Kiedy z twoich ust uciekają słowa: Może być już tylko
lepiej, zawsze jakimś niepojętym cudem nic nigdy nie poprawia się i nie
prostuje. Zawsze ten los, niczym najtłustsza mucha pcha się w progi twojego
domu, aby tam usiąść prosto w twoim posiłku.
Rynna która tak dobrze utrzymuje deszcz
i tylko pojedyncze krople z jej ram spadają na twoją głowę. I nagle jak
za machnięciem magicznej różdżki pęka, bo ten sam los jest suką. Zalewa cię od
stóp do głów niczym łzy twojej własnej rozpaczy.
A cień słodkiej niepamięci pochłania cię w swoje ramiona. Głęboko. Głęboko.
Delta cichutko westchnął. Łapą jeszcze próbował dobudzić
nieszczęśnika, ale na niewiele się to zdało. Ciało wilka padło martwe, a on sam
mógł tylko obojętnie spojrzeć na truchło. Nie było żalu, współczucia jak za
pierwszym razem. Już nie. Nie było w końcu im nawet do czego wracać. Kończyli w
koszarach jak najobrzydliwsze szczury umierając z głodu lub słabości organizmu
po przejściu choroby. Zupełnie bezbronni. Podatni na zimo.
—Mino. — Delta zwrócił się do wilka przechodzącego niedaleko. Ten ostatnio miał
pełne łapy roboty, gdyż wilki z WSJ padały jak zwiędłe liście na jesień. Jeden
po drugim. A ten był ostatni.
—Tak?—
—Mam dla ciebie trupa. Ostatniego. — Delta mruknął pod nosem i spojrzał na
niedobitka leżącego obok. Prawie wyzdrowiałego i milczącego jak ściana.
Ponurość towarzyszyła im do końca i tym którzy polegli, i tym którzy pokonali
starcie ze śmiercią i ta odpuściła im tym razem swojego uścisku. Ale wróci. Po
każdego wraca.
Powiedziałbym parę godzin minęło jak wybrał się na spacer. Nie
byle jaki, bo do jaskini alf. Właściwie nie musiał tego robić. Nie było takiej
potrzeby, a jednak czuł że musi przewietrzyć odrobinę głowę. Ile jeszcze potrwa
ten stan wojny? Ile jeszcze czasu przy zmysłach będzie go trzymać cienka nitka
niepewności o jutro innych wilków? Czy po epidemii będzie czas w ogóle
odsapnąć?
Nie wiedział. I nie było to dla niego przerażające. Wręcz błogie. Doszło już do
tego stanu kiedy nawet własne zdrowie przestało być mu znaczące i w sumie żył
jako cień samego siebie. Nawet nie dla życia, a dla innych. Słodkiej
świadomości, że jeszcze ma się duszę, bo ma się komu pomóc. Los zdawałby się
nieco marny i biedny, ale za to jak spokojny.
Martwiło go jednak co będzie jak jego karciny domek napotka na swojej drodze
podmuch wiatru...
—Agrest? — zamruczał wtykając łeb w granice chłodnej jaskini. Z wnętrza wydobył
się może nieco zaskoczony pomruk.
—Tak, Delto? — i już po chwili ten szary samiec stał przed nim w pełni swojej
okazałości. A jak różni od siebie byli, prawie w każdym wymiarze. Jeden
spokojny do bólu, drugi w ciszy rozchwiany w środku. Jeden maleńki i poraniony,
drugi wcale nie taki wielki, ale z pewnością dobrze zachowany, nawet w stresie.
Ale z pewnością łączyło ich jedno. Oboje byli odpowiedzialni za czyjeś życie.
Dla niektórych to mogłaby być udręka, ale dla medyka to była słodka świadomość
istnienia. — Co cię tu sprowadza?—
—Nic wielkiego. Z pewnością nie dla was i pewnie kto inny zdążył już ci
powiedzieć. — dawno nie uchylał pyska na tak długo. Do tej pory wyrywały się z niego
pojedyncze słowa. Jak ciężko nagle stało się mówić? I jak atmosfera w nim
zmieniła się w ciągu kilku sekund. Było mu miło spojrzeć w te oczy, które
pamiętał jeszcze sprzed czasów wojny, a jednak nie chciał już w nie patrzeć. Więc
przymknął swoje wzdychając ciężko. Między nimi zapadła długa chwila ciszy, gdyż
mniejszy nie umiał za szybko zebrać w sobie na tyle koncentracji żeby skończyć
to zdanie od razu. Jego oczy posunęły po ścianach, których dawno nie widział.
Jego uszy wsłuchały się w wiosnę, nadchodzące lato, których tak dawno nie
słyszał. Wszystko tylko nie szary wilk przed nim, który czekał zaskakująco
cierpliwie. — Nie ma już WSJ w medycznej. — w końcu padło zdanie. Delta rozwarł
szeroko oczy i uchylił pysk jakby go olśniło że tak właściwie po to tu tylko
przyszedł. Westchnięcie padło od drugiej strony.
—To dobrze. —lakonicznie. Ale Delcie nie było potrzeba więcej. Przechylił głowę
przyglądając się jeszcze alfie i z cieniem uśmiechu na pysku odszedł z powrotem
do jaskini w centrum watahy. Do serca ich małego świata i swojego życia.
Więc może powiecie, że było dobrze. Bo było. Jakoś czas. Ba!
Delta tamtego dnia uśmiechnął się widząc poranne słońce. I to nie wymuszenie
jak czasem podawał kłamstwa swoim pacjentom, zmartwionych o jego stan. O nie.
Był to uśmiech może nawet nieco leczący. Kto wie. Może gdyby nie zdarzenia,
które zburzyły jego słodki spokój, miałby szansę wylizać się ze swojego padołu
łez i żalu. Albo była to iluzja dobrego humoru, która napadała go pomiędzy
westchnieniami obojętności i nie świadczyła o niczym jak tylko, że Delta życie
i ma jeszcze jakieś uczucia. Nie jest tylko szmacianą laleczką w rękach bogów.
—Delta! — Delta, Delta. Delta. Delta. I humor zniknął. Nie trzymał się za
długo. Prysnął jak szklanka rzucona na ziemię. Dlaczego? Nikt nie wie. W końcu
nikt nie słyszał jego uśmiechu skrytego za grymasem nic go nie przypominającym.
—Tak? —
—Jesteś potrzebny! Teraz! — wilk jaki przybiegł i zażądał jego obecności jakoś
zamazał się przed jego oczyma. Kompletnie nie pamiętał kto go wtedy wołał, ale
doskonale pamiętał jak jego myśl zeszła na Kannę i Kenaia. Jak dobrze żeby tu teraz
byli. Ale martwych wspomnieniami zza grobu nie wezwiesz. Wstał. Poszedł.
I to był czas mocnego wiatru. Podmuchu który podciął mu nogi i zachwiał
świadomość i ten słodki, słodki spokój jaki panował w jego duszy.
Flora.
Wszyscy z takim zmartwieniem wisieli ma nad ramieniem. Jego uszy co chwile słyszały jakieś roztargnione rozkazy. Zirytował się w końcu i mało nie ugryzł jednego z tych wielkich „polityków” kiedy zbliżył się za bardzo. A to ponieważ słowa ugrzęzły mu w żołądku, za nisko żeby je wydobyć i puścić między ludzi. Zwolniono trochę tego tempa i dano mu odrobinę przestrzeni. W końcu jeszcze by się na kogoś rzucił.
Flora
Delta w sumie ułożył ją w najwygodniejszym łóżku. Tym które właściwie było jej i należało do niej. Skryte za kotar marniejących roślin, w kąciku. Z dala od problemów. A jednak nie poprawiało się jej. Delta w milczeniu spoglądał na waderę czasami. Może trochę z żalem, że zjawiła się kiedy miał spokój. Może te uczucia pojawiły się nagle, ale zdawało mu się, że patrzy na osobę której kompletnie nie zna. Niby Flora, ale jakoś obca jego sercu. A może już nie tylko sercu. Potrząsnął głową i jeszcze raz przesunął łapą po jej sierści w nadziei że znajdzie jakąś odpowiedź co jej jest, tak właściwie. Ale ciało wyłącznie milczało, a jego łapa nie natrafiła na nic. Zamlaskał.
Flora. Ta pieprzona Flora.
Wraz z powrotem medyczki w progi jaskini Delta zniknął. Nie
dosłownie. Mentalnie. Coraz częściej gubił się w myślach zapominając co tak
właściwie miał robić. Czy to mieszając leki, czy badając pacjentów. Chodził rozkojarzony,
z wierzchu. Wewnątrz za to panowała cała burza czystego zmartwienia. W końcu.
Gdy tylko puchata samica stanie na nogi Delta... o właśnie. Co Delta? Co się stanie
z jego pracą? Zostanie mu odebrana, to oczywiste. Ale co dalej? Wojsko? To
które go tak spaczyło. Czy w ogóle będzie w stanie to przeżyć? Jego oczy
półprzytomnie przeleciały po ścianach. Obcych jego sercu, chłodnych. A przecież
niedawno były jego opoką spokoju. Oazą w której mógł skryć się przed
nacierającymi na jego serce emocjami, z którymi teraz tak bardzo sobie nie
raził. A słowo ZDRAJCA znowu
chodziło mu po karku i ujadało za uchem.
—Delta? — ktoś zaszedł do niego od tyłu wyrywając z potoku myśli i od bliskich
łez. Agrest. Jego oczy zwróciły się ku przybyszowi. — Delta. — alfa jakby
wiedział, że jego imię trzeba przywołać więcej niż raz. Zamknął oczy. Powiedz to jeszcze raz. Jeden. Ale to nie nastąpiło.
—Tak?— ale cisza trwała tylko sekundy.
—Jak się czuje Flora? — Flora. Flora. Nie zdrajca.
—Bardzo słaba. — odparł cicho i szybko. Chciał ją kochać, ale nie mógł pozbyć
się wrażenia, że jest dla niego tylko imieniem. Jednym spośród wielu.
—Mówiła coś odkąd ją znaleźliśmy?—
—Nic. — albo Delta nie słyszał. Chociaż starał się zachować pozory neutralności.
W końcu wszyscy otaczali ją taką otoczą miłości. Więc czemu on jej nie czuł?
Gdzie była jego miłość w tym świecie?
Nie było.
Nie było. No właśnie. Nie było i kto wie czy będzie. A może tylko mu się zdawało. Paranoja dość potężnie tamtego wieczoru zrzuciła go z nóg. Zwinął się w kłębuszek w kąciku w izolatce. Sam. W ciemności i z cichym szlochem łzami ułożył się do snu. Na zimnej, kamiennej podłodze. Z jakimś żalem spojrzał na jutro i z pokorą sam do siebie zapowiedział, że w sumie to dobrze.
Zdrajcy w końcu nie trzeba kochać.
Kolejne dni przyniosły odrobinę stabilności. Ba! Nawet Delcie
odrobinę się polepszyło. Już przynajmniej nie zawieszał się kiedy badał inne
wilki. Nie uciekał na przerwy aby nikt nie widział jego łez i skrytego za
sztucznym uśmiechem zranionego serca. Oh słodka iluzjo. Nikt się nie dowie co skrywasz,
dopóki stoisz stabilnie. A jak się zepsujesz to demony tego świata będą
bogatsze o jeszcze jednego. Delta westchnął ciężko. Przetarł oczy łapą. Czasem
potrzebował nadal wylać z siebie każdy płyn jaki miał. A czasem korciło go
skończyć tą nagłą mękę. Ale nie teraz. Nie dzisiaj. Bo przerażała go ta myśl,
zwłaszcza kiedy jego serce szalało nieokiełznanie, próbując odszukać wsparcia.
Ale przecież nie było w kim. Nie było jak.
Wyszedł zza winkla. Nie było po nim widać chwili słabości. Kolejnej z tak
wielu, które powtarzały się nieustanie pomimo, że obiecywał sobie z nimi
skończyć. Ale były one jak uzależnienie, kiedy jedyną podporą była chłodna
kamienna ziemia. Spojrzał na bok. Kawka. Stała i przeskakiwała z nogi na nogą
jak mała rozochocona kózka. Najwidoczniej znowu próbowali dorobić się
szczeniąt. Szczenięta. No właśnie. Beznadziejnego ojca już ta trójka nie
odwiedza.
—Jesteś, proszę bardzo.— nieco nostalgicznie wskazał jej drogę. Chociaż ona
wnosi do jego życia odrobinę uśmiechu. Kawka. Przyszła matka, zarażała
wszystkich dookoła tym swoim dobrym humorem. —Jak tam samopoczucie? —
—Dobrze.— padła odpowiedź, po której nastąpiło rozjaśnienie jej pyska, jakby
było to w ogóle możliwe wykonać jeszcze mocniej. A tu proszę. A jednak ten
dobry humor Delty rozsypał się wraz z odległym pomrukiem Flory. Zza kotar, spod
koców, a i tak ją usłyszał. Uniósł uszy. Pieprzona
Flora. Skarcił się za własną myśl. W końcu wszyscy ją kochali. On też
powinien. On też musi. Ale była mu obca. A kim była? Imieniem, prawda?
—To Flora? — padło pytanie z tych nieco zielonakwych ustek. Deltę od razu wyrwało
to z zamysłu pełnego myśli o niestabilnej przyszłości.
—Tak...— mruknął krzywiąc się. Bez cienia odrazy, ale z pewnym niewinnym
zakłopotaniem. — Jest z nią bardzo źle i jej stan wcale się nie poprawia. Prawdę
mówiąc nie wiemy jeszcze, czy n pewno to przeżyje. Prawdopodobnie spędziła
ponad miesiąc zatrzaśnięta w tym strasznym miejscu— odetchnął ciężko. Za ciężko. Wróć skąd przyszłaś. Potrząsnął głową szybko. Niezauważalnie.
Przeprosił więc Kawkę po chwili ciszy. Mimo wszystko wypadało sprawdzić jak
miała się medyczka. A było.. stabilnie. Zero poprawy, ale też żadnego spadku.
Jakby ta zawieszona została w eterze zdrowia, pomiędzy śmiercią a życiem na
wieki wieków. Niezdolna wyplątać się z linek trzymających j tam w miejscu. Ale
to w odpowiedzialności Delty leżało jej zdrowie i nawet jak zakłopotanie i
dyskomfort wzrastały w nim z dnia na dzień, i tak nie dałby jej umrzeć. Nie
kiedy wszyscy tak o nią pytają.
Żywa. Była żywa, nawet jeśli milcząca.
Delta wrócił na salę, a na Sali czekała Kawka. Kawka która
chciała zostać matką. Ale Kawka która pogrążała się w tym samym cieniu co on,
ale z innego powodu.
—Pusto. —
—Pusto? — wręcz płaczliwie pusto. Nawet bez słów pociechy. Delta był teraz w
stanie posłać jej tylko spojrzenie i powoli przyłożyć głowę do jej ramienia, w
geście milczącego wsparcia. Oboje tamtego dnia jakoś stoczyli się w zakamarki
swojego cienia jakich jeszcze nie zwiedzali.
Ale ten cień Delty niedługo przestał być tylko jego. Może
parę godzin potem w progi jaskini wkroczyły jego dzieci. Jego trójka...
Zamilkł. Z zaskoczeniu spoglądał na cztery roześmiane nieco twarze, rozjaśnione
światłem dnia. Coś było nie tak. Coś się nie zgadzało. W jego sercu wzrosła
panika. Oddech przyspieszył. Uśmiech uciekł z pyska na ułamek sekundy aby
powrócić.
—Co was sprowadza? — zapytał nieco może zbyt zimno. Ale ciężko mu było odrzucić
uczucie niepewności i nagłego przerażania, którego powodu nie umiał w sobie odnaleźć.
—Wyzdrowieliśmy w końcu! — Sigma przyszedł i powoli otarł się o bok ojca. Byli
chorzy? T by wiele tłumaczyło. Całka stojąca jako ostatnia tylko przytaknęła
półsłówkiem, wyraźnie zmęczona. Ale także się zbliżyła i Delta mógł zobaczyć z
bliska, że była nieco poobijana. To by też tłumaczyło niedawne jej stawienie
się w progach jaskini, ale nie z okazji wizyty. Nie ważne było teraz jednak to.
Pi. Zmierzyła go swoich chłodnym wzrokiem i przywitała się lakonicznie,
przytulając się tylko zapewne z racji powinności. Delta wiedział. Czuł jak
wiele sie w niej zmieniło z jakiegoś powodu. Tylko nie mógł jej rozgryźć. I
była jeszcze... najmniejsza z nich wszystkich. Delikatnie kremowa i nakrapiana
gdzie niegdzie słodkimi plamkami. Wzięła go w objęcia najmocniej, więc uśmiechnął
się z cichym żalem w sercu.
—A ja zakończyłam sukcesem moją pierwszą sprawę! —
—To dobrze. — ułożył łapę na jej głowie jakby jakiś odruch nakazał mu to
zrobić. — Co tu robicie w środku dnia? —
—Zerwaliśmy się na chwilę z roboty żeby do ciebie zajrzeć. — jego syn
odpowiedział za wszystkich. Delta zakręcił się nie bardzo wiedząc co ma
powiedzieć i gdzie włożyć ręce żeby odegnać od siebie dreszcze przerażenia.
Dzieci dość szybko poszły. Pogadały z nim co prawda chwilę i pomogły
uporządkować przy tym zioła, ale i tak. Żal mu było patrzeć jak wychodzą, ale
lżej na sercu, że jeszcze pamiętają, że Delta istnieje.
Tylko dlaczego było ich czworo?
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz