niedziela, 3 kwietnia 2022

Od Agresta - „Rdzeń. Dzień przewidywań”, cz. 2.4

W POPRZEDNICH ODCINKACH

- Mamy coraz większy problem z jaskinią medyczną. Codziennie nowi szeregowcy są wyłączani z pracy, nie wiemy, kiedy to się skończy i czy choroba w końcu nie weźmie wszystkich. Przedwczoraj poszedł Magnus. Wczoraj Amelia.
- Czyli jest tendencja spadkowa. Przed kilkoma dniami choroba ujawniła się u siedmiu wilków!

- Chcę spotkać się z matką i ojcem.
- Kawka? Jak ty się tu dostałaś? Moje wilki cię wpuściły?
- Tak się składa, że wasze wilki to moi dobrzy znajomi.

- Zależy mi na tobie. Wiem, że masz do mnie żal. Masz prawo. Chciałbym mimo to powiedzieć ci, że popełniłem potworny błąd. Jestem tego świadomy. To był błąd, gdybym wiedział, gdybym tylko podejrzewał, wszystko byłoby inaczej. A teraz cierpię przez niego, tak jak ty.
- To smutne. Bardzo smutne, ale tak wygląda życie. Jeśli mam wybierać, samotność lub ciebie, wybiorę ciebie.

- WWN.
- Ty ich chyba nie lubisz.
- Dlaczego? Przecież ja sam jestem... trochę z WWN.
- Pomożesz mi zatem uczynić ich mądrzejszymi od reszty naszego piekiełka?
- Z przyjemnością.
- I powodzeniem.
- Ja inaczej nie robię. Możemy wrócić do pracy. Jest na południu WSC miejsce z bardzo ciężką historią. Na pograniczu. Ani to teraz teren watahy z północy, ani watahy z południa. Wciąż czeka na gospodarza.

- Po co właściwie do niego wróciłaś?
- Bo go kocham.

- Słyszałem, córeczko, że jesteś asystentką alfy.
- Dobrze słyszałeś.
- Nie myślałaś nad stanięciem po stronie tych, którzy chcą twojego dobra i dobra nas wszystkich?
- Po twojej stronie?
- Widzisz, świetnie zdajesz sobie z tego sprawę.
- Gdzie Delta?
- Podejrzewam, że nie będzie chciał nam towarzyszyć, więc zostawiamy go tutaj. Ale ty przychodź, kiedy chcesz, córeczko. Najlepiej na stałe. Ach, gdzie... na południe.

- Koyaanisqatsi wrócił dziś rano. Poselstwo jest już w siedzibie NIKL-u, ale nasza sprawa nie jest jeszcze rozpatrywana.

*   *   *

Każdy krok był tamtego dnia, po leśnej ściółce, w zawsze odpowiednim kierunku wschodnim, jak krok na ołtarz. Mieli mnie tam uświęcić, czy uczynić ofiarą? Czy może szedłem tam jak złodziej, pod osłoną nocy, by skalanymi łapami wyrwać świętość i skraść naczynie liturgiczne?
Niewyszukanym chodem podszedłem jeszcze trochę bliżej, przystanąłem na upatrzonym miejscu i lekko podrzuciłem ciążącą mojemu ramieniu sakwę. Znużonym wzrokiem rządził odruch. Wiotki, niechętny. Skierowałem go prosto przed siebie. Uniosłem brwi, po to tylko, by nie wyglądały na zmarszczone.
Jaskinia chorych.
W cieniu krzątały się ospałe dusze potępionych przez powietrze, przez wodę i krew bratnią. Miejsce zwodniczym gwarem zachęcało do zbliżenia się jeszcze o krok, skosztowania wrogiej mocy. Spojrzawszy w głąb, dostrzegłszy w półmroku białą wilczycę, jak anioł krążącą wokół posłań, łatwo było zapomnieć, że wszyscy przykryci byli skazą męki. Być może ktoś dostrzegł przybysza. Nie czekałem.
- Dzień dobry. Dasz mi tu Szkło? - zawołałem do jasnych piór, za którymi kryła się nasza dawna położna. W tamtym okresie teoretycznie stróż, a dokładnie tamtego popołudnia właściwie... po prostu chora. Domino wyjrzała na zewnątrz, upewniając się, do kogo należy mój głos i przelotnie kiwnęła głową.
Dopiero gdy na powrót zniknęła wśród swoich współmieszkańców i podopiecznych, rozejrzałem się po ziemi, w poszukiwaniu wygodniejszego kawałka gruntu. Z westchnieniem ulgi usiadłem na mchu i oparłem się o pień potężnej, starej sosny, zsuwając z ramienia torbę wypełnioną przeźroczystym bagażem. Potarłem nadgarstkiem o mostek, z nadzieją, że rozetrę nieprzyjemne uczucie rozchodzące się po klatce piersiowej.
- Bracie - dopiero mętny głos powiódł moje oczy ku chudej sylwetce stojącego u wyjścia, płowego wilka.
- Bracie. Promieniejesz. - Uśmiechnąłem się cynicznie, zbierając myśli, by nadać im kształt.
- Nie rozumiem, Agrest - mruknął, wychodząc jeszcze o krok przed jaskinię i siadając w trochę przykurczonej pozycji.
- Chciałem powiedzieć, z każdym dniem wyglądasz coraz lepiej. A jak się czujesz?
- Ja nieźle. Niestety nie wszystkim się powodzi. Amelia nie żyje. Z Magnusem jest coraz gorzej.
- Amelia...
Wiadomość o kolejnej śmierci uderzyła mnie ukradkiem, nie inaczej, niż pozostałe, nawet, jeśli znałem tę waderę głównie z widzenia.
- Z kolei Pi i Kamael są już praktycznie zdrowi. Czekają, aż wydasz im pozwolenie opuszczenia jaskini chorych.
- Nie mogę tego zrobić jako ktoś, kto ani trochę nie zna się na medycynie. Jeśli czują się już zdrowi, niech po prostu wracają do zdrowych. Ja tylko przynoszę dobre wieści. Jaskinia medyczna od wczoraj jest wolna.
- Wolna?! Och...
Taaak. Zabrzmiało to może nieco podejrzanie, ale zbyt dobrze znałem mojego brata, by nie odczytać prostego westchnienia ulgi.
- Tak. Ale zdecydowaliśmy, że wy, chorzy, zostajecie tutaj, aby nie roznosić tego świństwa dalej, po lesie. Zaopatrzymy was we wszystko co potrzebne.
- W porządku. Co z wrogiem?
- Wycofał się - zniżyłem głos. - Chociaż zostawił nam prezent w postaci kilku chorych wilków.
- Potańczymy z nimi. - Szkło kiwnął głową i odkaszlnął chrapliwie. - Tylko wydobrzeję.
- Dalej. Ten nasz nowy nabytek, o którym ostatnio wspominałem, Koyaanisqatsi, wczoraj wrócił i tego samego dnia ponownie wyruszył do siedziby NIKL-u. Poselstwo już tam dotarło, ale z naszą sprawą jeszcze nic się nie dzieje.
Na chwilę umilkliśmy obaj. Czy było coś jeszcze do dodania? Czy też potrafiliśmy już tylko, w obliczu wspólnych niepowodzeń, dzielić się jedynie krótkimi meldunkami?
Żywym ruchem wyciągnąłem z chlebaczka przeźroczystą butelkę.
- A ty, Szkiełko? Kiedy wybierasz się do nas w gości? Pójdziemy razem na polowanie, wiesz, że sam nie dam rady kulawemu szarakowi.
- Już niedługo. Tak ci mnie brakuje?
- A... kogo ja mam oprócz ciebie. Nymerię. Może Nymerię. Ale z naszego nieszczęsnego plemienia tylko ty mi zostałeś. - Zerknąłem na niego spode łba. Czy obrana przed laty strategia przetrwania dotarła aż do serca, przeżarła mnie na wylot? Czy fałsz stał się moim chlebem powszednim, do tego stopnia, bym kłamiąc i patrząc prosto w oczy, nie odczuwał nawet cienia wyrzutów sumienia?
- Kawkę masz - jego słowa, tak niespodziewane, ukłuły mnie jak nóż. Prychnąłem nerwowym śmiechem, na moment zaciskając powieki.
- Kawka mnie nienawidzi.
Wiatr szumiał gdzieś nad nami, lecz nie sięgał malutkich ciałek siedzących gdzieś w cieniu równie malutkich drzew. Wilk przeniósł spojrzenie na bladą trawę, która jeszcze nie zdążyła podnieść się ku wiosennemu słońcu. W tamtych smętnych dniach był trochę jak ona.
Wierzchem łapy przetarłem jeden z zewnętrznych kącików oka. Gdy opuściłem łapę i znów usiadłem statycznie, wszystko wokół sprzysięgło się przeciwko nam, bo nawet najcichszy, wróbli głosik nie przerwał wiszącej w powietrzu ciszy.
Odkorkowałem i uniosłem flakonik, przez cały czas trzymany w łapie.
- Dawaj, za życie - mruknąłem.
Wychyliłem go wolno, a następnie zamknąłem ponownie i podrzuciłem bratu. Szkło podniósł butelkę z trawy i mrugnął kilkukrotnie, próbując zapanować nad ociężałymi powiekami.
Westchnąłem, gdy odstawił ją na bok.
- W takim razie twoje zdrowie - rzuciłem od niechcenia, wyjmując resztę ładunku i układając w równym rządku na piaszczystym gruncie; jeszcze kilka butelek i wiązki z ziołami. - Bierzcie. Resztę przyniesiemy później, z jaskini medycznej, kiedy już tam posprzątamy i zrobimy remanent. Bywaj, Szkło. - Wyprostowałem się, przewieszając przez ramię taszkę, już pustą.

Tymczasem na południu, gdzie ubity piach zastępował trawę, gdzie samotne ptaki krążące po niebie zawracały w poszukiwaniu bardziej dorodnego krajobrazu, gdzie rachityczne, suche krzewy trzeszczały pod naciskiem najdelikatniejszego wiatru, tam właśnie Ciri, Admirał i podległe im grono zajęli swoje nowe miejsce.
Wygód tam brakowało, ale przestronne jamy, wykopane przed laty silnymi łapami nieżyjących już wilków, zapraszały do rozgoszczenia się każdego strudzonego wędrowca. Wiosenne słońce nie paliło jeszcze z całą swoją mocą. Admirałowi od razu spodobał się ten zakątek. Razem z wybranką osiedlili się w największej z nor i wydali rozkazy uporządkowania pozostałej części swojej nowej siedziby, na której odcisnęło się wyraźne piętno nieużytkowania przez lata.
Minęło kilka dni od wycofania się terrorystów z naszej ziemi i ich osadzenia się na terenach przygranicznych. Ani generał, ani ja, pochłonięci pracą, jaką wymusił na nas zamęt wokół jaskini medycznej, nie wydaliśmy wtedy żadnych rozkazów. Postanowiliśmy czekać na kolejne ruchy przeciwnika... wyglądało wszak na to, że mogliśmy już nazwać tym mianem ów osobliwy półświatek.
Aliści nad naszymi głowami zawisło jeszcze jedno, niepokojące widmo. To, które co dnia przyjmuje inne imię; patrzy co dnia innymi oczyma i podąża za wilkiem krok w krok, na setkach tysięcy różnych nóg. Imię jego brzmiało wtenczas Wataha Wielkich Nadziei.
Był poranek, gdy wracałem znad jeziora do domu, aby czysty i wypoczęty zająć swoje stanowisko. Wtedy właśnie, jeszcze zanim wszedłem do środka, doścignął mnie jeden z naszych stróżów, Staomi. Nie zdążyłem nawet pomyśleć, jak dobrze widzieć go znów całego i zdrowego, a już musiałem zająć się zupełnie inną sprawą.
- Wracaj na pozycję, Satomi. Dziękuję za wiadomość - oświadczyłem, praktycznie wciąż w marszu zmieniając kierunek i podążając już na wschód, w stronę jaskini wojskowej. Co? Potencjalny kłopot. Gdzie? Na stepach, tym kawałku pustkowia, na którym zatrzymały się niedobitki nieszczęsnego zajazdu na naszą jaskinię medyczną. Kto? Wysłannicy watahy z południa. Nie wdając się w szczegóły, krótkie echa zadyszki i powtórzone słowa, które wypadały z pyska stróża, dowiedziałem się dwóch rzeczy. Po pierwsze, na stepach pojawili się posłowie WWN. Po drugie, mimo wszystkich znaków na niebie i ziemi, które niechybnie mogłyby świadczyć, że zmierzają ku WSC, wcale nie zapowiadało się na to, by złożyli nam wizytę. Zanim się to bowiem stało, zostali niewątpliwie ciepło przyjęci przez Ciri i Admirała.
Z nicości zrodził się dym, popłynął przez chabrowe niebo, rozwlekł powyżej naszych głów sinawą, słoneczną poświatę. Dym inny, niż ten, który dławił gardła i wypełniał płuca w pożarze szalejącym w leśnych ostępach. Oto ciężki, duszący kłąb niezgody.

Któż przypuszczał, że jeszcze tego samego poranka, razem z generałem, strategiem i dwójką strażników, połowicznie jako alfa, a połowicznie jako poseł, będę przemierzać nasze terytorium, by od początku do końca podtrzymać pieczę nad każdym skrawkiem własnej ziemi. Poszliśmy sami, nie wysyłaliśmy pomocników. Nie było cenniejszej zdobyczy, ani słodszego plonu pracy, niż ujrzenie na własne oczy rzeczywistej, pełnej tężyzny historii we własnej osobie. Zdarzenie było dobrem, które poznane przez opowieści podwładnych nigdy nie zyskiwało na wartości. Nawet mały Agrest, który coraz pewniej kręcił się wtedy po błotnistym dołku we własnej głowie, miarkował, że historia przekazana słowami, to majaczące w powietrzu wspomnienie, natomiast historia ujrzana na własne oczy, to przedmiot. To sprawna broń.
Los jednak postanowił postawić swoje drobne pionki na polu zupełnie innym, niż to, do którego zawzięcie próbowały zmierzać. Nie pamiętam, kto pierwszy znieruchomiał i zastrzygł uszami, dając reszcie znak do zatrzymania. Bliżej południa, niż północy, lecz jeszcze w głębi czysto srebrzystych ziem, drużynę naszą zatrzymał dochodzący jak gdyby zewsząd, słaby głos, tak zniekształcony przez jakoweś tajemnicze przeszkody, że niezdatny nawet do rozpoznania. Dopiero po dłuższej chwili udało nam się dotrzeć do źródła stłumionego pomruku żywego stworzenia. Wszystko wskazywało na to, że zwierzę lub duch urządził sobie schronienie w pniu starego drzewa i stamtąd wołał do nas o naszych najgłębiej skrytych w duszy grzechach. Kto nie zadrżał, słysząc upiorne jęki, zbliżył się, by rozwikłać ich zagadkę.
Generał stanął na tylnych łapach, przednimi oparł się o chropowaty pień, wyciągnął w górę swoją długą szyję i w zadumie machnął ogonem. Wnet jego pysk przybrał wyraz świadczący o jednym tylko: wilk słuchając opowieści śpiewającego drzewa dowiedział się czegoś, czego nikt z nas nie spodziewałby się w najśmielszych snach. Na szczęście niedługo utrzymywał tajemnicę w osłupiałym gardle.
- W środku jest wilk... w środku jest Flora!
Oszczędzę opisu niekłamanego wzburzenia i poruszenia, jakie zapanowało wśród zebranych. Z pewnością możecie je sobie łatwo wyobrazić. Widzieliście kiedyś mrowisko, w które wetknięto kij? Nie, nie zachęcam do niszczenia domków mrówek. Każda mrówka chce mieć swój domek i ma do tego prawo, tak jak dzięcioł w ścinanym właśnie drzewie lub alfa, któremu pali się jaskinię. Po prostu doświadczenie histerii, własnej lub cudzej, jest charakterystyczne. Trwoga widoczna jak na dłoni, a myśli wyczuwalne na kilometry.
Wilczyca nie została od razu wyciągnięta z wnętrza pnia. Przysporzyło to więcej trudności, niż można podejrzewać. Godzinę bez mała trwało ułożenie planu działania i wezwanie posiłków, wyposażonych w odpowiednio masywne i ostre kamienie, mogące posłużyć do rozczłonkowania pnia, który na szczęście nie był w zbyt dobrym stanie.
Tak los ponownie zaśmiał nam się w twarz. Nasze plany wprawy na stepy sprzed godziny oczywiście zostały zarzucone, w obliczu niezamierzonego sabotażu ofiary - trudno orzec - swojego własnego nieszczęścia, czy też czyjegoś okrutnego działania. Bardziej prawdopodobnym rzecz jasna było dla nas to drugie.
Spostrzeżenie to będzie kolejną banalną oczywistością, ale mimo to pozwolę sobie przepchnąć je przez gardło. Nasza medyk była bardzo osłabiona. Na miejsce wezwano i doprowadzono Deltę, jej godnego, aczkolwiek równie poszkodowanego przez ostatnie wydarzenia zastępcę, który miał określić jej stan i udzielić jej pierwszej oraz drugiej pomocy. Cała ta bieganina, zwieńczona wreszcie przeniesieniem Flory w bezpieczne miejsce, zakończyła się ledwie chwilkę przed rozbłyśnięciem na niebie ostatnich, nocnych gwiazd.
Tym sposobem przynajmniej jeden z zaginionych przedstawicieli służby zdrowia powrócił na swoje miejsce; do jaskini położonej w sercu WSC, w której starannie odgrodzono miejsce przeznaczone dla przyjaciół, od miejsca zajętego przez wrogów. Dobrych; na wpół żywych. Zdawało się nam wszystkim, że w całym tym torfowisku niepowodzeń zrobiony został krok naprzód.
- Jak się czuje Flora? - zapytałem wprost następnego poranka, stając naprzeciwko przygarbionego medyka, który dostrzegłszy moje przybycie, nieśpiesznie wyszedł mi na przeciw.
- Bardzo słaba - odrzekł lakonicznie, dość bezsilnie zamiatając oczyma po powoli wybijającej się gdzieś za moimi plecami, ponad zwiędłe źdźbła, młodej trawie.
- Mówiła coś, odkąd ją znaleźliśmy?
- Nic - odparł znów sucho, co było dla mnie wystarczającym, sygnałem, by nie pytać dalej. Pośpiesznie zagłuszyłem myśli niosące wieść, że fatygowałem się na marne, tłumacząc sobie, że wycieczka miała swoje niepodważalne walory dyplomatyczne i, by tak rzec, wizerunkowe.
„Dyplomatyczne”, powiedziałem? Posłuchajcie zatem, co nastąpiło później.
Jak wiecie, Wataha Wielkich Nadziei wysłała poselstwo na północ. Od chwili, gdy zamiast zacumować u portu naszej jaskini alf, zboczyli na ścieżkę prowadzącą do zajętych przez terrorystów ruin na stepach, mogliśmy przyjąć, że ich wyprawa od początku nie miała na celu dialogu z Watahą Srebrnego Chabra. Te kilka wilków, posłów, które po spotkaniu z Ciri i Admirałem wyruszyły z powrotem do WWN, było dowodem. Ot, prosty i z boku oczywisty rachunek, a jednak by sprawdzić poprawność wyniku, niejeden z nas niejednokrotnie zaglądał w swoje zapiski, wertował je, wczytywał się, brał je pod światło. Bo jak to możliwe, Kochani? Jak to możliwe, że niegdyś nasz od lat najbliższy i najsilniejszy sojusznik, w jakimś celu postanowił nie tylko wyciągnąć łapę do naszego wroga, ale przede wszystkim, zwrócić się do bandyckiego zgrupowania założonego bezprawnie, jak równy do równego!
Trybiki w mózgu Agresta kręciły się, rozgrzane do czerwoności. Oczywiście, mogliśmy mieć nadzieję, że w wyciągniętej do gromady Admirała łapie, Sekretarz trzymał puginał; ale jakoś nie mogłem w to uwierzyć. Brak doniesień ze strony watahy z południa związywał nam łapy, uniemożliwiając podjęcie działania: czy miałyby być to rozmowy pokojowe z nadzieją na poprawę naszych stosunków, czy przygotowania do starcia.

Wyobraźcie sobie, minął dzień, minęły dwa, a potem, wyobraźcie sobie! Przed jaskinią alf WSC rozbrzmiały kroki, jak echo podeszw na paradzie. Już chwilę później, usiedliśmy naprzeciwko siebie; wyobraźcie sobie: przyszli posłowie WWN, przyszli półurzędowo, jak do sąsiada! Wreszcie mogłem ugasić pragnienie pytań dnia powszedniego; zachłysnąć się słowami rozjaśniającymi ciemność; poklepać po grzbiecie dobre odruchy i potwierdzić własną bystrość, podpowiadającą różne scenariusze. Niezwykle proste słowa, płynące z pyska przywódcy poselstwa, zabrzmiały mniej więcej tak:
Jesteście w waszym domu. My jesteśmy w naszym. Tylko utrzymanie przestrzeni pozwoli zachować pokój, ale przecież dobrze o tym wiecie. Przestrzeni jest coraz mniej, a w związku z tym nie pozostaje nam nic innego, niż składować wszelkie skierowane do nas wiadomości, tak te, które zostaną nam wysłane świadomie, jak i te, które dotrą do nas przypadkiem. Znacie nas od lat, jesteśmy szczerzy w naszych działaniach. Nie będziemy wadzić, ale za naruszenie spokoju odpłacimy każdemu. Czy to wróg, czy dawny przyjaciel.
W to mały Agrest wcale nie wątpił. Napiął delikatnie opuchnięte po nieprzespanej nocy powieki, uniósł brwi i oczy, do tego tylko stopnia, by nie wysłać siedzącemu przed nim żadnej wiadomości. Posępnie potoczył wzrokiem po ścianie jaskini.
Nikt przecież nie wiedział, że zagubiłem się w tym już długo wcześniej. Potrzebowałem jasnego kłopotu do zażegnania i swojego stabilnego geniuszu, a jeśli nie swojego, to przynajmniej bystrych i niewinnie przydatnych uwag swoich rzeczników. Miałem jedynie mętny zarys sporu rozmytych gdzieś w przestrzeni sił; nie byłem już pewien: dobra, zła...
Nagła wizyta posłów watahy z południa spłynęła po mnie, jak woda po kaczce. Przybyli chyłkiem i chyłkiem odeszli, pozostawiając po sobie tylko wysoce przemieszane uczucia. Wstępne ustalenia wyglądały nieźle. Między wierszami oznajmili, że chcą pokoju, więc szykują się na wojnę; półsłówkiem rzekli, że o ile bezpieczeństwo ich ziemi i ich obywateli nie zostanie poddane pod wątpliwość, czasowo dopuszczają obecność Admirała wraz z jego wilkami na wspólnych ziemiach, nawet jeśli miałaby cała ta drużyna składać się z jabłoniowych członków. Wszystko suche. Bez polotu.
Nie podobało mi się tylko jedno. Dlaczego zauważyli, że sprawa istnieje i zdobyli się na aż dwa poselstwa do dwóch różnych społeczności, a przy tym nie postanowili otwarcie protestować przeciwko wrogiemu stadu, panosząemu się w strefie przygranicznej? Byli zbyt słabi... czy zbyt silni? Już nie, „czy mieli plan?”, lecz: „jaki?”.

Na południu działo się coraz więcej, nie dziwi więc pewnie, że i my tamte okolice obdarzyliśmy w pewnym sensie szczególnymi względami. Stróżowie podczas obchodów nie ważyli się już omijać stepów, które były niegdyś pustą i zdystansowaną od wszystkiego przestrzenią. Nasze oczy skierowane były ku granicy z WWN, chociaż póki co nie dochodził stamtąd choćby najlżejszy, strategiczny ruch.
Tymczasem zaczęliśmy znów wieść całkiem zwyczajne życie, takie, jakie nie sugerowało kryzysu. Ja również chodziłem na polowania, na obchody, podczas których często zahaczałem o jaskinię medyczną, głównie by dowiedzieć się, że Flora nadal nie wstaje z posłania i nie mówi, a jeśli mówi, to tylko pojedynczymi słowami i na pewno nie to, czego chcieliśmy się dowiedzieć. Któregoś dnia Delta przebił się nawet przez ścianę własnego marazmu i zganił mnie, a wraz ze mną całe wojsko i władze watahy, za zbyt nachalne naruszanie ich spokoju. Popołudniami wypełniałem papierki, wieczorami odwiedzałem jaskinię wojskową. Tak naprawdę nic się nie działo.
Dzień w dzień, z jaskini chorych wystrzeliwały, jak wybudzone ze snu skowronki ponad pola, kolejne imiona.
Domino, Geral Daheski, Dante, Sigma. Zdrowi.
Szkło. Zdrowy.
Po kilku dniach wrócił nasz złotoskrzydły goniec, niosący niezbyt wiele wieści z NIKL-u, za to niepomiernie więcej skarg na zmęczenie i znużenie pokonywaniem tej samej trasy czwarty raz w ciągu niespełna miesiąca. Aby nie trzymać Was w niepewności i uhonorować wiedzą, która przecież jako słuchaczom mojej opowieści należy Wam się jak nikomu innemu, choćby nie wiem jak mi bliskiemu, rzeknę jeszcze, że złota rublia stwierdziła jedynie, jakoby nasi posłowie, chcąc nie chcąc, na dobre zadomowili się w siedzibie Najwyższej Izby i nadal oczekiwali na dopuszczenie do inspektora ziem wschodnich, którego opóźnienie wytłumaczone zostało udziałem w wyprawie na ziemie zachodnie, mającej miejsce miejsce diabli wiedzieli w jakim celu i do kiedy. Rzecz jasna było to wszystko porządnie frapujące, jednak nie pozostawało nic innego, niż pokiwać głową, zapisać wieści w pamięci oraz udzielić dzielnej ptaszynie żądanego, kilkudniowego urlopu od latania tam i z powrotem.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz