W ciemności rozległo się głuche warczenie.
Na zewnątrz promienie słoneczne były jeszcze różowawe i słabe, gdy wódz przybył. Od zimnych ścian odbijało się echo powstrzymywanych oddechów. Admirał stanął pośrodku długiego korytarza, zaraz za wejściem do groty, na rozstawionych nogach. Dość miał już pokonywania tej trasy, tak często, a wydawało się, zupełnie bez potrzeby. Napiął grzbiet, jeżąc sierść na karku i oblizał wargi.
Lekko zażółcone kły w mgnieniu oka zacisnęły się na gardle pokrytym czarną sierścią. Przy akompaniamencie zdławionego skowytu, szczęki jak nożyce przeniosły uścisk trochę wyżej. Ofiara nie zdążyła wyrwać się z objęć pachołka śmierci.
Dlaczego? Wygląda na to, że chciał zabić.
Nie Florę, bo Flora mogła być zbyt przydatna jako doświadczony główny medyk; w dodatku była waderą. Nie sprawiłoby mu to przyjemności. Mszczuj był stary, chory i słaby. To również byłoby za mało.
Ów wilk, którego Admirał z uwagą obserwował od miesięcy, był od niego wyraźnie słabszy i już w podeszłym wieku, lecz nadal zachowywał pozory dobrej kondycji. Vitale był doskonałym celem. Świętej pamięci Vitale! Krótka była wasza ostatnia pogawędka. Tylko co z ciałem?
- Na granicy z WWN znaleziono ciało Vitalego. - Oczy Szkła wskazywały na to, że pod płaszczykiem chłodnego żołnierza, wrzała gorąca lawa. Popatrzyłem markotnie wpierw na niego, potem na szeroko otwarte ślepia Kawki, aż wreszcie na moją dystyngowaną małżonkę, przysłuchującą się wieściom w żelaznym skupieniu.
- Vitale. Nasz psycholog?! - Moja asystentka na krótko podniosła głos.
- Tak - rzuciłem. - Jakieś posądzenia?
- Oczywiście - zameldował płowy strażnik, nie odejmując od pyska wyrazu tłumionego wzburzenia. Wilk-żywioł, nasz błędny rycerz, całym sobą ukazywał zebrane w nas wszystkich po trosze uczucia i obawy. - Wydarzenia zeszłych miesięcy mogą być uznane za dowód na niewinność wilków z naszej watahy. Wszystko jednoznacznie wskazuje na WWN.
- To znaczy, co?
- Wydarzenia nawzajem się dopełniają. Według poszlak, jakie zebraliśmy w śledztwie po uprowadzeniu medyków, gdy stanowisko śledczego jeszcze działało, zostali oni uprowadzeni przez południowo-zachodnią granicę, mniej więcej w miejscu, gdzie stykają się ziemie wszystkich trzech watah. Napaść musiała więc być niechlubnym dziełem naszych sąsiadów.
- A Admirał?
- Nie mamy żadnych dowodów na to, by w tamtym czasie istniało już jego stronnictwo. Być może działał w WSJ, dziś nie możemy tego sprawdzić. Jednak oznaczałoby to, że musiałby być już na tyle silny, by dokonać napaści na jaskinię medyczną, przemieścić trzy... no, powiedzmy, dwa wilki daleko za granicę wbrew ich woli, a potem przetrzymywać tam aż do dziś. Następnie sprowadzić Vitalego aż tutaj i zabić. Istnieje oczywiście szansa na to, że Mszczuj nie żyje już od dawna i od dawna nie był składowym ich planu, ale nadal coś takiego byłoby dużym przedsięwzięciem. Być może Flora powie nam coś, gdy już wydobrzeje. Zważmy też na to, że napastnikom z WWN łatwiej byłoby znaleźć u siebie więzienie dla uprowadzonych, niż napastnikom z WSJ, ale dowodzonym przez obcego.
- Musiałby mieć tam naprawdę dobre układy - mruknąłem posępnie.
- Takiej możliwości raczej nie rozpatrujemy.
- W każdym razie, to wygląda na prowokację.
- Jest nią bez wątpienia.
- Co zatem zrobimy? - zapytała cicho Kawka. Obaj popatrzyliśmy na nią mglistymi oczyma.
- WWN pozwala sobie na zbyt wiele - zacząłem ostrożnie.
- Nie mamy niepodważalnych dowodów na ich winę - zauważyła Nymeria.
- Proszę, bądźmy rozsądni - prychnąłem od niechcenia, czując, że stąpam po coraz głębszym bagnie powątpiewania. - Sama słyszysz, co mówi Szkło. Możemy wiecznie rozgrzeszać naszych byłych sojuszników, ale najpierw zastanówmy się, czy ma to uzasadnienie.
- Proszę, bądźmy rozsądni - prychnąłem od niechcenia, czując, że stąpam po coraz głębszym bagnie powątpiewania. - Sama słyszysz, co mówi Szkło. Możemy wiecznie rozgrzeszać naszych byłych sojuszników, ale najpierw zastanówmy się, czy ma to uzasadnienie.
- Nie możemy też działać pochopnie - oznajmiła spokojnie, acz boleśnie stanowczo. Wzdrygnąłem się w duchu. Raz jeszcze objąłem wzrokiem trójkę towarzyszy i westchnąłem.
- Posłuchajcie. Nie mamy już sojuszników. Otaczają nas wrogowie, którzy rosną w siłę, albo stoją w miejscu. Bierność wyda na nas wyrok. Nie mamy też możliwości uzbroić się szybciej, niż te trzy hordy razem wzięte. W tym przypadku wydaje się, że ich agresja na WSC jest tylko kwestią czasu. Ale... możemy w porę przyczynić się do osłabienia ich.
- Przepraszam, może się mylę - wtrąciła Kawka - ale czy to tylko nie odroczy konfliktu? Czy nie lepiej i bezpieczniej postarać się o sojusz? Wtedy będziemy mieli przyjaciół chociaż z jednej strony. Dobry polityk myśli głową, a nie sercem, Nie wiem jak wy, ale ja staram się myśleć głową i uważam, że jeśli WWN nie chce sojuszu, nie ma sensu przywiązywać się do nich. Ale kto wie, czy WSJ byłaby taka skora go odrzucać, gdybyśmy załatwili to umiejętnie. I byłoby dobrze, prawda? - Popatrzyła na nas i zawahała się.
- Nie, nie będzie tu dobrze. Bo zaczęliśmy szamotać się jak ryby na wędce - mruknąłem głucho, stukając pazurami o ziemię. - A oni wszyscy o tym wiedzą. W naszej sytuacji zwracając się z prośbą o sojusz, zrobimy z siebie niewolników na długie lata. Niewolniczą ziemię, którą będzie można wykorzystać lub zbrojnie przejąć. Sprowadzimy na siebie kolejne niebezpieczeństwa. Jesteśmy ślepi... zupełnie ślepi. Już nie władzę chcą zagarnąć, a całą naszą watahę.
- To jakaś różnica? - zapytała cicho złota wilczyca i oparła podbródek na łapie.
- Diametralna. Ani tym, ani tamtym nie zależy przecież na terenach, nie ma tu nic ponad to, co jest w sąsiednich watahach. Ale jest nas tu ponad dwudziestka, nie biorąc pod uwagę tych, których najchętniej by się pozbyli, oczywiście. I to na duszach najbardziej im zależy - syknąłem głośniej i zadrżałem, jeżąc sierść na karku.
- To ci, to tamci... Kto według ciebie chce naszych dusz? - w głosie Nymerii po raz pierwszy dało się słyszeć zaniepokojenie. Wyciągnąłem łapę w jej stronę i powoli szerzej otworzyłem oczy, z zawieszoną na końcu języka odpowiedzią. Na moment zapadła cisza.
- Otóż... - Moja łapa powoli zaczęła opadać z powrotem w dół. - Zapytaj lepiej, kto nie chce.
- Powinniśmy dołożyć wszelkich starań, żeby znowu zjednoczyć się z WWN - oświadczył, donośnie i wprost, Szkło. - Być ich sojusznikami, jak wcześniej. Spróbować odbudować naszą siłę, jeśli dobrze to rozegramy, na pewno nie wydamy się na poniewierkę. Wierzę, że jesteśmy w stanie to zrobić, Agrest! - Gdy zamilkł, skrzywiłem się niewidocznie. Wiedziałem, że ma trochę racji; byłby mądrym, lecz naiwnym przywódcą. Ja bogatszy byłem o świadomość osiągalności. W każdym razie łapę do decyzji mieliśmy podobnie ciężką; po tatusiu. Taka myśl krążyła mi po głowie, gdy w pośpiechu uciekając przed własnymi wątpliwościami, wydawałem wyrok. Z tym jednym życiem zwyczajnego, przekwitłego kwiatu, zdawać by się mogło, zbyt powszedniego, by nim cokolwiek udekorować, rozwiało się tyle wątpliwości. Ile jeszcze ofiar miała pochłonąć...
Kto? Co?
Gorycz; słowa skargi. Ból. Strapienie. To to uczucie, które pojawia się, gdy stajemy na krawędzi i niebezpiecznie chyboczemy się, do przodu i w tył. Też kiedyś tak mieliście, prawda? Wiara; niewiara; wiara; niewiara. Strach. Odrętwienie. Ściana za naszym grzbietem żyje, zauważyliście? Jeszcze chwila, zostanie z nas miazga. Na krawędzi przesuwamy się naprzód! Czujecie, czyż nie?
WWN właśnie tego chce.
Ktoś właśnie tego chce.
Podniosłem wzrok, by wydać rozkaz. Miałem jeszcze w sobie wolę, by bez echa, poufnie, wydać polecenie nieświadomemu wykonawcy. Miałem własny płomień, by wystarczyć sam sobie. Moje łapy były słabe, lecz umysł silniejszy.
- Mam inny pomysł - oznajmiłem, aby nie stracić wątku, patrząc przez niego zmrużonymi oczyma. - Załatwimy to inaczej, nie kierując się sentymentem. Dokąd teraz idziesz? - zapytałem brata, czując, że chwila jego zawahania wywołuje u mnie nie do końca pożądaną, lecz prawdziwą rozkosz.
- Idę?
- Zresztą mniejsza o to. Jeśli możesz, zahacz o berberysową polankę i zawołaj nam tu Kaja.
- Kaj. Kochany Kaju. - Westchnąłem, gdy ptaszyna wyłoniła się z purpurowych promieni zachodzącego słońca i zbliżyła o dwa niezobowiązujące kroczki. - Siedzisz na tym urlopie już kilka tygodni, a my potrzebujemy twojej pracy. Czujesz się już na siłach, by polecieć do siedziby NIKL-u i donieść nam, co dzieje się z poselstwem?
- Siedzą tam, to niech siedzą i dobrze! - Rublia wzruszyła ramionami. - Chyba miałem sprawdzić tylko, czy bezpiecznie dotarli i działają na rzecz sprawy, a nie latać tam i pytać, czy długo jeszcze!
- Przede wszystkim, nie rozmawiam z tobą by słuchać dyskusji - zniżyłem głos. - Jeśli tak cię to ciekawi, musimy sprawdzić, czy, w razie gdyby sprawa była już załatwiona, bezpiecznie dotrą do domu. A teraz dochodzi jeszcze jedna rzecz. Potrzebujemy przekazać im ten list. - Podźwignąłem się na nogi, by dosięgnąć dokumentu, zapisanego na odwrocie jakiejś zalanej ciemną miksturą, starej ustawy, złożonego na pół i opakowanego w prowizoryczną, lecz toporną kopertę. - Mogę na ciebie liczyć?
- Hej, nie zdecydowałem jeszcze!
- To na drogę - przerwałem mu, nim zdążył coś dodać i jeszcze raz sięgnąwszy po coś leżącego wśród moich papierów, podniosłem i wręczyłem mu małą, przeźroczystą buteleczkę. - Dwieście mililitrów. Wystarczy, żebyś dostał za to coś dobrego i rozerwał się trochę w karczmie, na południowy zachód stąd. Nie nadłożysz wiele drogi, a będziesz miał ode mnie jakąś premię. Tylko nie stłucz!
- W porządku - burknął, przejmując szczelnie zakorkowany flakonik. - Mam nadzieję, że wycieczka będzie warta zachodu.
- Najważniejsze, Kaj. Pamiętaj o swoim zadaniu. - Uśmiechnąłem się do niego po przyjacielsku.
Nymeria, Kawka i Szkło nie wiedzieli o tym jeszcze, lecz celem przyświecającym ich towarzyszowi, gdy wysyłał skrzydlatego gońca śladem poselstwa, tym razem zaopatrując go uprzednio w tajemniczy list, nie było to, o czym mogłyby świadczyć jego słowa. Nie zależało mu na przekazaniu pisma poselstwu. Oto chwila, w której mały Agrest postanowił rozpętać piekło w Watasze Wielkich Nadziei jej własnymi łapami. Czy postradał zmysły? Bynajmniej. Potrzebny był mu... tak zwany haczyk; nieczyste podłoże pod uprawę myśli nieprawej, która rozwinęłaby się w krwisty kwiat i wydałaby swój wyjątkowy, niecny owoc. Agrest nie przewidział tylko jednej rzeczy; ale o tym później.
Niektórzy głosili: nigdy nie wchodź do wojny jako pierwszy. Niemniej oni wszyscy podobno nie żyli już wtedy.
Nowy dzień w jaskini alf rozpoczął się od śpiewu dziesiątek drobnych, leśnych ptaszków. Małe aniołki, wadziły się o swoje ptaszkowe sprawy i nie wiedziały, że tuż obok ich spokojnego, nieuchwytnego w locie świata, rozgrywa się, jak choroba czystej ziemi, dramat jakichś ssaczych kuzynów. Ich cienkie głosiki i trzepot ich maleńkich piór przypominały mi o najnowszym kłopocie.
Koyaanisqatsi, ach, Koyaanisqatsi. Sześć dni minęło, odkąd wyruszył z naszym listem śladem poselstwa i od tamtej pory słuch po nim zaginął. Wyglądało to na dobry znak. Pewności wszak mieć nie mogłem.
Stanowczo lepiej myślało mi się, gdy miałem przed kim otworzyć księgę swoich myśli. Ponieważ jednak tamtego poranka w domu byłem sam, a ogarniająca mnie pustka aż dźwięczała w uszach, po prostu przymknąłem oczy, przywarłem grzbietem do przyjemnie chłodnej ziemi, skierowałem pysk prosto na kamienne sklepienie i sam zajrzałem w głąb tego chaotycznego dzieła, zacząłem wodzić palcem po stronach i czytać.
Żartuję. Nie miałem żadnej, otwartej księgi. Z pewnością byłoby łatwiej, gdybym znał jakąś niezwykłą technikę, pozwalającą przewrócić wszystko pod czupryną do góry nogami, wykuć pomysł z żelaza i postawić go na trwałym niczym skała postumencie, ale byłem tylko Agrestem z olejem w głowie, rozmazanym nieco przez chroniczne zmęczenie.
Dłuższą chwilę zajęło mi zebranie myśli, lecz gdy już miałem je obok siebie, szybciej niż się spodziewałem, chwyciłem w locie jedną z nich, nim jak inne zamachała zwinnymi skrzydełkami i zniknęła w nieskończonej niepamięci. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, tamtego poranka byłem Agrestem w dobrej formie.
Po raz kolejny ukłuł mnie brak kogokolwiek, w czyją jaźń mógłbym przelać choć kilka kropel górującego już w moim wnętrzu uniesienia. Pozostało tylko znaleźć cel. Nic prostszego, gdy otaczają nas godni zaufania... prawda?
- Towarzyszu plutonowy, jest sprawa - oświadczyłem już w progu jaskini wojskowej, widząc, że płowy basior jest w środku. - Koyaanisqatsi od sześciu dni nie wraca. Szkło, pomyślałem, że... właściwie zupełnie nie widzę innego wyjścia, jeśli chcemy zamknąć ten temat bez ofiar. Pójdę tam.
- Do siedziby Najwyższej Izby?
- Tak, zajmę się tym jak alfa i poseł. - Wreszcie stanąłem naprzeciwko niego, uważnie śledząc mimikę jego poczciwego pyska. Podniósł wzrok.
- Chyba zgłupiałeś, bracie. Nie puszczę cię tam, a już na pewno nie samego. Nikt cię tam nie puści.
- Już wszystko przemyślałem - mówiłem spokojnie. - Nie pytam cię o zgodę. Pytam, czy pod moją nieobecność zajmiesz się WSC zgodnie ze swoimi kompetencjami i wykraczając poza nie, jeśli zajdzie potrzeba. Ufam ci.
- Nie pozwolimy ci tego zrobić, po prostu nie.
Zmrużyłem oczy, z lekka przechylając pysk. Nie miałem wiele sił na spór; wolałem zachować je na drogę. Tlące się w głębi duszy uczucie skłoniło mnie, bym uśmiechnął się do niego tak ciepło, jak tylko byłem jeszcze w stanie.
- Dam sobie radę. Wszędzie dawałem sobie radę. NIKL to dla mnie wczasy.
- Nie robi się tak. Nie daje się przywódcy takiego zadania, z naprawdę prostego powodu.
- Zauważ... - W zamyśleniu uniosłem łapę, jakbym wysłuchiwał się w szum lasu lub mocno nad czymś dumał. - Tyle tu mądrych głów, każdy ma trochę inną wizję działania... a jednak nadal to ja jestem alfą - dokończyłem wolno. - I posłem - dodałem nieco prędzej.
- Właśnie dlatego musimy cię tu mieć, żywego! - Basior targany przez rosnące pobudzenie, omal nie podniósł się ze swojego miejsca.
- Gdyby cokolwiek mi groziło, nie szedłbym - odparłem z pewnością, odpowiednią do głoszenia prawdy objawionej.
- Wyślij Kawkę, doskonale zna sytuację, albo... sam nie wiem, kogo. Od czego mamy posłów?
- Nie stać nas na wysyłanie kolejnego zespołu. Wszyscy muszą być w gotowości. Kawkę? Kawka pomoże Nymerii i zastąpi mnie tutaj. Już nie pierwszy raz, dobrze sobie radzi. Z całej WSC tylko ja mam doświadczenie z Najwyższą Izbą, wiem do kogo się zwrócić, kiedy i jak. Wezmę sprawy we własne łapy i wreszcie zamkniemy ten zakichany rozdział.
Szkło zacisnął zęby, o czym doniosły mi jego napięte policzki.
- Wracaj szybko.
- Udzieliłbym ci wskazówek, ale dobrze wiesz, co robić - oznajmiłem stoicko.
Mój Boże, gdybym wiedział...
Tak właśnie mały Agrest zebrał swoje rzeczy i schował je do skrytki w skalnej ścianie, by pozostawić do użytku pozostającym w jaskini alf. Otworzył buteleczkę z wódką i zamknął ją z powrotem, nie biorąc ani łyka. Popatrzył na Nymerię, chcąc rzec jej słówko o nieprzemijających powinnościach, lecz ostatecznie milczał, wiedząc, że ta wilczyca nie zawiedzie. Aż w końcu podszedł do Kawki, uniósł łapę, by ją objąć, ale w końcu tylko pogładził ją po ramieniu. A potem odszedł z uśmiechem na pysku, zapowiadając, tak, że trudno było mu nie uwierzyć: „Za kilka dni wracam!”.
Szary basior z nikim nie minął się na granicy. Obrał najbezpieczniejszą drogę, jaką mógł pójść samotny wilk: wzdłuż rzeki, szerokim pasmem podleśnej łąki, którym nasza ziemia graniczyła z ludzkimi terenami.
Z nikim? A z kim niby mógłby się minąć, zapytacie. Zabawne zrządzenie losu.
W falujących, rurkowatych źdźbłach dzikich traw, kołysał się wesoły ogon i tenże podążał w przeciwną stronę. Powrót do domu należał do tych okoliczności, które budziły w serduszku radosne płomyki. Choć znużona drogą, wędrowczyni podskoczyła w miejscu, w kilku krokach i troszkę niezgrabnie obracając się wokół własnej osi. Och, jak bardzo pragnęła znowu zobaczyć bliskich! A najpierw, najpierw... należało wybrać kierunek: północ, w stronę plaży, czy też południe, w stronę gór?
Zwyciężyło południe. Południe, na polanę tonącą w purpurowej roślinności, do jej małego raju.
I tak na zacienionej łączce, wśród srebrzystych traw i budzących się do życia, szkarłatnych listków, zupełnym przypadkiem spotkały się dwie nadobne istoty; podróżniczka Wrona i gospodyni Kawka.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz