiłby te wieści przekazać dalej. Była jeszcze opcja, że mógł nas podsłuchiwać kolejny szpieg od mojej rodziny. Zdecydowałam się wtedy na odważny ruch zrodzony z desperacji, którego miałam już kilka chwil później żałować.
— A myślisz, że mnie nie zabijesz, jeśli cię pocałuję? — starałam się nie brzmieć, jakby takie słowa ledwo przechodziły przez moje gardło, choć tak w rzeczywistości było. Mój rozmówca wyglądał przez moment na zdziwionego, lecz szybko wrócił do kamiennego wyrazu. Pozostały tylko drobne sygnały wskazujące na fakt, że te słowa nie były dla niego obojętne, których jednak nie potrafił kontrolować. Nieco zbyt napięty ogon czy zdradliwie drgająca powieka to zapewne jeszcze nie wszystkie, ale jedne z takich zachowań, które zapadły mi w pamięć. Zresztą w tym momencie zapewne sama wyglądałam jak przeciwieństwo spokoju ducha.
— Czy ty ze mną flirtujesz? — jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu własnej nieudolności, jedynie nazywając założenia mojego awaryjnego planu po imieniu.
— Nie — odparłam speszona — Źle mnie zrozumiałeś — dodałam szybko, uciekając wzrokiem od jego przeszywającego spojrzenia.
— Więc... co miałaś na myśli, skoro się mylę? — uśmiechnął się pod nosem, widząc moją konsternację.
— Byłam ciekawa odpowiedzi. Właściwie to nic się w tej kwestii nie zmieniło — grałam dalej w podjętą wcześniej grę.
— Mitrall... Nie, nie zabiłbym cię. Nie zakładam jednak, aby ci się podobało w trakcie... wspomnianej czynności.
— Dlaczego?
— Rozmawiamy o tobie, a nie o mnie — urwał wątek, jednak w mojej głowie trwały pytania, które oczekiwały na odpowiedź już teraz.
— Nie, Vitale. Informacja za informację — mruknęłam, udając niezadowolonie — Chyba nie możesz przerwać spotkania, bo Rubid nie byłby zbytnio zadowolony.
— Jesteś moją pacjentką, a nie ulubienicą. Mam prawo odmówić współpracy, jeśli będziesz sobie pozwalać na zbyt wiele — słuchając jego słów, miałam wrażenie, że teraz to nie był ten sam Vitale sprzed kilku miesięcy, który cały czas zastraszał mnie, rzucał niezrozumiałymi tekstami. Jak gdyby pragnął się zdystansować od tego, co się stało, jak gdybym właśnie próbowała dotrzeć do jego odczuć, które skrywał za wielką skałą własnych uczuć i lęków. Istotnie, dopuściłam, że psycholog ma w sobie jakieś emocje i nie jest tylko ciemnym monstrum pragnącym wyssać ze mnie krew i pożreć moje flaki. Zrozumiałam, że jego obecność jest elementem jakiegoś większego planu i być może jest tylko kukiełką w większej sprawie. Chwilę później jednak w moich myślach znowu kontrolę przejął lęk, pragnący utrzymać mnie w przekonaniu, że tego osobnika należałoby unikać i potępić. Nie było to już jednak takie łatwe jak przypisanie mu stosu etykietek na samym początku. Teraz kiedy patrzył mi prosto w oczy i czułam, że kompletnie tracę siebie, a na światło dzienne z mojego pyska wydostają się słowa, których nigdy nie podejrzewałabym siebie o wypowiadanie. Nie wiedziałam, co tak naprawdę nas łączyło, nie widziałam, jak bardzo mogę zbłądzić idąc jego drogą. Był dla mnie dziwnym chłopcem, a ja w tym scenariuszu miałam rolę dziwnej dziewczynki i oboje zdawaliśmy się jedynie szukać zrozumienia otaczającego nas świata.
— Dobrze — westchnął ciężko — Chyba mam pewną historię do opowiedzenia. Kiedy byłem młody... khm... młodszy... odrobinkę poznałem pewną waderę. Zareklamowałem jej swoją osobę najlepiej, jak potrafiłem, czyli równie żałośnie co tobie. Myślałem, że jest kimś wyjątkowym, uroczym i jakkolwiek się tam mówi, ale ostatecznie okazało się, że chciała się ze mną tylko przespać. Potem mnie wystawiła, niezbyt delikatnie dając mi do zrozumienia, że mam dziwne spojrzenie na świat. Romantycznie, co? Historia, którą może się podzielić prawie każdy wilk, ale moje życie nie jest niezwykłe, kiedy patrzysz na nie tak jak na każde inne.
— Vitale... — wypowiadanie jego imienia wciąż wywoływało we mnie nieprzyjemne wibracje — Współczuję ci — nie byłam w stanie wykrztusić już niczego więcej. Gardło zaczęło mnie powoli drapać, jakby setki mrówek okrążyły je i zaczęły kąsać, więc wydałam z siebie tłumione kaszlnięcie.
— Nie musisz mi współczuć. Dzięki temu jestem w stanie trwać przy swoich wartościach do dziś i zachować godność. Nieważne, czy ktoś uważa, że coś dla mnie ważnego jest dziwne czy nierozsądne, wiem wtedy, że po prostu tego nie rozumie. Tak jak ja nigdy w pełni nie zrozumiem jego postaw. Powiedzmy, że to taka rada na przyszłość, Mitriall — po jego wypowiedzi czułam dziwną pustkę. W jednym momencie miałam ochotę opowiedzieć mu o wszystkim, co mnie trapi, dręczy każdej nocy i nie daje zmrużyć oczu. Nie rozumiałam, dlaczego zdecydował się na szczerość albo jej pozory, ale coś kazało mi wierzyć, że to prawda Z każdym spotkaniem, coraz bardziej narastał we mnie niepokój, gdy tak łatwo mu szła manipulacja moimi emocjami i myślami, lecz zaraz był tłumiony przez resztę odczuć.
Vitale chwilę później postanowił mnie wybawić i puścić na wolność, abym sama zdecydowała się przyjść do jego progu i wywiązać się ze swojej części umowy.
Kiedy miałam już zasypiać w odnalezionym przeze mnie zacisznym kącie, na poszarzałym mchu, osłonięta od wiatru grubym kawałkiem ziemi, przyszedł Złotooki. Przywitał się jako pierwszy i bez oporów usadowił się obok mnie, rzucając mi władcze spojrzenie ... a przynajmniej jako takie je odbierałam.
— Szkło rozmawia szczerze z Ciri. Nie interesuje cię to ani trochę? — zapytał, uśmiechając się z czymś w rodzaju dumy rozświetlającej jego nieprzyjemny bordowy pysk.
— To jego sprawa. Nie dostałam zadania śledzenia mojego kolegi. Nie będę przecież podsłuchiwać... — starałam się naprawdę uwierzyć w szczerość moich słów i intencji.
—Nie wiedziałem, że jesteś taką szlachetną morderczynią — kontrast tego czynu z rzeczami, które wcześniej wymieniłam, boleśnie do mnie dotarł — Nikt inny mnie przecież nie słyszy, spokojnie.
— No dobrze, gdzie oni są? — zapytałam, pozwalając, aby mój ton mógł oddać całe zniecierpliwienie, jakie odczuwałam.
— W części z przesłuchaniami.
— Czekaj, on ją przesłuchuje? — mimo że teoretycznie uznanie Ciri za winną było dla mnie korzystne, wciąż czułam wyrzuty sumienia. Co musiało się stać, aby Szkło uwierzył w winę własnej córki. Z drugiej strony wciąż pamiętałam te wszystkie nieśmieszne żarty i groźby, które nam rzucała poprzez różne sytuacje.
— Tak. W dodatku nikt nad tym nie czuwa, a powinien. Tatuś łamie wszelkie reguły, działając w ten sposób. Jeszcze go córeczka zasłodzi albo zrzuci winę na Mszczuja. Powiedz po prostu, że wyczułaś ich zapach i zdziwiłaś się, dlaczego postępowanie jest prowadzone bez ciebie.
— Ale dlaczego nie zdecydował się na zwyczajną rozmowę z nią w zacisznym miejscu?
— Może chciał wywołać presję i skłonić ją do szczerości albo mieć ubezpieczenie innych wilków w pobliżu w razie, gdyby chciała uciec z jaskini wojskowej. Może też po prostu chce dobrze wypełnić swoje obowiązki albo nie był w stanie zdobyć się na prywatną rozmowę o takiej sprawie i musiał postawić się w bardziej roli śledczego niż Szkła. Dodatkowo Ciri w obliczu działań Admirała jest coraz bardziej podejrzana — wyjaśnił — Zresztą...nie wiem, Szkło zawsze był trochę dziwny.
Przytaknęłam, lecz nie byłam do końca pewna tego, że chcę się mieszać w kolejną trudną sytuację, mogącą skierować na mnie podejrzenia.

<Szkło?>

wtorek, 26 kwietnia 2022

Od Kawki - „Rdzeń. Dzień robactwa”, cz. 3.10

Nad ranem stepy zupełnie opustoszały. Chłodny, ubity piasek był jeszcze szary. Osłonięty szczytami północno-wschodnich wzgórz, czekał, aż Słońce zerwie się na równe nogi i wyruszy na swą codzienną wędrówkę. Sztywne, rosochate gałązki karłowatych iglaków drżały pod wpływem lekkiego, jutrzenkowego wietrzyku.
Nad ranem, powiał nam wiatr niezgody. Lecz nam powiał w plecy.
- A więc tak, jak się umówiliśmy. - Ojciec popatrzył na mnie porozumiewawczo.
- Umówiliśmy? - szepnęłam, ze znużeniem unosząc jedną brew.
- Tak. Rozumiem.
- Nie spodziewałam się, że kiedyś powiem coś podobnego, ale mama nie może się o tym dowiedzieć.
- Nie rozmawiasz ze szczeniakiem.
- Mam nadzieję, że załatwisz to bardziej rozważnie, niż zrobiłeś to z jaskinią medyczną. Do dziś nie wiem, jaki miałeś cel, ale to było... powiedzieć, że głupie, to za mało.
- Haha! Mówisz trochę jak... - Bordowy wilk zaśmiał się i urwał. - Zresztą nieważne. - Zaopiekujemy się twoimi przyjaciółmi. Tylko małymi przyjaciółmi.
- Nie chcę niczyjej krzywdy - to jedno zdanie, choć stanowcze, przeszło mi przez gardło z niewysłowioną trudnością.
- No, ale wiesz, że ja ich nie wyślę do zagranicznego przedszkola.
- To już dość spora ciąża, ale nie ma ich jeszcze na świecie - powiedziałam lodowato. - Wiem, czego chcę i ty też to wiesz. Proszę, żebyś zrobił to rozsądnie. Moim celem jest jedynie... odroczenie tego miotu. Nie okaleczenie naszej samicy alfa. Nic do niej nie mam. - Znów mocny ucisk w gardle. Przełknęłam ślinę.
- Nie ma sprawy, córeczko.
W pierwszej chwili nie odpowiedziałam. Z jakiegoś powodu nagle zrobiło mi się gorzej. Od ostatniej wizyty w jaskini medycznej, u Delty, kłujące myśli na dobre zagościły w mojej głowie. Czasem przycichały, czasem dawały o sobie znać z całą siłą. Czasem przychodziło mi na myśl, że nie są warte samych siebie; nie są warte niczego, wraz z przepełnionym goryczą umysłem, z którego się zrodziły.
- A widziałeś może Wronę? Wróciła w ogóle?
- Nie, pewnie włóczy się gdzieś po WSC. Jak zawsze. Albo już przejęła twoją polankę. A teraz wybacz, obowiązki wzywają. - Ojciec uśmiechnął się wesoło i ominął mnie w kilku krokach. - Oczywiście czuj się tu jak u siebie. Jeszcze mamy tu trochę bałagan, ale chłopaki sprzątają.
Pokiwałam głową, kątem oka lustrując otoczenie. Przygaszone światło świtu, skryte za cieniem gór dodawało pustkowiu melancholijnej nuty. Uroczysko.
Basior tymczasem odszedł spokojnym krokiem, samotnie kierując się na zachód.

Wilki zebrane w jaskini wojskowej nie poruszały się; ranni, co do jednego, trwali w milczeniu, nie tracąc sił na rozmowy, ani nie skarżąc się na krwawe ślady na bokach, głowach i kończynach. Tam, w środku, ich osobisty czas zatrzymał się, ustępując miejsca nadchodzącej przyszłości. Była to specyficzna bierność, pełna niepewności i troski o wynik działań. Zawieszenie w oku cyklonu i napięte oczekiwanie.
Nymeria spojrzała na leżącego u jej stóp basiora. Jednego z tych szczęśliwców, którzy nie mieli sił na marsz do jaskini medycznej.
Hyarin w milczeniu i zupełnym bezruchu trwał przy wyjściu z groty, wraz z Duchem i Hiekką. Rozłożone pomiędzy nimi mapy i pisma szeleściły przy każdym ruchu otaczających je ściśle ciał. W pomieszczeniu było cieplej, niż zazwyczaj, choć poranek był chłodny, a nieśmiałe promyki Słońca dopiero ćwiartowały ciężkie kłęby chmur, wiszących na niebie od poprzedniego popołudnia.
- Szkło, wchodź, proszę. Jak wygląda sytuacja na froncie? - Dumny basior zwrócił się do plutonowego, podnosząc zmęczony wzrok znad swojej pracy.
- Melduję, że przeciwnik tkwi w bezruchu.
- A my?
- Również, liżemy rany. Kilkoro wróciło z jaskini medycznej.
- Czy wszyscy, którzy powinni, są już obecni?
- Tak.
- Ile to wilków?
- Siedemnaścioro.
- Tu mamy pozostałych pięciu... dobrze. Jak przedstawia się liczebność przeciwnika?
- Jest ich więcej niż nas. Około trzydziestu.
- Rozkazy zostały już wydane, w przeciągu kilku godzin otrzymacie racje żywnościowe.
Płowy basior oszczędnie kiwnął głową, przenosząc wzrok na mapę watahy.
- Jaskinia alf pozostaje odcięta - oświadczył Hyarin. - Żeby w ogóle mieć szansę to utrzymać, WWN musi zamknąć nam drogę na północ i na zachód. To umożliwi im wysłanie kogoś na polowanie na tamtych ziemiach. Jednak póki co nie ruszają się. Dlaczego...?
- My jesteśmy bierni. - Duch otarł nos nadgarstkiem. - Oczywiście odpowiedzieliby od razu, gdybyśmy ich do tego skłonili, ale działanie nie jest teraz ani w ich, ani w naszym interesie.
- Na co czekają, na wsparcie? Tak czy inaczej, rozpoczyna się nam wojna pozycyjna.
- Będzie nas ona sporo kosztować - zauważył Duch. - Ale może czas na wysłanie poselstwa.
- Być może na to właśnie czekają. - Hyarin odetchnął głęboko. - Weszli na naszą ziemię, jakby stąpali po własnej, i chcą skłonić nas do okazania uległości od samego początku. To będzie pierwszy krok do przegranej, a my go nie postawimy. Nie możemy dać im wyczuć strachu. Wypchniemy ich z serca naszej ziemi.
Szkło pokiwał głową, Duch po chwili wahania zrobił to samo. Narada ucichła. Po krótkim czasie Generał wydał kolejne dyspozycje i towarzystwo rozeszło się, z nowymi planami tchniętymi prosto w głąb niespokojnych umysłów.
Z cienia jaskini jednak nadal dobiegały równe oddechy i ciche głosy. Z początku nieufne mormorando, przeradzało się w tęskną pieśń, nuconą półgłosem przez rannych żołnierzy. Na to jedno nie szkoda było sił.
Miejcie nadzieję! Nie tę lichą, marną, co rdzeń spróchniały w wątły kwiat ubiera...
Lecz tę niezłomną, która tkwi jak ziarno przyszłych poświęceń w duszy bohatera!


✁✁✁✁
- Nie za jasno na spacer?
- Nie, nie dziś.
- Co robisz poza domem? - Bordowy wilk zatrzymał się wpół kroku. Odpowiedziało mu wzruszenie ramion. Opanowane. Raźne. Pełne sił. - Pamiętasz, im mniej wiedzą, w tym większym spokoju możemy pracować.
- Oprócz tych, którzy powinni wiedzieć już od dawna. I wiedzieliby, gdybyś, jak zapowiadałeś, grał ze mną do jednej bramki. Od początku mówiłem, co zamierzam.
- Sądziłem, że gdy nadejdzie czas, jakoś cię od tego odwiodę. Lub po prostu powstrzymam.
- Od początku miałeś też świadomość, że tam, na miejscu, zrehabilitowałbym cię w pół minuty. Mogę uznać już za oczywiste, że nie zamierzasz porzucić własnego planu, który zupełnie nie pokrywa się z moim?
- Jeśli mam do wyboru Agresta lub siebie, masz rację, wybiorę siebie.
- A więc to nasza ostatnia rozmowa tutaj. Za dużo się dzieje. Nie dajesz sobie rady z WWN. I nie dasz. Jeśli nic się nie zmieni, dojdzie do tragedii.
- Nie zastaniesz Agresta.
- Doskonale wiem, gdzie go zastanę.
- Nie zdążę cię schwytać, ale mogę zrobić jeszcze wiele, żebyście nigdy się nie spotkali.
- To groźba?
- Jeśli chcesz. - Basior demonstracyjnie splunął na ziemię.
- Ciągnie cię do władzy. Mógłbyś jeszcze pożyć sobie u jego boku. Dostałbyś stanowisko. Ale jeśli wolisz... sprawdźmy, czyj plan był lepszy: twój, czy mój.
- To wyzwanie? - warknął.
- Dobrego dnia, Admirał! - Oczy, uniesione ku niebu, zmrużyły się lekko pod promieniami wyglądającego zza chmur słońca. - Mój będzie wspaniały.
✁✁✁✁


- Ciri! - Bordowy wilk wydarł się na całe gardło. Wpadł do jamy, w której w biegu prawie zepchnął wilczycę ze swojej drogi. Drżącymi łapami zaczął przerzucać swoje rzeczy. - Pisz. Agreście.
- Co, zaraz, poczekaj.
- Pisz! Agreście. Miałem wątpliwą przyjemność...
- Po co piszesz do Agresta? Co planujesz? - zapytała, spokojnie przejmując od niego czystą kartkę, chwilę wcześniej w mgnieniu oka wyciągniętą z lnianej torby, w której basior trzymał swoje najważniejsze przyrządy.
- Nie wiem. Nie potrzebuję teraz pogaduszek, Ciri. Tylko przelania słów na papier! - ryknął basior, a gdy rzutem oka upewnił się, że jego towarzyszka jest gotowa do notowania, zaczął mówić dalej. - Masz już zapisane? Więc pisz...

Przedpołudniem Nymeria zmierzała z jaskini wojskowej do jaskini medycznej, która oprócz bycia szpitalem, poprzedniego dnia stała się także miejscem spotkań porządkowych. Szła szybkim krokiem, by przenieść najnowsze wiadomości z frontu i wydać polecenia. Właśnie wtedy na jej drodze stanął chudy, zdyszany wilk, o czarnej, lecz zbrązowiałej sierści i lekko opuchniętych, z wysiłku załzawionych oczach. Wadera zatrzymała się wpół kroku.
- Nymeria? - Zapytał przez zaciśnięte zęby, w których trzymał jakiś przedmiot. - Samica alfa Watahy Srebrnego Chabra?
- Tak. - Wyprostowała się dumnie, ze spokojem patrząc mu w oczy. Koścista postać zbliżyła się o kilka kroków i pochyliła głowę, kładąc na ziemi zwinięty kawałek papieru.
- To dla twojego... Daj te... ten list mężowi. Pośpiesz się.
Posłaniec szybko zniknął w leśnych ostępach. Jeszcze przez dłuższą chwilę do uszu wilczycy dobiegał pogłos jego świszczącego oddechu, odbijanego od pni i ginącego gdzieś w leśnej ściółce. Dopiero gdy upewniła się, że jest sama, ujęła dokument w nieskalaną ni drgnieniem łapę i na chwilę zatrzymała go tuż nad ziemią. Wreszcie, rozprostowując kuszące zagięcie pośrodku wiotkiej karteczki, zaczęła czytać. Jej ciało wziął w objęcia lodowaty dreszcz.
„Agreście. Miałem wątpliwą przyjemność rozmawiać z jednym z twoich wrogów. Jestem pewien, że jeśli jeszcze tego nie wiesz, lada chwila odgadniesz, kogo ma na myśli, lecz póki co, nie wdając się w puste szczegóły, przekażę ci wiadomość, którą przekazano mi, mając mnie za twojego zaciekłego przeciwnika; słusznie zresztą, lecz tym razem naszą wspólną odpowiedzialnością jest, by sprzymierzenie, z ramienia którego działa mój rozmówca, nigdy nie mogło stanąć na drodze Watasze Srebrnego Chabra, co planuje uczynić, przygotowując zamach na twoje życie. Bez ogródek proszę cię zatem: odrocz planowaną wyprawę za granicę o kilka lub kilkanaście dni, gdyż czeka tam na ciebie niebezpieczeństwo. Nie nalegam na nic innego i nie chcę, byś pomyślał, że za moim listem stoją jakoweś niecne zamiary. Kieruje mną to, co kierowało od początku: wiara w lepszą przyszłość. Podpisano, Admirał”.

Miejcie odwagę! Nie tę tchnącą szałem, która na oślep leci bez oręża...
Lecz tę, co sama niezdobytym wałem przeciwne losy stałością zwycięża.

C. D. N.

czwartek, 21 kwietnia 2022

Od Kawki - „Rdzeń. Dzień nadgnicia”, cz. 3.9

✁✁✁✁
- Podobno Agrest wybiera się do NIKL-u. - Admirał chrząknął znacząco.
- To tylko plotki, prawda?
- To moje z trudem zdobyte wiadomości. Niech twoje bystre oko zajrzy w głąb duszy tego wariata.
- Mało danych.
✁✁✁✁


Przybyszka zatrzymała się w pół kroku, dostrzegając snującą się pomiędzy krzewami wilczycę. Naraz do jej nozdrzy napłynęła zupełnie obca woń, a raczej nawet nie woń, a wonie.
- Eee... Kim jesteś?
- Dobre pytanie. - Kawka, widzicie, uznała poruszenie tej kwestii za bardzo trafne. Przysiadła na tylnych łapach, by przednie, dość jednoznacznym ruchem skrzyżować na piersi. Nie zaniepokoiła jej sama obecność obcej wadery na terenach watahy. Nie, gdy sama pchała się na widok i zwracała do tutejszych wilków tak niefrasobliwie. Ale może sam ten ton i samo to pytanie, z zupełnie innego powodu? Pozostawała decyzja: odbijać piłeczkę, czy też czekać. - Jeśli jeszcze nie przyszło ci to na myśl, jestem mieszkanką tego miejsca. A ty, kim jesteś?
Brązowa wadera nie dbając o wrażenie, a może właśnie chcąc dać coś do zrozumienia, ze zdziwieniem otworzyła oczy na pełną szerokość.
- Poczekaj, taki szczegół, wiesz. To mój dom - orzekła. - Nasz dom. Odpowiedz, proszę, kim jesteś?!
W tamtej chwili, mogę przysiąc, patrzyłyśmy na siebie już jak dwie owce na jedwabnym szlaku.
- Chyba się nie zrozumiałyśmy - zaczęłam raz jeszcze, łagodnie. - To od lat mój dom i nigdy nie zauważyłam, byśmy mieli tu kogoś jeszcze. Bądź łaskawa się przedstawić.
- Wrona - warknęła brązowowłosa. - A mam wątpliwą przyjemność z...?
- Z Kawką. - Zdobyłam się na krótki uśmiech.
- Coś mi mówi to imię, ale czas na pogaduszki przyjdzie później. Chyba najpierw powinnyśmy wybrać się do naszego alfy, Kawko - oświadczyła przybyszka, prędko zbierając myśli. - On pomoże nam rozwiązać ten problem.
- Jaki znowu problem?
- Bo chcesz mi powiedzieć, że nie ma tu dla mnie miejsca, prawda?
- Dokładnie tak, Wrono - odparła gospodyni, głosem życzliwym i pełnym przekonania, co nadało mu dziwnie pobłażliwy ton. - Nasz las jest dość duży, by każdy nowy członek watahy znalazł coś dla siebie.
Napięcie zawieszone pomiędzy dwiema wilczycami osiągnęło dość nieprzyjemny poziom. Złota od niechcenia machnęła ogonem, przyglądając się rozmówczyni i próbując dopasować jej czcze gadanie do odpowiedniego zaburzenia. Zaniki pamięci, czy może psychoza?
- Nie jestem żadnym nowym członkiem. Urodziłam się tutaj!
- Niebywałe. Wracając do naszego alfy, wycieczka do niego może być kłopotem. - Kawka zwróciła się wyrozumiale do nowej znajomej. - Obecnie to ja pełnię tę funkcję.
- Jesteś... tu alfą? - W oczach repatriantki błysnęła chłodna skra jeszcze większego zdumienia.
- Nie. Pełnię funkcję alfy. Zastępuję Agresta, dopóki nie wróci.
Ponieważ zapadła chwila męczącej ciszy, obie strony dyskusji jakoś powoli zaczęły zastanawiać się nad przerwaniem jej w jak najmniej bezduszny sposób. Wbrew pozorom, żadnej z nich nie zależało na rozniecaniu ognia tam, gdzie nie chciały niczego spalić.
- Od jak dawna tu mieszkasz? - zapytała cicho Wrona, gdy z jej oczu zeszła mgła pierwszych, silnych emocji. - I z kim?
- Niedługo będą dwa lata. - Po chwili wahania, asystentka alfy pyskiem wskazała miejsce, w którym mogły usiąść i w spokoju porozmawiać.
- To niewiele krócej, niż ja zwiedzam świat - zauważyła wędrowczyni, bez porównania delikatniej, niż wcześniej i odruchowo zerknęła na swoje łapy. Postanowiła za wszelką cenę nie dać za wygraną. - Chyba mówiłaś coś w rodzaju „mieszkamy”?
- Nie wiem, czemu miałabym dzielić się z obcą szczegółami swojego zameldowania - mruknęła Kawka, lecz zanim atmosfera zgęstniałą na nowo, dodała - zresztą co za różnica. Sama, mieszkam sama. To znaczy, ostatnio czasem prześpi się tu taka jedna rublia, ale raczej nie ma szans, byś go znała.
- Och, znam, gdzie on teraz jest?! - Wadera mówiła tak szybko, że nieomal zachłysnęła się własnym oddechem.
- Z poselstwem... Mówisz, że urodziłaś się tutaj? Więc miałaś tu jakąś rodzinę?
- Tak! Sam alfa jest moim stryjkiem.
- Sam alfa. Ach tak - wyłapała beznamiętnie złota wilczyca. - Poczekaj. Jeśli jest twoim stryjkiem, to znaczy, że jesteś... córką Szkła? Czy to możliwe?
- Szkło jest moim ojcem - przytaknęła energicznie Wrona. - Właśnie, muszę czym prędzej go odwiedzić, wieki się nie widzieliśmy! Mam nadzieję, że przynajmniej ich znajdę tam, gdzie mieszkali za moich czasów?
No tak. Legenda głosi, że każda kobieta z tego rodu musi, po prostu musi, przynajmniej raz. Mam cię, babciu, dodała Kawka i uśmiechnęła się lekko; już tylko w myślach.
- Być może. Choć bardziej prawdopodobne, że jest w pracy - odpowiedziała bezbarwnie. - Lub „są”, jeśli wolisz. Pozwól... nie spotkałaś strażników przy granicy?
- Spotkałam, stróżów. Domino i Satomi'ego. No i jakiś dziwny patrol z WSJ, ale ominęłam go szerokim łukiem. I tak nasi od razu mnie wpuścili.
Niewątpliwie miłą rozmowę przerwał dochodzący z oddali odgłos kroków, z pewnością nienależących do jednego wilka, a ciężkich, wydawanych przez wiele różnych łap. Kawka dała towarzyszce znak nakazujący milczenie, a sama wstała i zbliżyła się do granicy drzew.
- Kto to? - szepnęła Wrona, zupełnie nie rozumiejąc całej sytuacji. Gospodyni polanki stała jednak jak słup soli, ze wzrokiem wbitym przed siebie, pomiędzy drzewa i nie powiedziała ani słowa jeszcze przez długi czas. Wreszcie brunatna wilczyca, nie mogąc powstrzymać ciekawości, podniosła się z miejsca i dołączyła do towarzyszki. Przemykające daleko, pomiędzy drzewami sylwetki, nie naprowadziły jej na żaden trop.
- Co tu się dzieje? - dopytała ponownie, lekko marszcząc brwi.
- Wataha Wielkich Nadziei - rzuciła Kawka matowo, nie poruszając się ani o krok.
Popielate zarysy wilków, niczym cienie, posuwały się naprzód, przez las.
Jak pamiętacie, Agrest odwrócił się od ziemi zajętej przez diabła i ruszył ku niebiańskim krainom, by odkryć odpowiedź na pytania, które zadawaliśmy półgłosem. Opuścił posterunek, kierując się na zachód. Zostaliśmy sami; wtedy właśnie do naszych zaskoczonych umysłów, podana została krótka, lecz druzgocąca wiadomość.
- Myślicie, że jesteśmy niewzruszeni jak skały?
Stałam na skraju swojego domu, u mojego boku gość z daleka, a naprzeciw nas, naprzeciw mnie, jak naprzeciw alfy, po raz pierwszy stanął niejaki Dreniec, nowy dowódca straży WWN. Był to basior powołany nie dłużej, niż miesiąc czy dwa wcześniej, młody, o burzliwych oczach i wyraźnie zarysowanych mięśniach, prężących się gorączkowo na gibkim ciele. Na pół sekundy moje zmysły cofnęły się o krok, a ja usłużnie postawiłam między nimi a światem wysoką ścianę. Papierową ścianę. Doskonałe miejsce, by ofiarować im sztylet i powiedzieć, dobrze wykorzystajcie tę chwilę zapomnienia. Nie wykorzystały jej, odrzucając narzędzie, potrząsając mną i krzycząc... coś, czego nawet nie rozumiałam. Dotarło do mnie tylko tyle, bym wróciła do siebie i popatrzyła dowódcy prosto w oczy.
Czy myśleliśmy, że byli niewzruszeni jak skały? Nie myśleliśmy tak. Jedynie zatraciliśmy się w przeświadczeniu, że to my niepodzielnie byliśmy głównymi bohaterami tej historii.
- Dlaczego przyszliście tu, do mojego domu? Wiecie, gdzie leży jaskinia alf - odrzekłam posępnie; mój podbródek zadrżał lekko. Być może odpowiadałam na jakieś pytanie? Być może kończyłam własną myśl, która w zdenerwowaniu już wyleciała mi z głowy...?
- W jaskini alf nie zastałem przywódcy.
Przed nami stał zastęp wojska. Moje łapy trzęsły się, po ciele przebiegały dreszcze wiążące głos w gardle. Moje oczy wolno wypełniały się łzami. Mój głos był jednak stalowy.
- Co robi tutaj wojsko? Nie przysłaliście poselstwa.
- Przysłaliśmy poselstwo przed kilkoma dniami. Odpowiedzią na to był wasz list do Najwyższej Izby Kontroli Leśnej, napisany za naszymi plecami.
List.
Był list. Koyaanisqatsi miał zanieść list naszemu poprzedniemu poselstwu.
Nie wrócił.
W mojej głowie powoli zmiatałam ze ścieżki myśli zeschłe liście i kurz, by móc wkroczyć na nią i dotrzeć do opinii.
- O jakim liście mówicie?
- O tym. - Basior, który najwyraźniej czekał na to pytanie, skinął na jednego ze swoich pomocników. U moich stóp upadł kawałek papieru z własnoręcznym podpisem Agresta. - Możecie go zniszczyć. Możecie wysłać do Najwyższej Izby Kontroli tysiąc poselstw, nie ma to już znaczenia. Dziś, w następstwie bezprawnego zawłaszczania naszych północnych terytoriów przez Watahę Srebrnego Chabra, wypowiadamy wam wojnę. - Kolejne pismo. Tym razem pod krótkimi akapitami widniało miano przywódcy WWN.
- Co z tym, kto był odpowiedzialny za doręczenie listu? - mruknęłam, gdy obie kartki znalazły się bezpiecznie w moich łapach.
- Bez obaw. Ma się dobrze - odparł Dreniec - sam nam go wręczył, a teraz pewnie siedzi w karczmie razem z nowymi znajomymi. - Basior uśmiechnął się pod nosem, a ja zacisnęłam kły, czując falę gorąca napływającą do głowy. Nie chciałam poznać nawet kulis tej historii. Naprawdę był tak naiwny, czy po prostu zdecydował się zdradzić? Rzecz jasna, byliśmy sami sobie winni. Połasiliśmy się na korzyści okupione ciężkim ryzykiem.
- Gdzie sekretarz waszej watahy? - zadałam jeszcze jedno krótkie pytanie, z trudem wydobywając z siebie głos.
- Ja dowodzę wojskiem Watahy Wielkich Nadziei - odrzekł wilk, na co tylko niezauważalnie kiwnęłam głową. - To ja pytam, gdzie przywódca Watahy Srebrnego Chabra? Nie będziemy brudzić łap na jego zastępcy.
- Naszym wojskiem dowodzi generał - odpowiedziałam głucho. Basior wykrzywił kąciki pyska.
Oto stało się. To tak wypowiada się wojnę?
Bez tych wszystkich politycznych zawirowań, które zawsze pakowano mi do głowy? Nie ma tajemniczych spotkań za zamkniętymi drzwiami, półsłówek oraz czytania przeciwnikom z oczu i dusz? Czy o wszystkim powinniśmy dowiedzieć się we mgle niedowierzania i zawodu, jak od chmur o zbliżającej się burzy? Czy tak to wygląda? Czy wokół rozmawiających wilków szumią tylko gałęzie drzew i oddechy żołnierzy czekających na śmierć?
A co potem? Potem będzie działo się to, czego wszyscy boimy się, myśląc o wojnie? Okrutne morderstwa, zbiorowe egzekucje, prześladowania, gwałty, cierpienie, płacz, utrata bliskich... Czy na to wszystko dano pozwolenie jednym zdaniem?
W oddziale Dreńca, bez dalszych wstępów, wydano rozkazy. Już po chwili, żołnierze skierowali się na północ, ku jaskini wojskowej. Bez słowa patrzyłam, jak odchodzą, w głowie zadając sobie pytanie, czy wiadomość o przekroczeniu granic przez wrogi oddział dotarła już od naszej straży granicznej do siedziby wojska.
- Co teraz...? - Tuż obok mnie dał się słyszeć nieśmiały głos. Bezmyślnie przeniosłam na towarzyszkę wzrok pozbawiony wyrazu.

Była to tylko jedna godzina z życia jednej, a właściwie dwóch wilczyc i wysłanego na wyprawę zespołu współgrających ciał i umysłów. Wiecie, kto był tam oprócz nas? To inne miejsce, inne serca grające wokół, lecz ta sama historia.
Admirał.
O tym, że wojska Watahy Wielkich Nadziei przekroczyły granice WSC, mój ojciec z oczywistej przyczyny dowiedział się wcześniej, niż my.
- Jak to? - zadał najpowszechniejsze pytanie zdumionego przywódcy. - A więc stało się... - sprostował zaraz, widząc nierozumiejące podtekstu ślepia jedynego wciąż żywego i zdrowego z dwójki swoich pomocników, Klaba. - Mamy wojnę.
- Co robimy?
Mój ojciec w ostatniej chwili powstrzymał cisnące mu się na pysk „Nie wiem!”.
- Poczekamy. Zobaczymy, jak to się rozwinie - powiedział, lecz jeszcze zanim jakiekolwiek wieści dotarły do jego wodzowskich uszu, doleciały je inne słowa.
Wielki wódz, najpierw usłyszał kroki. Potem, w wejściu do jamy, zobaczył cień na ziemi, oświetlonej z wolna słabnącym, białym światłem. Ciri zatrzymała się gwałtownie u progu niewielkiego siedliska. Ich spojrzenia spotkały się, z wysiłkiem, nie tak jak kiedyś, gdy potrafili godzinami patrzeć na siebie z uwielbieniem.
- Admirał. Zobacz, kto przyszedł.
Ach, słodka niepewności. Nie mogłabyś trwać zbyt długo. Za krótko zamieniłaś się w spotkanie po latach, targające za swoją brudną pazuchą tylko... gorycz?
- Mamo! Jak miło cię tu widzieć! - zawołał basior z nieprzyjemnie wesołym zaskoczeniem. I bez gadania wprowadził dwie wilczyce do swojej siedziby, tak, jakby spotkali się towarzysko. - Doprawdy, nie wierzyłem, że jeszcze wrócisz!
- Ledwie przed godziną - odparła podniesionym głosem Wrona. - Tyle jest do opowiedzenia, ale widzę, że u was też sporo się dzieje!
- Wiesz już? - mruknęła Kawka, patrząc na basiora idącego z nimi ramię w ramię. Przygasił rozświetlony wzrok i odpowiedział podobnym spojrzeniem. - Posłuchaj, mam do ciebie propozycję - oświadczyła tymczasem, nie kłopocząc się wstępami grzecznościowymi. Wilk zapraszającym gestem łapy wskazał na wejście do największej z nor leżących na piaszczystym kawałku stepowej ziemi.
- Słucham, córeczko. - Wygodnie rozsiadł się na swoim miejscu.
- Córeczko?! - Niespodziewanie do wymiany zdań wtrąciła się Wrona, rozmówczyni o otwartym pysku i wielkich oczach. Towarzyszka przelotnie zerknęła na nią kątem oka.
- Jeśli wolisz, możesz poczekać na zewnątrz - powiedziała zniżonym głosem i niby mimochodem, sztywno machnęła ogonem.
- Reszta wie, że tu jesteście? - zapytał basior, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, powoli wkradającego mu się na pysk.
- Nie.

Wieczór zapadał nad senną krainą. Nieliczne ptaki przelatywały jeszcze ponad najwyższymi z gałęzi sosen. Niebo przybrało gamę barw, od najcieplejszych, do najzimniejszych. Rysy Słońca połyskiwały ostro wśród nielicznych chmur, jak pęknięcia na szkle. Surrealistyczne starcie świateł zwiastowało chłodną noc.
Nieco niżej, okryte cieniem, nieporuszone nawet mocnym podmuchem wiatru, z ziemi wystrzeliwały pnie o śliskiej korze. Spojrzawszy prosto przed siebie, aż do granicy widoczności, dostrzegłoby się, jak około metr nad ziemią, czarne powierzchnie płynnie przeobrażały się w brunatne. Był to chyba jedyny dynamiczny element starych drzew. Jednakże gdy opuścić wzrok jeszcze niżej, można było zauważyć rozgrzebaną ściółkę; niewinny ślad chwili przemocy.
Widzicie ją już oczyma duszy? Ja widzę. Zmierzwione i połamane łodyżki mchu nie są w lesie niczym niezwykłym. Mocniejszy odcisk stopy, jeden, dwa, pięć, czy sto, na pierwszy rut oka wydaje się całkiem zwyczajne. Nawet, jeśli z grud piachu spływają błyszczące, jeszcze świeże stróżki krwi. To znak, że szlak życia prowadzi wciąż wkoło i wkoło. Nie zatrzymuje się, choć czas płynie.
Czas zmrużyć oczy, popatrzeć dalej. Zrobić jeszcze kilka kroków w stronę widniejącej w głębi jaskini. Wzrok omiatający ścieżkę, po drodze widzi jeszcze więcej czerwonych kałuż o metalicznym zapachu. Wokół jest całkiem cicho, nawet sikorki nie śpiewają. Dopiero gdy podejdzie się całkiem blisko, sztywno postawi uszy, dosłyszy się stłumione głosy, pojękiwania. Gorzką rozmowę nierozerwalnie związanych z tym miejscem.
- Jak się czujesz? - zapytała Nymeria, jak zwykle po swojemu, dostojnie przysiadając się do generała i plutonowego, pochylonych nad jakimś wilkiem.
- Dostał wyjątkowo mocno - mruknął Szkło, gdy wilczyca nie doczekała się odpowiedzi ze strony leżącego.
- Ilu mamy rannych?
Basior zawahał się przez chwilę. Sam zajrzałeś śmierci w oczy, co, panie plutonowy?
Dopiero generał podniósł wzrok znad ciała jednego ze swych żołnierzy i przerwał ciszę.
- Prawie wszystkich.
- Gdzie są nasi cholerni stratedzy! - warknął naraz płowy strażnik śledczy, prawie wchodząc w słowo przedmówcy. - Theodore z poselstwem, a Duch? Jojo?
- Jojo był raniony podczas starcia. Widziałam go w jaskini medycznej - ponownie odezwała się samica alfa. - Duch mógł jeszcze nie zdążyć dotrzeć.
- Zatem nie wiadomo, czy w ogóle się pojawi.
- Szkło, spokojnie, najważniejsze, że nikt nie zginął.
- Jeszcze nikt nie zginął. WWN odcięła drogę do jaskini alf. Połowa naszych żołnierzy jest rozbita po całym lesie, druga połowa leży okaleczona pod jałowcami. A przeciwnik powtórzy atak, najpewniej dziś w nocy lub jutro rano.
- Trzeba postarać się o korytarz - zarządził Hyarin. - Jak rozmieszczone są siły wroga?
- Wzdłuż granicy Lasku i na południe - zameldował Szkło.
- Na razie sytuacja jest stabilna, chociaż czas może zadziałać na naszą niekorzyść. Musimy utrzymać jaskinię medyczną. Jest ich za mało, musieli wybrać, jaskinia alf lub medyczna.
- Udowodnimy, że źle wybrali.
- Czas pokaże.
- Nymerio - generał zwrócił się do wilczycy. - Czy jaskinia alf jest teraz pusta?
- Tak. Agrest już wyruszył, a gdy dziś rano wychodziłam, Kawki jeszcze nie było.
- Nie jesteśmy na tyle trwali, by wyruszyć na nich bez żadnego wsparcia. Mogą zyskać dostęp do dokumentów watahy.
- Jeśli chcieliby w nich grzebać, straciliby na płaszczyźnie bezpieczeństwa - zauważyła wilczyca. - Potrzeba byłoby do tego kilku osób.
- Zatem musimy mieć się na baczności i śledzić każdy ich ruch. Szkło, wyznacz kogoś, kto przedrze się na druga stronę i zwoła wilki. Mordercy i strażnicy mają stawić się na placu boju. Stróże zostają na granicach.
- Melduję gotowość do powrotu na stanowisko - oświadczył plutonowy.
- Oczywiście - odrzekł krótko Hyarin. - Do zobaczenia jutro.
- Do zobaczenia. - Basior kiwnął jeszcze głową towarzyszce, która odpowiedziała mu tym samym.
Gdy nogi generała wyprowadziły go przed jaskinię, było już ciemno. Wyszedł przed grotę, samotnie stanął na skraju polany i w milczeniu odprowadził wzrokiem znikającego w mroku płowego grzbietu. Nymeria została w jaskini. Oboje mieli spędzić tam noc razem z kilkoma przyprowadzonymi, a właściwie przyniesionymi tam rannymi. Oczywiście, wokół było wiele serc porwanych do boju, niektóre z nich zapytane powiedziałyby nawet, że walczą o przyszłość. Wszakże patrząc na te trzy wilki, a może trafniej byłoby „duchy”, głodne od wielu godzin i kątem sypiające tam gdzie oczekiwano ich w każdej chwili, widziało się trójkę samotnych w obliczu wojny. Oni pozostali; niezawodni.
W tym kłębowisku bylejakości, naprzemiennego głoszenia idei i odchodzenia od idei, wśród okazjonalnych polityków-przedsiębiorców i ich wszystkich płytkich interesów, tak bardzo potrzebny był ktoś, kto spojrzałby trzeźwo i wreszcie uniósł pod światło pęknięte naczynie. Lecz czy żył jeszcze ktoś taki?
Tam, na miejscu, zostało ich tylko troje.

Admirał nachylił się do przodu, uważnie patrząc w skierowane prosto na niego, chmurne oczy swojej córki.
- Widzisz, nie było to wszystko takie trudne, jak myślałaś.
- Chcę wiedzieć wszystko. - Kawka nie odwzajemniła jego pogodnego uśmiechu.
- Z mamą czekaliśmy na ciebie.
- Nie zgodziłam się wejść z wami we współpracę tylko dlatego, że jesteśmy rodziną - oświadczyła lodowato. - Prawie wszyscy tu jakąś jesteśmy.
- Dokonałaś mądrego wyboru - zapewnił ją bez namysłu. - Tyle wystarczy. Razem zdołamy zapobiec nieszczęściu.
- WSC jest na skraju przepaści. Agrest wyprawia się w delegację, władzę pozostawia Nymerii. WWN jest na naszych ziemiach.
- To wszystko runie - wymamrotał, nie spuszczając wzroku z wilczycy.
- Tak - odpowiedziała półgłosem. - Nymeria nosi pod sercem szczenięta.
- Chcesz powiedzieć...
- Tak.
- Chcesz zapytać...
- Powinieneś sam wiedzieć najlepiej. - Słowa były ciche. Oczy niekiedy potrafią wyręczyć rozdwojony język. Czasem przypieczętowaniem zawartej umowy jest krótka chwila milczenia.
- Zajmiemy się tym.
- Powiedzcie mi, proszę, o co w tym wszystkim chodzi! - jęknęła Wrona, niespodziewanie wtrącając się do rozmowy. Syn i wnuczka równocześnie przenieśli na nią wzrok.
- We wszystkim? Zabawne, ale właściwie czemu nie. Mamy czas, prawda? - Wyobraźmy sobie Admirała wyglądającego, jak prawdziwy włodarz. Jeśli wyglądał tak kiedykolwiek, to nie wtedy, gdy namiętnie prężył muskuły przed poddanymi, a właśnie w tamtej chwili. Tamtego popołudnia, gdy świat zaczął się walić. - Wszystko zaczęło się od protestów przeciwko alfie - zwrócił się po trosze do obu rozmówczyń.
- Przeciwko Agrestowi?! - Oczy brązowej wilczycy były otwarte coraz szerzej z każdym kolejnym faktem, który docierał do jej uszu.
- Nie mieliśmy innej. A właściwie nie, nie zaczęło się od protestów. Protesty były wynikiem jego nieudolności. Pasma klęsk, zerwanego sojuszu z WWN!
- Sojuszu? Nie rozumiem... WWN nie jest już naszym sojusznikiem?
- WWN właśnie wypowiedziała nam wojnę. - Kawka warknęła przenikliwie. - Stałaś obok mnie, widziałaś oddział wojska.
- Nie chce mi się wierzyć - Wrona zniżyła głos. - Po prostu nie chce mi się w to wszystko wierzyć.
- Posłuchaj dalej! - Basior zaśmiał się kpiąco. - Pamiętasz Karę? Kara, ta wilczyca, którą Szkło zastąpił twoją matkę!
- Oczywiście, przecież...
- Kara leży w grobie! W dwóch kawałkach, z łbem odciętym przy samej czaszce. - Basior zjadliwie wyszczerzył kły. - Jej nieszczęsny mąż od miesięcy szuka winnego. A raczej szukał, zanim zawieszono jego stanowisko.
- Co...?
- Wszyscy jesteśmy teraz trepami, zaciągniętymi do służby wojsku. A raczej, oni są. Cała WSC. Szkłu dostał się stołek towarzysza plutonowego, ale nie zgadniesz, kto jest generałem! Morderca, wilk, który tygodniami nie wychodził z psychiatryka. Niejaki Hyarin. - Bordowy wilk zapędzał się w swojej chaotycznej opowieści, która, zebrana w wyrwaną z kontekstu całość, jeżyła włos na grzbiecie już nie tylko głównej słuchaczce. - Stryjek Agrest wziął sobie za żonę Nymerię, tę młodą, ambitną laleczkę. Zrobił jej już nawet szczeniaki.
- Admirał, jak to wszyscy oni, cała WSC? A kim ty jesteś, synku? - zapytała bezradnie, jakby nie była już odważną podróżniczką, a zagubionym dzieckiem.
- Ja? Pięknie, że pytasz. My z Ciri jesteśmy teraz prawdziwymi władcami. WSC się nas wyrzekła.
- Dlaczego?
- Wiesz, kogo oskarżyli o odcięcie głowy własnej matce? Och, wybacz. Zdradziłem przed czasem - wycedził przez zaciśnięte do bólu zęby.
- To niemożliwe.
- Wszystko jest możliwe w naszym popieprzonym świecie - odrzekł, celebrując każde słowo, któremu udało się wydostać z jego pyska.
- A ty...? - wyszeptała słabo. Jej syn z wolna podniósł się na nogi, a uśmiech na jego pysku stał się szeroki, niczym jej oczy.
- Ja? Wyrwałem chwast.
- Nie rozumiem. - Wadera już chwilę wcześniej zaczęła panicznie kręcić głową. Z każdą chwilą ruch ten tylko przybierał na sile.
- Ależ rozumiesz. - Basior oblizał wargi. - Pamiętasz, jak nie pozwolił mi przeprosić cię za nazwanie cię leniwą i pustą? Byłem wtedy jeszcze dzieckiem i tego nie rozumiałem. Ale twoje dziecko dorosło. Przy okazji... przepraszam.
- Admirał, co ty zrobiłeś?!
- Poderżnąłem mu gardło.
Och, nieszczęsna Wrono. Zerwałaś się ze swego miejsca, a w twoich ślepkach zalśniły najprawdziwsze łzy. Rzadki widok.
- To nieprawda. Wszystko co mówisz, jest nieprawdą. - Popatrzyłaś na Kawkę, która przyprowadziła cię w to odrażające miejsce, jakbyś chciała zobaczyć na jej pysku uspokajające zaprzeczenie. A tam spotkałaś, niczym wykutą z marmuru, nieczułość. - Jak to się stało? - Tylko chrypliwy szept przedostał się przez cieśń wroniego gardła.
- Agrest nie chciał wyjść do swojego ludu... W ruch poszły kły.
- Ale przecież na polance, tam, powiedziałaś, Kawko, na polance mieszka z tobą rublia! - Wilczyca znów błagalnie popatrzyła na córkę Admirała. - Kłamiecie oboje - zajęczała zrozpaczona.
- To Kaj, mieszka tu od niedawna - odrzekła głucho Kawka.
- Kłamiecie...
- Nie wierzysz? Więc może spotkałaś tu swojego drogiego przyjaciela? - rzucił drwiąco Admirał. - Dlaczego cię nie przywitał?
- Na wiosnę, jeszcze niedawno, byłam na grobie. Posadziłam tam chabry. - Wtem Kawka stanowczo weszła mu w słowo.
- Bo widzicie, ja też go nie chowałem - odrzekł, nie zdejmując z pyska swojego okrutnego uśmiechu. 
- I co z tego? - zapytała Wrona, tonem zrozpaczonego szczeniaka i podniosła na niego oczy pełne łez. W ślepiach basiora widać było satysfakcję. Jego matka zrobiła się tak delikatna, że powoli zaczynał uwielbiać ją dręczyć. Popatrzył na nią z politowaniem i wzruszył ramionami.
- A wiesz, gdzie zakopali Cuore? Podobno leżą tam teraz dwa trupy.
- Ale... -  Wrona nastawiła uszu, kompletnie zbita z tropu. Biedaczka, była na granicy swojej niewielkiej wytrzymałości. - Czemu mówisz o tych wszystkich rzeczach? Dlaczego teraz?
- Ciało ojca widziałaś? Pamiętasz, jak umarł, prawda? A może mnie okłamałaś?
W oczach brązowej wilczycy, jak świeże rumianki, rozkwitały coraz większe, błyszczące krople. Wstała i szybkim, choć zupełnie niestabilnym krokiem odwróciła się, po czym zaczęła iść przed siebie. Poza admirale gniazdo i dalej, przez piaskowe pustkowie, w kierunku lasu. Basior przeciągnął się, ze znudzeniem śledząc jej chwiejne ruchy. Do uszu Wrony dotarły jeszcze ostatnie zdania jego rozdrażnionej rozmowy z Kawką, prowadzonej podniesionymi głosami.
- Po co? Co chciałeś osiągnąć?! Pytam, po co?!
Szła przez puszczę, nie patrząc pod nogi i nie rozglądając się. Łzy i tak zasnuwały cały obraz mętną powłoką. Z jednej strony chciała skulić się, choćby tam, gdzie stała, ukryć się przed całym światem, z drugiej, miała ochotę biec ile tylko sił znalazłaby w łapach. Wypluć zmęczone płytkimi, nerwowymi oddechami płuca i biec dalej. 
Wciąż przyspieszała kroku.
Mijała leśne polany, przecinała dziesiątki wydeptanych przez jelenie ścieżek. W końcu padła na ziemię. Zaczęła jęczeć, w głowie mając tylko własny głos; z pamięci uciekało jej nawet, dlaczego płacze. Chwilami, gdy znajdowała w sobie więcej sił, zaczynała zawodzić na całe gardło.
Wreszcie, wyczerpana lamentem, ucichła. Zamknęła oczy. I zasnęła.
Obudziła się po godzinie czy dwóch, od razu podrywając się z ziemi, na tyle jednak słabo, że ruch okazał się nieskuteczny. Odetchnęła niespokojnie, gdy poraziły ją potężne zawroty głowy. Zacisnęła powieki, czekając, aż ziemia i niebo wrócą z pijanej wędrówki, na swoje miejsce.
Było już czarno. Nie myślała nad tym, dokąd zaniosły ją nogi, gdzieś w oddali dosłyszała tylko szum morza, najwyraźniej zagłuszany wcześniej przez jej własny płacz i chaotyczne myśli. Przygarbiona przysiadła na ziemi, pocierając przednimi łapami o przeciwległe przedramiona, by zniwelować nieprzyjemne uczucie chłodu. W jej głowie mieszały się najróżniejsze wspomnienia. Tak bardzo chciałaby, aby ten dzień okazał się tylko koszmarem.
Najpierw nieświadomie, potem już z własnej woli składając w głowie kolejne słowa i bezgłośnie powtarzając je ociężałymi ustami, zaczęła przypominać sobie treść rozmowy z synem.
Potem wstała, rozejrzała się i znów zaczęła iść. Ciężkie chmury i migające pomiędzy nimi, nieliczne gwiazdy przesuwały się po niebie, a ona wreszcie zatrzymała się gdzieś w lesie, wśród ponurych cieni świerków. Jeszcze w kilku krokach zbliżyła się do znajomego zakątka. Błędnym wzrokiem potoczyła po starych drzewach.
Końcami pazurów, potem całymi palcami, w końcu marząc się w jasnej ziemi aż po nadgarstki, zaczęła kopać.
Jej łapy były zmęczone, a przy wymagających siły ruchach zaczynały drżeć. Kilka drobnych, jaśniejących w ciemności, srebrnych kwiatów, razem z grudami ziemi spadło na wilgotną trawę, gdzieś obok niej. Błoto mieszało się ze łzami, jedna za drugą cieknącymi z jej oczu. Uginając palce przy pierwszym, bolesnym skurczu, zacisnęła zęby, by powstrzymać się od skomlenia. Przerwała na chwilę, po czym nie odrywając wzroku od swojego celu, jak w amoku rozprostowała kończyny i z całą siłą, ponownie wbiła je w zimną glebę.
Po jakimś czasie jej płuca wypełniła niewyraźna woń. Charakterystyczna; zleżałe kości, jeszcze nie do końca oczyszczone z tkanek i tłuszczu. Wilczyca zwolniła rozgrzebywanie piachu. Każdy następny ruch był dla niej podobny zdeptaniu świętości.
Nagle jej pazur zaczepił o coś leżącego w ziemi. Zmęczonym ciałem zatrzęsły dreszcze.
Dotknęła niewidocznej w ciemności, śliskiej powierzchni i wyrwała jedno z pogniecionych piór. Choć światło księżyca tej nocy nie było dziełem okrągłej pełni, a z leżącego w ziemi ciała niewiele już zostało, jej oczy wszędzie poznałyby chłodną barwę.
Tamta chwila, była dla niej jak wkłute prosto w serce, mieszanka przekleństwa i błogosławieństwa. Jeden moment uciął jej wewnętrzną walkę. Pozostała tylko rozpacz w swojej najczystszej postaci. Wstając, po raz ostatni wydała z siebie przeciągłe wycie.

C. D. N.

poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Od Agresta - „Rdzeń. Dzień zrównania z ziemią”, cz. 2.6

W ciemności rozległo się głuche warczenie.
Na zewnątrz promienie słoneczne były jeszcze różowawe i słabe, gdy wódz przybył. Od zimnych ścian odbijało się echo powstrzymywanych oddechów. Admirał stanął pośrodku długiego korytarza, zaraz za wejściem do groty, na rozstawionych nogach. Dość miał już pokonywania tej trasy, tak często, a wydawało się, zupełnie bez potrzeby. Napiął grzbiet, jeżąc sierść na karku i oblizał wargi.
Lekko zażółcone kły w mgnieniu oka zacisnęły się na gardle pokrytym czarną sierścią. Przy akompaniamencie zdławionego skowytu, szczęki jak nożyce przeniosły uścisk trochę wyżej. Ofiara nie zdążyła wyrwać się z objęć pachołka śmierci.
Dlaczego? Wygląda na to, że chciał zabić.
Nie Florę, bo Flora mogła być zbyt przydatna jako doświadczony główny medyk; w dodatku była waderą. Nie sprawiłoby mu to przyjemności. Mszczuj był stary, chory i słaby. To również byłoby za mało.
Ów wilk, którego Admirał z uwagą obserwował od miesięcy, był od niego wyraźnie słabszy i już w podeszłym wieku, lecz nadal zachowywał pozory dobrej kondycji. Vitale był doskonałym celem. Świętej pamięci Vitale! Krótka była wasza ostatnia pogawędka. Tylko co z ciałem?

- Na granicy z WWN znaleziono ciało Vitalego. - Oczy Szkła wskazywały na to, że pod płaszczykiem chłodnego żołnierza, wrzała gorąca lawa. Popatrzyłem markotnie wpierw na niego, potem na szeroko otwarte ślepia Kawki, aż wreszcie na moją dystyngowaną małżonkę, przysłuchującą się wieściom w żelaznym skupieniu.
- Vitale. Nasz psycholog?! - Moja asystentka na krótko podniosła głos.
- Tak - rzuciłem. - Jakieś posądzenia?
- Oczywiście - zameldował płowy strażnik, nie odejmując od pyska wyrazu tłumionego wzburzenia. Wilk-żywioł, nasz błędny rycerz, całym sobą ukazywał zebrane w nas wszystkich po trosze uczucia i obawy. - Wydarzenia zeszłych miesięcy mogą być uznane za dowód na niewinność wilków z naszej watahy. Wszystko jednoznacznie wskazuje na WWN.
- To znaczy, co?
- Wydarzenia nawzajem się dopełniają. Według poszlak, jakie zebraliśmy w śledztwie po uprowadzeniu medyków, gdy stanowisko śledczego jeszcze działało, zostali oni uprowadzeni przez południowo-zachodnią granicę, mniej więcej w miejscu, gdzie stykają się ziemie wszystkich trzech watah. Napaść musiała więc być niechlubnym dziełem naszych sąsiadów.
- A Admirał?
- Nie mamy żadnych dowodów na to, by w tamtym czasie istniało już jego stronnictwo. Być może działał w WSJ, dziś nie możemy tego sprawdzić. Jednak oznaczałoby to, że musiałby być już na tyle silny, by dokonać napaści na jaskinię medyczną, przemieścić trzy... no, powiedzmy, dwa wilki daleko za granicę wbrew ich woli, a potem przetrzymywać tam aż do dziś. Następnie sprowadzić Vitalego aż tutaj i zabić. Istnieje oczywiście szansa na to, że Mszczuj nie żyje już od dawna i od dawna nie był składowym ich planu, ale nadal coś takiego byłoby dużym przedsięwzięciem. Być może Flora powie nam coś, gdy już wydobrzeje. Zważmy też na to, że napastnikom z WWN łatwiej byłoby znaleźć u siebie więzienie dla uprowadzonych, niż napastnikom z WSJ, ale dowodzonym przez obcego.
- Musiałby mieć tam naprawdę dobre układy - mruknąłem posępnie.
- Takiej możliwości raczej nie rozpatrujemy.
- W każdym razie, to wygląda na prowokację.
- Jest nią bez wątpienia.
- Co zatem zrobimy? - zapytała cicho Kawka. Obaj popatrzyliśmy na nią mglistymi oczyma.
- WWN pozwala sobie na zbyt wiele - zacząłem ostrożnie.
- Nie mamy niepodważalnych dowodów na ich winę - zauważyła Nymeria.
- Proszę, bądźmy rozsądni - prychnąłem od niechcenia, czując, że stąpam po coraz głębszym bagnie powątpiewania. - Sama słyszysz, co mówi Szkło. Możemy wiecznie rozgrzeszać naszych byłych sojuszników, ale najpierw zastanówmy się, czy ma to uzasadnienie.
- Nie możemy też działać pochopnie - oznajmiła spokojnie, acz boleśnie stanowczo. Wzdrygnąłem się w duchu. Raz jeszcze objąłem wzrokiem trójkę towarzyszy i westchnąłem.
- Posłuchajcie. Nie mamy już sojuszników. Otaczają nas wrogowie, którzy rosną w siłę, albo stoją w miejscu. Bierność wyda na nas wyrok. Nie mamy też możliwości uzbroić się szybciej, niż te trzy hordy razem wzięte. W tym przypadku wydaje się, że ich agresja na WSC jest tylko kwestią czasu. Ale... możemy w porę przyczynić się do osłabienia ich.
- Przepraszam, może się mylę - wtrąciła Kawka - ale czy to tylko nie odroczy konfliktu? Czy nie lepiej i bezpieczniej postarać się o sojusz? Wtedy będziemy mieli przyjaciół chociaż z jednej strony. Dobry polityk myśli głową, a nie sercem, Nie wiem jak wy, ale ja staram się myśleć głową i uważam, że jeśli WWN nie chce sojuszu, nie ma sensu przywiązywać się do nich. Ale kto wie, czy WSJ byłaby taka skora go odrzucać, gdybyśmy załatwili to umiejętnie. I byłoby dobrze, prawda? - Popatrzyła na nas i zawahała się.
- Nie, nie będzie tu dobrze. Bo zaczęliśmy szamotać się jak ryby na wędce - mruknąłem głucho, stukając pazurami o ziemię. - A oni wszyscy o tym wiedzą. W naszej sytuacji zwracając się z prośbą o sojusz, zrobimy z siebie niewolników na długie lata. Niewolniczą ziemię, którą będzie można wykorzystać lub zbrojnie przejąć. Sprowadzimy na siebie kolejne niebezpieczeństwa. Jesteśmy ślepi... zupełnie ślepi. Już nie władzę chcą zagarnąć, a całą naszą watahę.
- To jakaś różnica? - zapytała cicho złota wilczyca i oparła podbródek na łapie.
- Diametralna. Ani tym, ani tamtym nie zależy przecież na terenach, nie ma tu nic ponad to, co jest w sąsiednich watahach. Ale jest nas tu ponad dwudziestka, nie biorąc pod uwagę tych, których najchętniej by się pozbyli, oczywiście. I to na duszach najbardziej im zależy - syknąłem głośniej i zadrżałem, jeżąc sierść na karku.
- To ci, to tamci... Kto według ciebie chce naszych dusz? - w głosie Nymerii po raz pierwszy dało się słyszeć zaniepokojenie. Wyciągnąłem łapę w jej stronę i powoli szerzej otworzyłem oczy, z zawieszoną na końcu języka odpowiedzią. Na moment zapadła cisza.
- Otóż... - Moja łapa powoli zaczęła opadać z powrotem w dół. - Zapytaj lepiej, kto nie chce.
- Powinniśmy dołożyć wszelkich starań, żeby znowu zjednoczyć się z WWN - oświadczył, donośnie i wprost, Szkło. - Być ich sojusznikami, jak wcześniej. Spróbować odbudować naszą siłę, jeśli dobrze to rozegramy, na pewno nie wydamy się na poniewierkę. Wierzę, że jesteśmy w stanie to zrobić, Agrest! - Gdy zamilkł, skrzywiłem się niewidocznie. Wiedziałem, że ma trochę racji; byłby mądrym, lecz naiwnym przywódcą. Ja bogatszy byłem o świadomość osiągalności. W każdym razie łapę do decyzji mieliśmy podobnie ciężką; po tatusiu. Taka myśl krążyła mi po głowie, gdy w pośpiechu uciekając przed własnymi wątpliwościami, wydawałem wyrok. Z tym jednym życiem zwyczajnego, przekwitłego kwiatu, zdawać by się mogło, zbyt powszedniego, by nim cokolwiek udekorować, rozwiało się tyle wątpliwości. Ile jeszcze ofiar miała pochłonąć...
Kto? Co?
Gorycz; słowa skargi. Ból. Strapienie. To to uczucie, które pojawia się, gdy stajemy na krawędzi i niebezpiecznie chyboczemy się, do przodu i w tył. Też kiedyś tak mieliście, prawda? Wiara; niewiara; wiara; niewiara. Strach. Odrętwienie. Ściana za naszym grzbietem żyje, zauważyliście? Jeszcze chwila, zostanie z nas miazga. Na krawędzi przesuwamy się naprzód! Czujecie, czyż nie?
WWN właśnie tego chce.
Ktoś właśnie tego chce.
Podniosłem wzrok, by wydać rozkaz. Miałem jeszcze w sobie wolę, by bez echa, poufnie, wydać polecenie nieświadomemu wykonawcy. Miałem własny płomień, by wystarczyć sam sobie. Moje łapy były słabe, lecz umysł silniejszy.
- Mam inny pomysł - oznajmiłem, aby nie stracić wątku, patrząc przez niego zmrużonymi oczyma. - Załatwimy to inaczej, nie kierując się sentymentem. Dokąd teraz idziesz? - zapytałem brata, czując, że chwila jego zawahania wywołuje u mnie nie do końca pożądaną, lecz prawdziwą rozkosz.
- Idę?
- Zresztą mniejsza o to. Jeśli możesz, zahacz o berberysową polankę i zawołaj nam tu Kaja.

- Kaj. Kochany Kaju. - Westchnąłem, gdy ptaszyna wyłoniła się z purpurowych promieni zachodzącego słońca i zbliżyła o dwa niezobowiązujące kroczki. - Siedzisz na tym urlopie już kilka tygodni, a my potrzebujemy twojej pracy. Czujesz się już na siłach, by polecieć do siedziby NIKL-u i donieść nam, co dzieje się z poselstwem?
- Siedzą tam, to niech siedzą i dobrze! - Rublia wzruszyła ramionami. - Chyba miałem sprawdzić tylko, czy bezpiecznie dotarli i działają na rzecz sprawy, a nie latać tam i pytać, czy długo jeszcze!
- Przede wszystkim, nie rozmawiam z tobą by słuchać dyskusji - zniżyłem głos. - Jeśli tak cię to ciekawi, musimy sprawdzić, czy, w razie gdyby sprawa była już załatwiona, bezpiecznie dotrą do domu. A teraz dochodzi jeszcze jedna rzecz. Potrzebujemy przekazać im ten list. - Podźwignąłem się na nogi, by dosięgnąć dokumentu, zapisanego na odwrocie jakiejś zalanej ciemną miksturą, starej ustawy, złożonego na pół i opakowanego w prowizoryczną, lecz toporną kopertę. - Mogę na ciebie liczyć?
- Hej, nie zdecydowałem jeszcze!
- To na drogę - przerwałem mu, nim zdążył coś dodać i jeszcze raz sięgnąwszy po coś leżącego wśród moich papierów, podniosłem i wręczyłem mu małą, przeźroczystą buteleczkę. - Dwieście mililitrów. Wystarczy, żebyś dostał za to coś dobrego i rozerwał się trochę w karczmie, na południowy zachód stąd. Nie nadłożysz wiele drogi, a będziesz miał ode mnie jakąś premię. Tylko nie stłucz!
- W porządku - burknął, przejmując szczelnie zakorkowany flakonik. - Mam nadzieję, że wycieczka będzie warta zachodu.
- Najważniejsze, Kaj. Pamiętaj o swoim zadaniu. - Uśmiechnąłem się do niego po przyjacielsku.
Nymeria, Kawka i Szkło nie wiedzieli o tym jeszcze, lecz celem przyświecającym ich towarzyszowi, gdy wysyłał skrzydlatego gońca śladem poselstwa, tym razem zaopatrując go uprzednio w tajemniczy list, nie było to, o czym mogłyby świadczyć jego słowa. Nie zależało mu na przekazaniu pisma poselstwu. Oto chwila, w której mały Agrest postanowił rozpętać piekło w Watasze Wielkich Nadziei jej własnymi łapami. Czy postradał zmysły? Bynajmniej. Potrzebny był mu... tak zwany haczyk; nieczyste podłoże pod uprawę myśli nieprawej, która rozwinęłaby się w krwisty kwiat i wydałaby swój wyjątkowy, niecny owoc. Agrest nie przewidział tylko jednej rzeczy; ale o tym później.
Niektórzy głosili: nigdy nie wchodź do wojny jako pierwszy. Niemniej oni wszyscy podobno nie żyli już wtedy.

Nowy dzień w jaskini alf rozpoczął się od śpiewu dziesiątek drobnych, leśnych ptaszków. Małe aniołki, wadziły się o swoje ptaszkowe sprawy i nie wiedziały, że tuż obok ich spokojnego, nieuchwytnego w locie świata, rozgrywa się, jak choroba czystej ziemi, dramat jakichś ssaczych kuzynów. Ich cienkie głosiki i trzepot ich maleńkich piór przypominały mi o najnowszym kłopocie.
Koyaanisqatsi, ach, Koyaanisqatsi. Sześć dni minęło, odkąd wyruszył z naszym listem śladem poselstwa i od tamtej pory słuch po nim zaginął. Wyglądało to na dobry znak. Pewności wszak mieć nie mogłem.
Stanowczo lepiej myślało mi się, gdy miałem przed kim otworzyć księgę swoich myśli. Ponieważ jednak tamtego poranka w domu byłem sam, a ogarniająca mnie pustka aż dźwięczała w uszach, po prostu przymknąłem oczy, przywarłem grzbietem do przyjemnie chłodnej ziemi, skierowałem pysk prosto na kamienne sklepienie i sam zajrzałem w głąb tego chaotycznego dzieła, zacząłem wodzić palcem po stronach i czytać.
Żartuję. Nie miałem żadnej, otwartej księgi. Z pewnością byłoby łatwiej, gdybym znał jakąś niezwykłą technikę, pozwalającą przewrócić wszystko pod czupryną do góry nogami, wykuć pomysł z żelaza i postawić go na trwałym niczym skała postumencie, ale byłem tylko Agrestem z olejem w głowie, rozmazanym nieco przez chroniczne zmęczenie.
Dłuższą chwilę zajęło mi zebranie myśli, lecz gdy już miałem je obok siebie, szybciej niż się spodziewałem, chwyciłem w locie jedną z nich, nim jak inne zamachała zwinnymi skrzydełkami i zniknęła w nieskończonej niepamięci. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, tamtego poranka byłem Agrestem w dobrej formie.
Po raz kolejny ukłuł mnie brak kogokolwiek, w czyją jaźń mógłbym przelać choć kilka kropel górującego już w moim wnętrzu uniesienia. Pozostało tylko znaleźć cel. Nic prostszego, gdy otaczają nas godni zaufania... prawda?
- Towarzyszu plutonowy, jest sprawa - oświadczyłem już w progu jaskini wojskowej, widząc, że płowy basior jest w środku. - Koyaanisqatsi od sześciu dni nie wraca. Szkło, pomyślałem, że... właściwie zupełnie nie widzę innego wyjścia, jeśli chcemy zamknąć ten temat bez ofiar. Pójdę tam.
- Do siedziby Najwyższej Izby?
- Tak, zajmę się tym jak alfa i poseł. - Wreszcie stanąłem naprzeciwko niego, uważnie śledząc mimikę jego poczciwego pyska. Podniósł wzrok.
- Chyba zgłupiałeś, bracie. Nie puszczę cię tam, a już na pewno nie samego. Nikt cię tam nie puści.
- Już wszystko przemyślałem - mówiłem spokojnie. - Nie pytam cię o zgodę. Pytam, czy pod moją nieobecność zajmiesz się WSC zgodnie ze swoimi kompetencjami i wykraczając poza nie, jeśli zajdzie potrzeba. Ufam ci.
- Nie pozwolimy ci tego zrobić, po prostu nie.
Zmrużyłem oczy, z lekka przechylając pysk. Nie miałem wiele sił na spór; wolałem zachować je na drogę. Tlące się w głębi duszy uczucie skłoniło mnie, bym uśmiechnął się do niego tak ciepło, jak tylko byłem jeszcze w stanie.
- Dam sobie radę. Wszędzie dawałem sobie radę. NIKL to dla mnie wczasy.
- Nie robi się tak. Nie daje się przywódcy takiego zadania, z naprawdę prostego powodu.
- Zauważ... - W zamyśleniu uniosłem łapę, jakbym wysłuchiwał się w szum lasu lub mocno nad czymś dumał. - Tyle tu mądrych głów, każdy ma trochę inną wizję działania... a jednak nadal to ja jestem alfą - dokończyłem wolno. - I posłem - dodałem nieco prędzej.
- Właśnie dlatego musimy cię tu mieć, żywego! - Basior targany przez rosnące pobudzenie, omal nie podniósł się ze swojego miejsca.
- Gdyby cokolwiek mi groziło, nie szedłbym - odparłem z pewnością, odpowiednią do głoszenia prawdy objawionej.
- Wyślij Kawkę, doskonale zna sytuację, albo... sam nie wiem, kogo. Od czego mamy posłów?
- Nie stać nas na wysyłanie kolejnego zespołu. Wszyscy muszą być w gotowości. Kawkę? Kawka pomoże Nymerii i zastąpi mnie tutaj. Już nie pierwszy raz, dobrze sobie radzi. Z całej WSC tylko ja mam doświadczenie z Najwyższą Izbą, wiem do kogo się zwrócić, kiedy i jak. Wezmę sprawy we własne łapy i wreszcie zamkniemy ten zakichany rozdział.
Szkło zacisnął zęby, o czym doniosły mi jego napięte policzki.
- Wracaj szybko.
- Udzieliłbym ci wskazówek, ale dobrze wiesz, co robić - oznajmiłem stoicko.
Mój Boże, gdybym wiedział...
Tak właśnie mały Agrest zebrał swoje rzeczy i schował je do skrytki w skalnej ścianie, by pozostawić do użytku pozostającym w jaskini alf. Otworzył buteleczkę z wódką i zamknął ją z powrotem, nie biorąc ani łyka. Popatrzył na Nymerię, chcąc rzec jej słówko o nieprzemijających powinnościach, lecz ostatecznie milczał, wiedząc, że ta wilczyca nie zawiedzie. Aż w końcu podszedł do Kawki, uniósł łapę, by ją objąć, ale w końcu tylko pogładził ją po ramieniu. A potem odszedł z uśmiechem na pysku, zapowiadając, tak, że trudno było mu nie uwierzyć: „Za kilka dni wracam!”.
Szary basior z nikim nie minął się na granicy. Obrał najbezpieczniejszą drogę, jaką mógł pójść samotny wilk: wzdłuż rzeki, szerokim pasmem podleśnej łąki, którym nasza ziemia graniczyła z ludzkimi terenami.
Z nikim? A z kim niby mógłby się minąć, zapytacie. Zabawne zrządzenie losu.
W falujących, rurkowatych źdźbłach dzikich traw, kołysał się wesoły ogon i tenże podążał w przeciwną stronę. Powrót do domu należał do tych okoliczności, które budziły w serduszku radosne płomyki. Choć znużona drogą, wędrowczyni podskoczyła w miejscu, w kilku krokach i troszkę niezgrabnie obracając się wokół własnej osi. Och, jak bardzo pragnęła znowu zobaczyć bliskich! A najpierw, najpierw... należało wybrać kierunek: północ, w stronę plaży, czy też południe, w stronę gór?
Zwyciężyło południe. Południe, na polanę tonącą w purpurowej roślinności, do jej małego raju.
I tak na zacienionej łączce, wśród srebrzystych traw i budzących się do życia, szkarłatnych listków, zupełnym przypadkiem spotkały się dwie nadobne istoty; podróżniczka Wrona i gospodyni Kawka.

C. D. N.

sobota, 16 kwietnia 2022

Od Delty - "Wojna Smakuje Krwią - szlachetne zdrowie... ten tylko się dowie..." cz. 5

Kiedy z twoich ust uciekają słowa: Może być już tylko lepiej, zawsze jakimś niepojętym cudem nic nigdy nie poprawia się i nie prostuje. Zawsze ten los, niczym najtłustsza mucha pcha się w progi twojego domu, aby tam usiąść prosto w twoim posiłku.
Rynna która tak dobrze utrzymuje deszcz  i tylko pojedyncze krople z jej ram spadają na twoją głowę. I nagle jak za machnięciem magicznej różdżki pęka, bo ten sam los jest suką. Zalewa cię od stóp do głów niczym łzy twojej własnej rozpaczy.
A cień słodkiej niepamięci pochłania cię w swoje ramiona. Głęboko. Głęboko.

Delta cichutko westchnął. Łapą jeszcze próbował dobudzić nieszczęśnika, ale na niewiele się to zdało. Ciało wilka padło martwe, a on sam mógł tylko obojętnie spojrzeć na truchło. Nie było żalu, współczucia jak za pierwszym razem. Już nie. Nie było w końcu im nawet do czego wracać. Kończyli w koszarach jak najobrzydliwsze szczury umierając z głodu lub słabości organizmu po przejściu choroby. Zupełnie bezbronni. Podatni na zimo.
—Mino. — Delta zwrócił się do wilka przechodzącego niedaleko. Ten ostatnio miał pełne łapy roboty, gdyż wilki z WSJ padały jak zwiędłe liście na jesień. Jeden po drugim. A ten był ostatni.
—Tak?—
—Mam dla ciebie trupa. Ostatniego. — Delta mruknął pod nosem i spojrzał na niedobitka leżącego obok. Prawie wyzdrowiałego i milczącego jak ściana. Ponurość towarzyszyła im do końca i tym którzy polegli, i tym którzy pokonali starcie ze śmiercią i ta odpuściła im tym razem swojego uścisku. Ale wróci. Po każdego wraca.

Powiedziałbym parę godzin minęło jak wybrał się na spacer. Nie byle jaki, bo do jaskini alf. Właściwie nie musiał tego robić. Nie było takiej potrzeby, a jednak czuł że musi przewietrzyć odrobinę głowę. Ile jeszcze potrwa ten stan wojny? Ile jeszcze czasu przy zmysłach będzie go trzymać cienka nitka niepewności o jutro innych wilków? Czy po epidemii będzie czas w ogóle odsapnąć?
Nie wiedział. I nie było to dla niego przerażające. Wręcz błogie. Doszło już do tego stanu kiedy nawet własne zdrowie przestało być mu znaczące i w sumie żył jako cień samego siebie. Nawet nie dla życia, a dla innych. Słodkiej świadomości, że jeszcze ma się duszę, bo ma się komu pomóc. Los zdawałby się nieco marny i biedny, ale za to jak spokojny.
Martwiło go jednak co będzie jak jego karciny domek napotka na swojej drodze podmuch wiatru...
—Agrest? — zamruczał wtykając łeb w granice chłodnej jaskini. Z wnętrza wydobył się może nieco zaskoczony pomruk.
—Tak, Delto? — i już po chwili ten szary samiec stał przed nim w pełni swojej okazałości. A jak różni od siebie byli, prawie w każdym wymiarze. Jeden spokojny do bólu, drugi w ciszy rozchwiany w środku. Jeden maleńki i poraniony, drugi wcale nie taki wielki, ale z pewnością dobrze zachowany, nawet w stresie. Ale z pewnością łączyło ich jedno. Oboje byli odpowiedzialni za czyjeś życie. Dla niektórych to mogłaby być udręka, ale dla medyka to była słodka świadomość istnienia.  — Co cię tu sprowadza?—
—Nic wielkiego. Z pewnością nie dla was i pewnie kto inny zdążył już ci powiedzieć. — dawno nie uchylał pyska na tak długo. Do tej pory wyrywały się z niego pojedyncze słowa. Jak ciężko nagle stało się mówić? I jak atmosfera w nim zmieniła się w ciągu kilku sekund. Było mu miło spojrzeć w te oczy, które pamiętał jeszcze sprzed czasów wojny, a jednak nie chciał już w nie patrzeć. Więc przymknął swoje wzdychając ciężko. Między nimi zapadła długa chwila ciszy, gdyż mniejszy nie umiał za szybko zebrać w sobie na tyle koncentracji żeby skończyć to zdanie od razu. Jego oczy posunęły po ścianach, których dawno nie widział. Jego uszy wsłuchały się w wiosnę, nadchodzące lato, których tak dawno nie słyszał. Wszystko tylko nie szary wilk przed nim, który czekał zaskakująco cierpliwie. — Nie ma już WSJ w medycznej. — w końcu padło zdanie. Delta rozwarł szeroko oczy i uchylił pysk jakby go olśniło że tak właściwie po to tu tylko przyszedł. Westchnięcie padło od drugiej strony.
—To dobrze. —lakonicznie. Ale Delcie nie było potrzeba więcej. Przechylił głowę przyglądając się jeszcze alfie i z cieniem uśmiechu na pysku odszedł z powrotem do jaskini w centrum watahy. Do serca ich małego świata i swojego życia.

Więc może powiecie, że było dobrze. Bo było. Jakoś czas. Ba! Delta tamtego dnia uśmiechnął się widząc poranne słońce. I to nie wymuszenie jak czasem podawał kłamstwa swoim pacjentom, zmartwionych o jego stan. O nie. Był to uśmiech może nawet nieco leczący. Kto wie. Może gdyby nie zdarzenia, które zburzyły jego słodki spokój, miałby szansę wylizać się ze swojego padołu łez i żalu. Albo była to iluzja dobrego humoru, która napadała go pomiędzy westchnieniami obojętności i nie świadczyła o niczym jak tylko, że Delta życie i ma jeszcze jakieś uczucia. Nie jest tylko szmacianą laleczką w rękach bogów.
—Delta! — Delta, Delta. Delta. Delta. I humor zniknął. Nie trzymał się za długo. Prysnął jak szklanka rzucona na ziemię. Dlaczego? Nikt nie wie. W końcu nikt nie słyszał jego uśmiechu skrytego za grymasem nic go nie przypominającym.
—Tak? —
—Jesteś potrzebny! Teraz! — wilk jaki przybiegł i zażądał jego obecności jakoś zamazał się przed jego oczyma. Kompletnie nie pamiętał kto go wtedy wołał, ale doskonale pamiętał jak jego myśl zeszła na Kannę i Kenaia. Jak dobrze żeby tu teraz byli. Ale martwych wspomnieniami zza grobu nie wezwiesz. Wstał. Poszedł.
I to był czas mocnego wiatru. Podmuchu który podciął mu nogi i zachwiał świadomość i ten słodki, słodki spokój jaki panował w jego duszy.

Flora.

Wszyscy z takim zmartwieniem wisieli ma nad ramieniem. Jego uszy co chwile słyszały jakieś roztargnione rozkazy. Zirytował się w końcu i mało nie ugryzł jednego z tych wielkich „polityków” kiedy zbliżył się za bardzo. A to ponieważ słowa ugrzęzły mu w żołądku, za nisko żeby je wydobyć i puścić między ludzi. Zwolniono trochę tego tempa i dano mu odrobinę przestrzeni. W końcu jeszcze by się na kogoś rzucił.

Flora

Delta w sumie ułożył ją w najwygodniejszym łóżku. Tym które właściwie było jej i należało do niej. Skryte za kotar marniejących roślin, w kąciku. Z dala od problemów. A jednak nie poprawiało się jej. Delta w milczeniu spoglądał na waderę czasami. Może trochę z żalem, że zjawiła się kiedy miał spokój. Może te uczucia pojawiły się nagle, ale zdawało mu się, że patrzy na osobę której kompletnie nie zna. Niby Flora, ale jakoś obca jego sercu. A może już nie tylko sercu. Potrząsnął głową i jeszcze raz przesunął łapą po jej sierści w nadziei że znajdzie jakąś odpowiedź co jej jest, tak właściwie. Ale ciało wyłącznie milczało, a jego łapa nie natrafiła na nic. Zamlaskał.

Flora. Ta pieprzona Flora.

Wraz z powrotem medyczki w progi jaskini Delta zniknął. Nie dosłownie. Mentalnie. Coraz częściej gubił się w myślach zapominając co tak właściwie miał robić. Czy to mieszając leki, czy badając pacjentów. Chodził rozkojarzony, z wierzchu. Wewnątrz za to panowała cała burza czystego zmartwienia. W końcu. Gdy tylko puchata samica stanie na nogi Delta... o właśnie. Co Delta? Co się stanie z jego pracą? Zostanie mu odebrana, to oczywiste. Ale co dalej? Wojsko? To które go tak spaczyło. Czy w ogóle będzie w stanie to przeżyć? Jego oczy półprzytomnie przeleciały po ścianach. Obcych jego sercu, chłodnych. A przecież niedawno były jego opoką spokoju. Oazą w której mógł skryć się przed nacierającymi na jego serce emocjami, z którymi teraz tak bardzo sobie nie raził. A słowo ZDRAJCA znowu chodziło mu po karku i ujadało za uchem.
—Delta? — ktoś zaszedł do niego od tyłu wyrywając z potoku myśli i od bliskich łez. Agrest. Jego oczy zwróciły się ku przybyszowi. — Delta. — alfa jakby wiedział, że jego imię trzeba przywołać więcej niż raz. Zamknął oczy. Powiedz to jeszcze raz. Jeden.  Ale to nie nastąpiło.
—Tak?— ale cisza trwała tylko sekundy.
—Jak się czuje Flora? — Flora. Flora. Nie zdrajca.
—Bardzo słaba. — odparł cicho i szybko. Chciał ją kochać, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że jest dla niego tylko imieniem. Jednym spośród wielu.
—Mówiła coś odkąd ją znaleźliśmy?—
—Nic. — albo Delta nie słyszał. Chociaż starał się zachować pozory neutralności. W końcu wszyscy otaczali ją taką otoczą miłości. Więc czemu on jej nie czuł? Gdzie była jego miłość w tym świecie?

Nie było.

Nie było. No właśnie. Nie było i kto wie czy będzie. A może tylko mu się zdawało. Paranoja dość potężnie tamtego wieczoru zrzuciła go z nóg. Zwinął się w kłębuszek w kąciku w izolatce. Sam. W ciemności i z cichym szlochem łzami ułożył się do snu. Na zimnej, kamiennej podłodze. Z jakimś żalem spojrzał na jutro i z pokorą sam do siebie zapowiedział, że w sumie to dobrze.

Zdrajcy w końcu nie trzeba kochać.

 

Kolejne dni przyniosły odrobinę stabilności. Ba! Nawet Delcie odrobinę się polepszyło. Już przynajmniej nie zawieszał się kiedy badał inne wilki. Nie uciekał na przerwy aby nikt nie widział jego łez i skrytego za sztucznym uśmiechem zranionego serca. Oh słodka iluzjo. Nikt się nie dowie co skrywasz, dopóki stoisz stabilnie. A jak się zepsujesz to demony tego świata będą bogatsze o jeszcze jednego. Delta westchnął ciężko. Przetarł oczy łapą. Czasem potrzebował nadal wylać z siebie każdy płyn jaki miał. A czasem korciło go skończyć tą nagłą mękę. Ale nie teraz. Nie dzisiaj. Bo przerażała go ta myśl, zwłaszcza kiedy jego serce szalało nieokiełznanie, próbując odszukać wsparcia. Ale przecież nie było w kim. Nie było jak.
Wyszedł zza winkla. Nie było po nim widać chwili słabości. Kolejnej z tak wielu, które powtarzały się nieustanie pomimo, że obiecywał sobie z nimi skończyć. Ale były one jak uzależnienie, kiedy jedyną podporą była chłodna kamienna ziemia. Spojrzał na bok. Kawka. Stała i przeskakiwała z nogi na nogą jak mała rozochocona kózka. Najwidoczniej znowu próbowali dorobić się szczeniąt. Szczenięta. No właśnie. Beznadziejnego ojca już ta trójka nie odwiedza.
—Jesteś, proszę bardzo.— nieco nostalgicznie wskazał jej drogę. Chociaż ona wnosi do jego życia odrobinę uśmiechu. Kawka. Przyszła matka, zarażała wszystkich dookoła tym swoim dobrym humorem. —Jak tam samopoczucie? —
—Dobrze.— padła odpowiedź, po której nastąpiło rozjaśnienie jej pyska, jakby było to w ogóle możliwe wykonać jeszcze mocniej. A tu proszę. A jednak ten dobry humor Delty rozsypał się wraz z odległym pomrukiem Flory. Zza kotar, spod koców, a i tak ją usłyszał. Uniósł uszy. Pieprzona Flora. Skarcił się za własną myśl. W końcu wszyscy ją kochali. On też powinien. On też musi. Ale była mu obca. A kim była? Imieniem, prawda?
—To Flora? — padło pytanie z tych nieco zielonakwych ustek. Deltę od razu wyrwało to z zamysłu pełnego myśli o niestabilnej przyszłości.
—Tak...— mruknął krzywiąc się. Bez cienia odrazy, ale z pewnym niewinnym zakłopotaniem. — Jest z nią bardzo źle i jej stan wcale się nie poprawia. Prawdę mówiąc nie wiemy jeszcze, czy n pewno to przeżyje. Prawdopodobnie spędziła ponad miesiąc zatrzaśnięta w tym strasznym miejscu— odetchnął ciężko.  Za ciężko. Wróć skąd przyszłaś. Potrząsnął głową szybko. Niezauważalnie. Przeprosił więc Kawkę po chwili ciszy. Mimo wszystko wypadało sprawdzić jak miała się medyczka. A było.. stabilnie. Zero poprawy, ale też żadnego spadku. Jakby ta zawieszona została w eterze zdrowia, pomiędzy śmiercią a życiem na wieki wieków. Niezdolna wyplątać się z linek trzymających j tam w miejscu. Ale to w odpowiedzialności Delty leżało jej zdrowie i nawet jak zakłopotanie i dyskomfort wzrastały w nim z dnia na dzień, i tak nie dałby jej umrzeć. Nie kiedy wszyscy tak o nią pytają.
Żywa. Była żywa, nawet jeśli milcząca.

Delta wrócił na salę, a na Sali czekała Kawka. Kawka która chciała zostać matką. Ale Kawka która pogrążała się w tym samym cieniu co on, ale z innego powodu.
—Pusto. —
—Pusto? — wręcz płaczliwie pusto. Nawet bez słów pociechy. Delta był teraz w stanie posłać jej tylko spojrzenie i powoli przyłożyć głowę do jej ramienia, w geście milczącego wsparcia. Oboje tamtego dnia jakoś stoczyli się w zakamarki swojego cienia jakich jeszcze nie zwiedzali.

Ale ten cień Delty niedługo przestał być tylko jego. Może parę godzin potem w progi jaskini wkroczyły jego dzieci. Jego trójka... Zamilkł. Z zaskoczeniu spoglądał na cztery roześmiane nieco twarze, rozjaśnione światłem dnia. Coś było nie tak. Coś się nie zgadzało. W jego sercu wzrosła panika. Oddech przyspieszył. Uśmiech uciekł z pyska na ułamek sekundy aby powrócić.
—Co was sprowadza? — zapytał nieco może zbyt zimno. Ale ciężko mu było odrzucić uczucie niepewności i nagłego przerażania, którego powodu nie umiał w sobie odnaleźć.
—Wyzdrowieliśmy w końcu! — Sigma przyszedł i powoli otarł się o bok ojca. Byli chorzy? T by wiele tłumaczyło. Całka stojąca jako ostatnia tylko przytaknęła półsłówkiem, wyraźnie zmęczona. Ale także się zbliżyła i Delta mógł zobaczyć z bliska, że była nieco poobijana. To by też tłumaczyło niedawne jej stawienie się w progach jaskini, ale nie z okazji wizyty. Nie ważne było teraz jednak to.
Pi. Zmierzyła go swoich chłodnym wzrokiem i przywitała się lakonicznie, przytulając się tylko zapewne z racji powinności. Delta wiedział. Czuł jak wiele sie w niej zmieniło z jakiegoś powodu. Tylko nie mógł jej rozgryźć. I była jeszcze... najmniejsza z nich wszystkich. Delikatnie kremowa i nakrapiana gdzie niegdzie słodkimi plamkami. Wzięła go w objęcia najmocniej, więc uśmiechnął się z cichym żalem w sercu.
—A ja zakończyłam sukcesem moją pierwszą sprawę! —
—To dobrze. — ułożył łapę na jej głowie jakby jakiś odruch nakazał mu to zrobić. — Co tu robicie w środku dnia? —
—Zerwaliśmy się na chwilę z roboty żeby do ciebie zajrzeć. — jego syn odpowiedział za wszystkich. Delta zakręcił się nie bardzo wiedząc co ma powiedzieć i gdzie włożyć ręce żeby odegnać od siebie dreszcze przerażenia.
Dzieci dość szybko poszły. Pogadały z nim co prawda chwilę i pomogły uporządkować przy tym zioła, ale i tak. Żal mu było patrzeć jak wychodzą, ale lżej na sercu, że jeszcze pamiętają, że Delta istnieje.

Tylko dlaczego było ich czworo?

CDN. 

Nowa para! Nowa samica alfa!

Kochani Przyjaciele!
Ma rację ten, kto widząc post z ogłoszeniem zwykłego, powszedniego dnia, spodziewa się fajerwerków. Uwaga, uwaga, błyska gdzieś. Oto ona, łagodnie uśmiechnięta, jej oczy błyszczą też. Znacie ją wszyscy. Przed Wami Nymeria, Wasza nowa samica alfa! Od dziś urzędowo małżonka Agresta (to nasz alfa).
Oznacza to, że mamy w naszych szerach nową, pełną parę alfa!

                                                                 W miarę trzeźwy
                                                            plutonowy strażnik śledczy Szkło

Od Nymerii CD Agresta - „Samotna wśród tłumu”

Jego słowa nadal odbijały się w moich uszach. Tak proste i dosadne, a jednocześnie wyszukane i pełne niedopowiedzeń. I choć minęły już od tego czasu dwa miesiące, ja nadal nie mogłam pogodzić się ze swoją odpowiedzią…

---

- Agrest ja… nie mogę. To zbyt szybko, przecież nawet nie jesteśmy tak blisko. Przecież nawet mi nie ufasz. – spojrzałam na niego ze strachem. Ze strachem, że zobaczę w jego oczach jedynie żal. On jednak trzymał pysk nisko i patrzył na swoje łapy.

- Ufam Ci. – powiedział niemal od razu i podniósł na mnie oczy. – Czasem bardziej niż sobie.

- A może ja sobie nie ufam? – szepnęłam bardziej do siebie niż do niego.

- Słucham? – zapytał, a gdy pokręciłam głową i odwróciłam wzrok, on znowu zaczął mówić – To była tylko… propozycja. Do niczego Cię nie zmuszę. – poczułam jego łapę na ramieniu, co wywołało we mnie nieznany dotychczas impuls. Dość pośpiesznie zrzuciłam jego łapę i podeszłam do wyjścia.

- Pójdę się rozejrzeć po okolicy. Widzimy się jutro.

Nie odwróciłam się, ponownie ze strachu przed tym co zobaczę w jego oczach. Po prostu ruszyłam we wczesno wiosenną noc.

---

No więc, już wiecie dlaczego musiałam odejść. Mam nadzieję, że wojna szybko minie, Agrest beze mnie poradzi sobie lepiej, a moja rodzina nie będzie za mną zbyt mocno tęsknić. Niestety te dwa miesiące uświadomiły mi, że nie jesteśmy w stanie z Agrestem zapomnieć wypowiedzianych przez niego słów. Gorycz jaką do mnie czuł i wstyd jaki czułam ja, przeszkadzał nam w odpowiednim pełnieniu własnych stanowisk. Alfa nie może zostawić swojej watahy, więc zrobię to ja.


Od Agresta - „Rdzeń. Dzień święta plonów”, cz. 2.5

Pewnie zastanawiacie się, dlaczego to mnie, a nie na przykład mojego brata, widzicie tak często, gdy z ufnością licząc na treść w literach zapisanych, przychodzicie, aby poznać opowieść, wykraczającą już przecież dość mocno poza moją osobistą, a obejmującą historię całej naszej nieszczęsnej watahy. A być może pamiętacie, ale na wszelki wypadek przypomnę: z nas dwóch tylko ja mam dziś moc, by opowiedzieć Wam o... na przykład takich wydarzeniach.

- Kazałem trzymać go w zamknięciu - wykrzyknął Admirał, napinając mięśnie i stając naprzeciwko dwójki swoich podwładnych. - Ale nie wisieć nad tym wilkiem, jak sępy, przez całą dobę! 
- Wydaje mi się, że lubisz, szefie, takie dziwne metody - zauważył średnio roztropnie młody wilk o pozornie niewinnym pysku i gładkiej, siwej sierści, z jakiegoś powodu przypominającej masło.
- O co ci chodzi, głupcze?
- Wszystkich swoich więźniów ukrywasz w takich odosobnionych miejscach? To jakiś rodzaj tortur?
- Jeśli do tej pory nie zauważyłeś, mam już tylko jednego więźnia, Cyrpuk - warknął basior, jeszcze mocniej prężąc muskuły i robiąc krok ku wlotowi do niknącej w mroku pieczary, by na ledwie krótką chwilę, lecz niezwykle pokazowo odgrodzić swoich żołnierzy, albo raczej wilki, które lubił tak nazywać, od wejścia. Okrążył dwójkę, sztywno zajmującą sztywno swoje posterunki i bez kolejnych komentarzy zaczął się oddalać, rzucając im tylko krótkie pożegnanie. W jego głowie królowała już wizja długiej i nużącej drogi powrotnej do siedziby.
- Pryncypale! - słowa jego poprzedniego polemisty dogoniły go jeszcze zanim na dobre się oddalił, a to wymogło na nim odwrócenie się z pełnym nagany wzrokiem i wysłuchanie zaczepki. - Do kiedy my go mamy tu tak trzymać? Chcemy iść razem z wami, a nie sterczeć tu jak kołki.
- Rzecz w tym, Cyrpuk. - Przelotnie przymknął oczy. - Rzecz w tym, że ja jeszcze nie wiem, czy zabiorę go z powrotem do WSC. W pewnych kręgach dobry psycholog jest na wagę złota, nawet już nieczynny zawodowo.
- Czy sugerujesz, że chcesz go... sprzedać? - Młody basior wyraźnie się zaniepokoił, lecz ukrył emocje pod płaszczykiem nieczułości.
- Zobaczymy.
- To do kiedy mamy tu siedzieć? - zawołał wilk za odchodzącym. Ten jedynie burknął coś pod nosem, nie zatrzymując się już i nie odwracając.

Tyle w temacie przygód miejscowej czarnej owcy. A przynajmniej tyle wiem i pamiętam. Na pewno o niebo bardziej ciekawi Was, co w tym czasie działo się u nas, tych godnych postawienia na chwalebnym postumencie.
Kawka. Bladym świtem córka mojej bratanicy stanęła u wrót jaskini medycznej, z napięciem przestępując z nogi na nogę. Zza skalnych ścian, jak gdyby przywołany siłą niewinnego, oczekującego umysłu, wyłonił się Delta, pod nieobecność czy obecność absolutnie niedysponowanej Flory, nadal pełniący funkcję głównego medyka.
- Jesteś, proszę bardzo. - Pogodnie wskazał jej jedno z miejsc położonych nieco z boku sali. - Jak tam samopoczucie?
- Dobrze. - Wilczyca nie mogła powstrzymać cisnącego się jej na pysk uśmiechu. Na zewnątrz świeciło wczesnoletnie słoneczko, a ona czuła się... lepiej, niż kiedykolwiek. Zanim zajęła wyznaczone miejsce, basior zastrzygł uszami, odwracając się w stronę swojej sypialni. - To Flora? - zapytała, niespokojnie podążając wzrokiem za ruchami medyka.
- Tak... - wymamrotał Delta i skrzywił się nieznacznie, z pewnością bez cienia odrazy, jednak z pewnym niewinnym zakłopotaniem. - Jest z nią bardzo źle i jej stan prawie wcale się nie poprawia. Prawdę mówiąc nie wiemy jeszcze, czy na pewno to przeżyje. Prawdopodobnie spędziła ponad miesiąc zatrzaśnięta w tym strasznym miejscu! - Przerwał i wsłuchał się w ciszę, spodziewając się dosłyszeć w niej kolejne pomrukiwania półprzytomnej wadery. Mimo, że żadne odgłosy nie dobiegły już z jej strony, odpowiedzialny wilczek zwrócił się do Kawki z krótkim „przepraszam na chwilę” i na rzeczywiście chwilę zniknął w sypialni medyków.
Złota wilczyca z braku ciekawszych zajęć potoczyła wzrokiem po skromnym pomieszczeniu i usiadła na miejscu, na które wysłał ją Delta. Nic prócz stopniowo marniejących, ususzonych gałęzi krzewów, zdrowych niegdyś dzięki niezwykłym zdolnościom Flory, nie zmieniało się tam od dawna.
Wilk wrócił po niespełna minucie, wyraźnie spokojniejszy, oświadczając, że wszystko jest w porządku i mogą zabierać się do rzeczy. Pochylił się nad jej brzuchem w prawdopodobnie dość niewygodnej pozycji półklęku i jednym spojrzeniem znalazł odpowiednie miejsce na brzuchu pacjentki, do którego przyłożył łapę,  tylko delikatnie poprawiając jej ułożenie. Po ciele Kawki przeszedł dreszcz ekscytacji, a drugi, jeszcze silniejszy, dołączył do poprzednika, gdy medyk przez ułamek sekundy wyglądał, jak gdyby chciał wydać z siebie głos, nośnik radosnej nowiny. Ostatecznie jednak prowadził badanie dalej, w milczeniu.
Aż w końcu stało się to, co doprowadziło duszę naszej małej Kawki... na skraj przepaści.
Nie wiedziałem, w czym rzecz, gdy tego samego dnia przyszła do naszej jaskini, roztaczając wokół siebie aurę napięcia i lęku. Nie pytałem o to; odkąd nasz świat się zawalił, byłem jej krewnym i przyjacielem gdy tylko tego chciała, lecz gdy wybierała samotność, czułem się niegodzien choćby jej spojrzenia. Być może przez moją wyjątkową nieśmiałość w obcowaniu z nią i odwracanie wzroku, przez cały czas wciąż budowaliśmy między sobą jeszcze wyższy mur.
Nymeria była akurat gdzieś w lesie. Nie pamiętam, sprawdzić, jak się miewają nasze organy wykonawcze, czy może zapolować razem z łowcami. Kawka z bólem w oczach i niechęcią na języku siedziała w kącie. Mnie natomiast odwiedziła najgorsza z opcji, jakie mogły napatoczyć mi się pod nogi tamtego właśnie dnia; mój brat.
Przyszedł, zapytał, jak sytuacja, przysiadł się do nas i oświadczył, że przyszedł się ze mną napić. Za życie. Trochę zdziwiony, poniekąd zaniepokojony, lecz absolutnie nie uparty, wyjąłem ze schowka glinianą zastawę i nalałem nam na dno kubków.
- Wszystko w porządku, Kawko? - Szkło obdarzył waderę chwilą zainteresowania, która jednak minęła, gdy tylko przedmiot jego troski żywo pokiwał głową. - Zastanawiałem się, Agrest...
- O, tak jak ja. To coś nowego. - Skrzywiłem się pod nosem.
- Nie bądź opryskliwy. Mówiłem tylko, że martwi mnie sytuacja na południu.
- Kogo nie martwi. Powiedz mi jeszcze tylko, co mamy z tym zrobić, a będziesz moim bohaterem, Szkiełko.
- Znasz moje zdanie.
- Obawiam się, że nie znam go tak dokładnie, jak na to liczysz, bracie.
- Admirał jest zbyt dużym zagrożeniem. Gdyby usunąć go z tamtej okolicy, WWN spojrzałoby na nas inaczej. Póki co sprawiamy wrażenie nieudolnych.
- Ech. - Machnąłem łapą. - Opowieści z mchu i paproci. Dobrze mówisz, sprawiamy wrażenie. Ty lepiej, jak to śledczy mają w zwyczaju, przyglądaj się temu, co było, by wyciągać z tego wnioski dotyczące tego, co dzieje się teraz. Ja zajmę się teraźniejszością i tym, co wyniknie z niej w przyszłości.
- Uczestniczymy w gierkach terrorystów. Pozwalamy WWN dawać sobie ostrzeżenia, jak słabe szczenięta.
- Proponujesz wejść w otwarty spór? Mało mamy jeszcze kłopotów?
- Wręcz przeciwnie. Chcę tylko zareagować - stanowczo podkreślił przedostatnie słowo.
- Ach tak, w sumie niegłupie. Chociaż bezrozumne, Szkło. Wiem, że bardzo lubisz Nadzieje, ale, lekko mówiąc, nie czas teraz tym bardziej na próby bratania się z nimi.
Och nie, nie był to dobry czas. Agrest widział to coraz wyraźniej.

C. D. N.