wtorek, 31 sierpnia 2021

Podsumowanie sierpnia!

Witajcie, Kochani!
Ale ten czas leci: wydaje się, jakbyśmy ledwie przed kilkoma dniami zerkaliśmy na archiwum, by przekonać się, że dopiero zaczął się miesiąc, a już napisaliśmy parę części naszych historii. A to już końcóweczka i czas podsumowania. A zgadnijcie, co nie kończy się dziś dla większości z nas? Zgadliście! Albo nie, a nawet jak nie, to nie szkodzi. Czy to nie wspaniale, że z każdym rokiem coraz więcej z nas może jeszcze przez miesiąc cieszyć się beztroską?
A najlepszym sposobem, by zakończyć kolejny miesiąc i rozpocząć nowy, świeżutki, jest? Podsumowanie miesiąca!

Tak więc, oto na miejscu pierwszym Kawka i jej 7 opowiadań,
Na miejscu drugim fenomenalny Delta oraz Apollo Anubis Ain i ich 4 opowiadania,
A na miejscu trzecim plasuje się Ciri z 3 opowiadaniami.

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, byli SkinterifiriSodrokniwa i Mundus.

A oto wyniki tegomiesięcznych ankiet:
Ciri, 5 głosów (Największy maniak)
Agrest, 3 głosy (Największy leń)
Agrest, 4 głosy (Największy idealista)
Eothar Atsume, 3 głosy (Najmniejszy idealista)

No, to... *zagląda do swojej karteczki z podpowiedziami*. To bawcie się dobrze i do zobaczenia za miesiąc!

                                                                                                Wasz samiec alfa,
                                                                                                  Agrest

Od Espoir CD Delty - "Wyblakłe Słońce" cz.2.7

Emocje wyrywały się z mojej piersi i wystarczyła chwila, abym stała się ich bezbronną kukiełką. Pognałam za Deltą, będąc pewna, iż to siła wyższa z nieskrywaną satysfakcją zabawia moim losem oraz kruchymi kończynami. Basior zatrzymał się pod ścianą, a gdy zauważył, iż w tym pomieszczeniu jesteśmy sami, skurczył się w małą kulkę drżącej sierści. Widząc jego przerażenie, poczułam, iż odzyskuję utraconą już tak dawno odwagę. Tak jakbym niczym potwór wysysała całą jego witalność, pozostawiając tylko bezradną kupkę kości. Przybliżyłam się kawałeczek... i jeszcze jeden kawalątek, wiedziona tym niezwykłym stanem. Zachłysnęłam się pewnością siebie i przez chwilę mogłam poczuć, iż mogę wszystko. Dopadła mnie niebywała żądza, która zbliżyła nasze ciała. Tak nieokiełzana i nieznana mi jeszcze siła, sprawiła, że wtuliłam głowę w jego jeszcze przed momentem skrywaną klatkę piersiową.
 
C-co ty robisz?zapytał zszokowany, zamierając w bezruchu. Czułam jego spięte mięśnie, które sprawiały, iż wyglądał nieco dumniej niż jeszcze przed paroma chwilami.
 
Rozluźnij sięwyszeptałam, przesuwając pysk w kierunku jego uszu, a na końcu delikatnie chwytając jedno z nich w zęby.
 
Przecież... nic... nie wiempisnął, próbując zebrać resztki swojej odwagi, które w odpowiedzi zakopałam pod ziemię, zaczynając ocierać się o jego ciało.
 
Ale... wiesz o gęsiach... jaką mam pewność, iż nic więcej?mruknęłam cicho Z pewnością wiesz, jak sprawić przyjemność damie, a tylko na tym mi zależy.
 
Potrzebuję medyka!!!wysoki głosik którejś z pacjentek wyrwał mnie z transu. Poczułam zalewającą mnie falę obrzydzenia zmieszanego ze wstydem. Jesteś dręczycielką. Dziwką. Natychmiastowo odskoczyłam od Delty i byłam w stanie wykrztusić jedynie kilka żałosnych słów.
Idź... bardzo przepraszam... ja nie wiem... porozmawiamy później... nie mówwyjąkałam, usuwając się z jaskini medycznej. Cała drżałam, wciąż nie odzyskawszy do końca kontroli nad swoim ciałem. Nie byłam gotowa nawet na przeprosiny i wyjaśnienia, choć doskonale wiedziałam, że ciężar nie został ze mnie ściągnięty. Teraz stałam w kryzysie tożsamości i obezwładniającym strachu, że dowie się ktoś z WSC albo z WSJ. Jako dziecko bardzo chciałam kiedyś zawalczyć z potworami, o których słyszałam w legendach opowiadanych przez moją rodzicielkę. Nie zdając sobie sprawy... że nie pokonam nawet jedynego, z jakim przyjdzie mi walczyć. Nie dam sobie rady z samą sobą. Nigdy nie byłam lepsza od Verduma. Nie miałam jednak zbyt wiele czasu na przemyślenia.
Wciąż z tyłu głowy kotłowały mi się słowa Vitale. Bałam się odpowiedzialności, zimnego pyska Szkła i gorzkich słów. Kary wymierzonej za to, czego się nie dopuściłam. Nie wiedziałam jednak, że podejrzenie, iż maczałam łapy w podejrzanym zniknięciu Ry'a bardzo szybko obróciłoby się przeciwko wilkom z jaskini medycznej. Strach przed podjęciem śledztwa przez inne wilki, skutecznie zostawił mnie w tej sytuacji samą jak palec. Czułam, że nie mogę już nikomu ufać. Miłym uśmiechom, pięknym oczom i cicho wypowiadanym obietnicom oraz groźbom. Nie targnęłam się jednak na swoją psychikę, brnąc w to dalej dla jakiegoś górnolotnego celu - pragnęłam po prostu oczyścić się ze wszystkich zarzutów. Żałuję jednak, jakie wrażenie zrobiłam na Delcie, ponieważ gdybym zachowała wobec niego choć trochę taktu - być może przyszłe wydarzenia potoczyłyby się nieco inaczej.
Flora okazała się nie być daleko. Znalazła się niedługo po... zdarzeniu w jaskini medycznej. Jąkając się, stwierdziła, iż tak naprawdę zawsze marzyła o chwili wolnego i po prostu musiała opuścić jaskinię. Czasem jednak trzeba umieć słuchać się w szept, zagłuszany przez krzyk. Ujrzeć drobne rany na jej ciele. Puste spojrzenie. W pewien sposób czułam się lepiej, patrząc na jej nędzną sylwetkę i zwieszone spojrzenie. Bo przecież każdy popełnia błędy, prawda? Być może dała się wciągnąć w jakiś nieczysty układ? A może błędem jest nawet moja ocena sytuacji? Może wydaje mi się, że wiem tak wiele, tak naprawdę nie wiedząc nic. Flora przecież miała mnóstwo pracy i nie dało się całkiem odrzucić jej wersji wydarzeń. Jaki ze mnie śledczy, jeżeli zaprzeczam jedynym poszlakom, jakie mam, aby móc zamknąć całą sprawę w takiej wersji, w jakiej ją sobie od początku wyobrażałam?
 
Floro... Opisz mi, proszę, jak teraz wyglądam. Co jest do poprawy?zapytała następnego wieczoru Kali. Czułam do niej sympatię, którą odruchowo przejawiałam przez serię wyuczonych uśmiechów, zapominając, iż nie może ujrzeć nawet tak żałosnego gestu z mojej strony. Wyszła tutaj moja nieudolność w relacjach, gdzie trzeba wykazać się czymś więcej niż „poważny wygląd”, czy nerwowe kiwanie głową, kiedy nie jestem w stanie otworzyć pyska bez ukazania prawdy. Miałam w swoim życiu kilka treningów naturalności jako szpieg... nie mam pojęcia, jakim cymbałem trzeba być, aby przepuścić taką wilczycę jak ja. Sylwetka idealnej obywatelki chociaż niego zalatuje sztucznością, ma niezwykle, iż bardziej budowana jest na kłamstwach, tym łatwiej będzie przygarnąć nieco wpływów. Bo społeczeństwo w większości przypadków wybierze tę „najbardziej opłacalną, idealną opcję”, by nakarmić się korzyściami przy zerowym koszcie. Może to właśnie ono zmusza polityków do tych charakterystycznych już kłamstw i kłamstewek. A może to właśnie te wpływowe wilki są winne, przedstawiając nieistniejące ideały, blednące w obliczu poczciwej konkurencji, po to, aby to w ich łapach znalazło się najwięcej władzy. Jak pogodzić te dwa sprzeczne interesy szukające dobra? Któreś zawsze musi stracić... w tym wypadku są to nieświadome wilki wykrzykujące imiona swoich idoli tak, jakby były świętymi słowami przynoszącymi ratunek. Żyjące w niewiedzy, że miłość polityka kończy się tam, gdzie zysk.
Zdążyliście zapomnieć, o co pytała Kali?
Ja też. Flora długo milczała, zanim udało jej się coś z siebie wykrztusić.
-Jesteś... piękna, Kali...przecież o tym wiesz...utrata wzroku tego nie zmieniła...- wyszeptała, a jej oczy zrobiły się szkliste- Dziękuję, że jesteś moją przyjaciółką.
A co było u Ry'a, zapytacie? Odkąd otrzymałam informację, że jest pod opieką psychologa, nie udało mi się go więcej ujrzeć.
<Ry? Wybacz, że taki gniot ;-;>

Od Apollo Anubisa Aina "Rewia Dusz" cz.4

 

-Nie-

Szorstkie zaokrąglenia kamieni drażniły jego łapy
Ślizgał się na suchym piachu
Leciał w dół na łeb na szyję
Prosto w odmęty głębin nieba

-Chociaż...może?-

    Anubis nienawidził jesieni, pomimo że ją  kochał. Trochę przedziwna relacja czyż nie? Jednak zupełnie zrozumiała kiedy wchodzi się w skórę osoby bez domu. Chłodne noce i szalejące deszcze moczące świat wokół włącznie z śpiącym pod gołym niebem AInem. Zbliżające się więc wielkimi krokami miesiące stanowiły dla wilka przeprawę przez mękę. W dodatku coraz więcej ptaków, które tak kochał i których śpiew umilał mu samotne dni, odlatywało z dala, w miejsca cieplejsze i milsze. Anubis zastanawiał się czy nie poczynić tego razem z nimi. Nie zaszyć się z dala od tej watahy, w miejscu gdzie jest znacznie mniej wilgotno i nie przeczekać do zimy, kiedy wszystko ucichnie. Zimno nie przeszkadzało mu bowiem tak jak upiornie przemoknięte futro. Jednak odrzucał tą myśl od siebie gdyż jesień stanowiła także moment wypoczynku dla jego zmysłów. Wszystko zaczynało bowiem cichnąć. Wilki kryły się od deszczu w swoich norach i jaskiniach, ptaki, których zostało niewiele już tak nie szumiały głośnie i śpiewnie. Mógł odsapnąć. Jednak kawał drogi do tego czasu pozostał jeszcze. Liście wciąż twardo trzymały się drzew zbite w rodzinne kupki i chociaż wiatr próbował uparcie odwieść je od domu, tylko niektóre godziły się na taką śmiertelną podróż.
    Apollo skierował więc swoje łapy do miejsca, którego od wieków wręcz nie odwiedzał. Granicy. Przysiadając sobie na tej niewidzialnej linii zajmował sobie czas rozmyśleniami. O tym co było, co przeszedł i jakim cudem zaszedł aż tutaj. Wtedy też jego oczy wodziły ślepo oglądając przyrodę wokoło, kiedy umysł odlatywał w pamięć. Czując wiatr wiejący mu w pysk przypominał sobie lasy deszczowe, które przyszło mu przejść aby uciec od pustyń. Sawanna, ah ta sawanna pełna niskiej trawy i wysokich baobabów, których liści nie był w stanie usłyszeć, a w których wnętrzu buczały wichry. Te same, które rozdmuchały jego żagle. Teraz siedział tutaj, na granicy tego co stało się mu równie bliskie co dalekie. Na granicy terenów, ale także i społeczeństwa. Nie wiedział czasem czy podoba mu się ta przynależność, a jednocześnie napawała go dozą dowartościowania, jakiej brakowało mu w podróży. Chociaż i ta odrobina podróży pozostała w nim jak w dorosłym szczątki dziecięcej niewinności.  Wszakże ponownie wspomniał, że nie ma domu w tym miejscu. Że jego jedyny dom przepadł kiedy tylko z niego wystąpił i zatopił się w piachy pustyni. Że nie ma miejsca na tym świecie, który byłby w stanie otwarcie nazwać domem. I nawet jeśli tu czuł się na miejscu, przysłuchując się wszystkiemu z boku, to jednak gorzkawy posmak tęsknoty gdzieś nadal kłuł jadem od lat. I tak jak te baobaby buczały wiatrami, tak on napawał się złudną nadzieją, żer kiedyś zazna ciepłą domu.

 

-Jednak nie-


CDN

Od Pinezki - "Różowe Słońce i Milczący Księżyc" cz.3

Przebywanie w towarzystwie tych dwóch dziwadeł nadawało Citlali poczucie przynależenia. Ona też była dziwna, kolorowa i zawsze lewitująca, ale przy niemej Ealasaid i zmutowanym kotowatym Zuvie czuła się jak wśród swoich. Jakby tutaj nikt nigdy jej nie oceniał, bo niby na jakiej podstawie? Oni sami mieli swoje wyjątkowe cechy, przez które nie mogli wpasować się w społeczeństwo. I dlatego Pinezka wiedziała, że tutaj, w obcych górach, w obcym otoczeniu, wcale nie była taka obca.

Rozmowy, wspólne spacery, posiłki. Strażniczka szybko wracała do siebie pod opieką dwójki przyjaciół, na jakich, jak się szybko okazało, spokojnie mogła liczyć w każdej sytuacji. Sama starała się nie być dłużna i ilekroć Ealasaid prosiła ją o pomoc w zbieraniu ziół - powoli wadery coraz lepiej potrafiły się dogadać bez słów - albo Zuva chciał, by dołączyła do niego podczas powietrznego patrolu - bo okazało się, że kot umiał latać, czy raczej lewitować, dokładnie tak jak ona - Zendayafiri zawsze była do ich usług. Stali się przyjaciółmi, skutecznym w wielu wymiarach trio, któremu naprawdę ciężko było wejść w drogę. 

Ale jak to powiedział ktoś mądry, wszystko, co dobre, musi się kiedyś kończyć.

Nawet jeśli Pinezka cieszyła się, że nie jest już jedynym dziwadłem w swoim małym, ograniczonym przez naturalne granice świadku, musiała przecież ostatecznie wrócić do domu. To nie była rzecz dyskusyjna. Przecież nie jest jak swój brat, ten cały Wayfrajej, żeby opuszczać tych, których kocha, kompletnie bez słowa. A poza tym zaczynała tęsknić. Odezwała się w niej ewidentna tęsknota za domem, której nie umiała stłumić.

Gdy przyjaciele przesiadywali sobie pewnego ciepłego wieczoru pod gołym niebem, Citlali postanowiła wreszcie powiedzieć im o wszystkim. Pewnie zepsuje to nastrój, ale co tam, lepiej, żeby miała to za sobą.

– Będę musiała wracać do domu.

Ealasaid poderwała się na równe nogi i zaczęła stroić miny, jakby skomlała. "Jak to wracać do domu?" wołała tym swoim niemym głosem. "Nie podoba ci się u nas? Przecież bawiłyśmy się tak fajnie!"

Zuva na szczęście podchodził do tego z większym dystansem.

– Wiesz, jak tam trafić?

– Bladego pojęcia nie mam! – Pinia uśmiechnęła się, jakby opowiedziała świetny żart. Nadało jej to wyglądu wariatki. – Ale jak tu zostanę to nie trafię nigdzie. Kto wie, może gdzieś tam zimą akurat trafię na swojego brata, który mnie potem na wiosnę sprowadzi na miejsce. Ale dostanę reprymendę od ciotki Skinki, łuu huu...

Niebieskie oczy Myuu.2 przeszyły Zendayafiri.

– Skinka? Skinterifiri?

– E... Tak?

– Skinka to twoja ciotka??

– Tak?

– Jesteś córką Pakiego?!

Pinezka dostała okrągłych spodków w miejscu swoich narządów wzroku. No proszę. Nawet Zuva, wiecznie opanowany i zdolny przewidzieć wszystko zdawał się być zszokowany faktem, jaki ten świat jest w rzeczywistości mały.

– Znasz mojego tatę?!

– Czy znam?! – teraz to kot poderwał się na równe nogi. Nagle był pełen życia, podekscytowany, zupełnie inny, niż widziały dotychczas wadery. Ealasaid z przestrachu schowała się za lewitującą wilczycę. – To on mnie wyciągnął z mojego kryzysu egzystencjalnego. Dzięki niemu jestem tym, kim jestem. Cóż, dzięki niemu i jego przyjacielowi, Yirowi. Obaj tu byli. Spotkaliśmy się na tej samej polanie, na której ja cię znalazłem.

Strażniczka nie wierzyła własnym uszom. Nagle potrzeba powrotu do domu przestała być taka ważna, stała się zaledwie łatwą do zbicia chętką. Wadera po prostu musiała usłyszeć, jakie historie przeżyli jej ojcowie z Zuvą, kiedy się spotkali.

<CDN>

Od Kali CD Hyarina - ''Szkarłatny Tulipan''

Nagłe spotkanie z rozgwieżdżonym niebem obudziło w jej sercu pewne uczucie, którego nazwy nie była pewna, choć wydawało jej się ono w jakiś sposób na wskroś znajome; to jak zalążek emocji, o której tak dawno temu zdążyła zapomnieć, ekstaza rodząca się jak kwiat z porzuconego przez nierozsądną dłoń nasienia, które, by mogło wykwitnąć, musi przebić się najpierw przez twarde ściany jej ociężałego serca, i na jego resztkach także się pożywić. 
Jasne punkty wysoko na niebie, świecące jak świetliki późnoletnią nocą, jak race wystrzelane przez wszystkie zagubione dusze po tej części świata. I tak jak gwiazdy, które wiszą samotnie w ciemnej przestrzeni, tak jej myśli i wspomnienia zaczynały stopniowo tracić ze sobą połączenie, stając się tylko chaotycznym zbiorem porozrzucanych bezmyślnie punktów.  
Oh, ciekawe, czy to już się kiedyś zdarzyło? 
Czy gwiazdy rzeczywiście były kiedyś jednością, istnieniem na wzór słońca i księżyca, którą jakieś tragiczne zdarzenie rozszarpało na części drobne jak ziarenka piasku?  
Można by było o tym napisać piękną legendę. 
Chociaż, czy legendy w ogóle można napisać? 
Wszystkie podania, które miała szczęście słyszeć w swoim niedługim życiu, liczyły co najmniej setki lat. Świat zmienił się, rozwinął i wilcze umysły nie potrzebowały już dłużej bajek, które pomogłyby okiełznać brutalną rzeczywistość. Ale, jeśli choć jedna zagubiona dusza, choć jedno pozbawione celu istnienie mogłoby poczuć ulgę, przezwyciężyć uczucie małości, które powstaje podczas patrzenia w gwiazdy, stając się słuchaczem tego rodzaju historii... wtedy pisanie ciągle posiada jakiegoś rodzaju znaczenie 
Przepraszam, znowu za bardzo wybiegam myślami. 
Ale czy trudno mi się dziwić? 
Kiedy zamykała oczy, wdychając w płuca rześkie nocne powietrze, czuła lekkość w sercu i na duszy, jakby już była częścią tego pięknego świata. 
Kiedy je otwierała, ciężar rzeczywistości oraz wszystkich jej grzechów ściągał ją z powrotem na ziemię. 
Był tutaj. Był tutaj tak bardzo, jak tylko być się dało, słyszała jego oddech i czuła ciepło żywego ciała promieniujące od jego bijącego serca. Słyszała je. Mogłaby przysiąść, że słyszy jego uderzenia pośród muzyki świerszczy. Nawet jeśli chwilę temu spisała je na straty.   
Czy gdyby basior zaniechał obrony, gdyby zwyczajnie się poddał, byłby teraz kolejną gwiazdą na niebie, które oglądałaby tej nocy samotnie? Miała taką nadzieję. Czymkolwiek by się stał, gwiazdą, podmuchem wiatru, czy potępieńcem przemierzającym podziemia - mógł być pewien, szybko by do niego dołączyła. Na ich dwójkę czekałby nowy świat, być może lepszy od tego, co zastali na ziemi, kraina pozbawiona zasad i wilczej nieżyczliwości. 
Nie rozumiała, dlaczego. Z jakiego powodu tak bardzo trzymał się życia. 
Nie musisz przechodzić przez to wszystko sama. Ja jestem. 
Oh, Hyarin, twoje słowa są takie miłe. Znowu prowadzą nas ku zawstydzającemu początkowi. 


Podczas ucieczki przez ciemny las, uczucie w jej sercu zyskało odpowiednią ilość czasu, by w pełni rozkwitnąć i wypełnić każdy skrawek jej ciała. Ból w osłabionych bezczynnością mięśniach jednocześnie rozpalał ją i ciągnął w dół; cierpienie mieszało się z radością do tego stopnia, że wkrótce nie potrafiła odróżnić od siebie obu tych rzeczy. Skrzydła na jej grzbiecie nareszcie rozłożyły się, dodając jej prędkości, a głosy, które słyszała z każdego zakamarku ciemnego lasu, rozpalały jej instynkty, zmuszając do biegu, kiedy czuła, że dłużej już nie da rady. 
Nie zauważyła momentu, w którym stanęli; po prostu w pewnym momencie spostrzegła, że jej drżące od wysiłku łapy wbite są w mokrą od deszczu glebę, a przed sobą miała piękną twarz Hyarina.  
Oh, jak bardzo się cieszyła, że nie zgubiła go podczas biegu. 
Nie protestowała, gdy zbliżył się do niej, nawet zdążyli zderzyć się nosami w prawie romantycznym momencie. Kali trzymała się ekstazy w swoim sercu i gotowa była, by to uczucie zabrało ją w zupełnie nowe światy. 
Jednak poczucie winy nadal trzymało ją na mocno przy poznanym gruncie. 
– Wyjdź za mnie – szepnęła, zerkając w złote oczy towarzysza. 
– Co? – usłyszała w odpowiedzi. Wolała myśleć, że było to efektem niedosłyszenia, niż prawdziwego wahania, ale tak naprawdę było jej wszystko jedno. 
– Weźmy ślub. Kochasz mnie? Bo ja ciebie do szaleństwa – powtórzyła pewnie, wyznając jak na spowiedzi jedyną prawdę, której szczerze była pewna. 
– Co przez to rozumiesz? I, nie zrozum mnie źle, ale... mam wrażenie, że to nie działa w ten sposób. 
– Skąd mam wiedzieć, jak to działa – oburzyła się, podnosząc się z miejsca i zataczając nerwowo po polanie niewielkie kółko – nigdy tego nie robiłam. Chcę tylko, byś wiedział, że ofiaruję ci moje serce... i przysięgam wierność. Robię to z całkowitą pewnością, bowiem jestem przekonana, że nigdy nie pokocham nikogo takim uczuciem, jakim darzę ciebie. – Zerkając na nią pośrodku ciemności, szary wilk mógł bez trudu dojrzeć, że wyraz na jej twarzy znacząco się zmienił; rozszerzone jeszcze przed chwilą z ekscytacji źrenice znacznie się zmniejszyły, nadając Kali wygląd zupełnie innej osoby - spokojnej, poważnej, działającej z niemal administracyjną precyzją. I tylko nieznaczne drżenie głosu zdradzało, że grafitowy basior nadal miał do czynienia z tą samą nerwową dziewczyną, z którą niedawno uciekał ze szpitala psychiatrycznego. 
– Nawet jeśli tak niedawno próbowałaś pozbawić mnie życia? – Brzmienie głosu basiora zdradzało z kolei, że ten pozostawał sceptyczny. 
– Szczególnie w takim wypadku.  


To zadziwiające, ale nawet wolność, do której uwięzieni tak niedawno wzdychali, potrafi zaskakująco szybko się znudzić. 
Para uciekinierów leżała pomiędzy krzewami dzikiej róży, leniwie wpatrując się w horyzont, na którym zaczęły malować się kolory wczesnego świtu. Nikt ich nie niepokoił i nikt chyba póki co nie zamierzał, dlatego napięte umysły uspokoiły się trochę, szybko poddając się nudzie i zmęczeniu, które prędzej czy później zawsze pojawiają się, kiedy ktoś zdecyduje się zarywać nockę.
– Co chciałabyś porobić? – zapytał basior, zerkając na waderę, która leżała na jego piersi, niczym kot mrużąc oczy na widok miriady kolorów, która pokazywała się na wschodnim niebie. 
– Napić się – jego towarzyszka mruknęła cicho, poruszając niespokojnie głową, by znaleźć wygodniejszą pozycję. – Tak... za wszystkie czasy. 
– To może być trudne. 
– Nie musisz mi mówić – mruknęła. – Jeśli gdzieś w WSC szukać spirytusu, to u Alfy albo w szpitalu, ale obie te instytucje są nam nieprzyjazne. – Zaśmiała się cicho, po czym podniosła się, jakby pokonując ogarniającą ją senność, by spojrzeć w oczy swojemu towarzyszowi. – To co? Wycieczka za granicę? 
Basior wzruszył ramionami. 
– To musiało się kiedyś wydarzyć – Uśmiechnął się słabo. – I tak lepiej, by nie było nas w pobliżu, kiedy w końcu zauważą, że nie ma nas w szpitalu i rozpoczną się poszukiwania. 
Wadera pokiwała głową, zachowując ponury wyraz twarzy. 
– Jak zwykle masz rację – szepnęła, z cichym westchnieniem podnosząc się z miejsca. 
Dwójka wilków poświęciła chwilę cennego czasu, by otrzepać swoje futra z pozostałości zroszonej poranną rosą ściółki. I chociaż basior od razu był gotowy do drogi, stawiając nawet kilka pierwszych kroków w kierunku przeciwnym do wschodzącego w oddali słońca, wadera stanęła, tęsknie spoglądając w przeciwną stronę. 
– Co się... – zaczął basior, zerkając z wyczekiwaniem na towarzyszkę. 
– Wiem, że to trochę głupie – odezwała się głośno w tym samym momencie, zbierając w sobie całą odwagę i pewność, na jaką tylko było ją stać – ale... od kiedy straciliśmy wolność, od zawsze pragnęłam... zobaczyć wschód słońca na plaży. – Uśmiechając się lekko, jakby na przebłaganie stanowczego towarzysza, niepewnym gestem łapy podciągnęła w górę szalik, by zasłonić nim dolną połowę twarzy. 
Hyarin westchnął, zdradzając tym drobnym gestem całą swą niepewność. 
– Jeśli trafią na nasz ślad... 
– O ile mnie to obchodzi, sami możemy stawić się rano przed wejściem jaskini medycznej! –  wybuchnęła niespodziewanie. Jej ciało zaczęło delikatnie drżeć, a kiedy to sobie uświadomiła, wzięła głęboki oddech, próbując uspokoić swoje zszargane nerwy. – To znaczy, to nie tak, że chcę ryzykować twoją wolnością, ale dla mnie... 
Basior uśmiechnął się lekko. 
– Chodźmy. – I pociągnął ją za sobą przez gęstwiny. – Ale nie dłużej niż godzinę, w porządku? 
– W porządku! – Wadera uśmiechnęła się ciepło. Jej kroki były lekkie - zupełnie jakby niewidzialne skrzydła na jej grzbiecie rozwarły się ponownie, pewnie prowadząc ją przez ciemność śladem grafitowego basiora. 


Plaża była przepiękna. Gdyby ktoś zobaczył ją oczami spragnionej wolności wadery, w momencie przedświtu, kiedy światło wschodzącego ponad falami słońca było pełne barw, a jednak na tyle przyciemnione, by wytrzymały je nadwrażliwe oczy wadery - zrozumiałby, czemu była szczęśliwa na tyle, że mogłaby umrzeć w tym momencie i nie czuć absolutnie żadnego żalu. 
Jeszcze kilkaset metrów przed linią wody, kiedy granatowy pasek dopiero zaczął wyłaniać się jako ostatni punkt na horyzoncie, wadera oddzieliła się od towarzysza i niczym dziecko pognała do przodu, by zanurzyć zmęczone łapy w wodzie, która delikatnymi falami rozbijała się na piasku.
Cholera, była zimna. Była zimna jak śnieg, który pamiętała z poprzedniej zimy, a jednak wzbudziła w niej tego rodzaju radość, że wadera wprost nie się mogła powstrzymać się od głośnego śmiechu, kręcąc piruet pomiędzy domeną wzburzonego żywiołu.
Oh, gdyby mogła na zawsze zapamiętać tego rodzaju uczucie! Zachować je przy sobie i trzymać przy sercu, by już nigdy nie doświadczyć smutku ani rozpaczy! 
Kiedy basior dołączył do niej na linii brzegu, była już w stanie uspokoić się nieco, na tyle by nawet  przysiąść na chwilę na chłodnym piasku u boku swego wysokiego towarzysza. Przez chwilę wpatrywali się w milczeniu w morze. Czarna woda, na którą padały bladoczerwone refleksy, wydawała się gęsta jak ciało stałe; przypominała zbitą zawartość jajka, nadając całemu obrazowi prawdziwie surrealistycznego wrażenia. 
– Barwy ze słońca są. A ono nie ma  
Żadnej osobnej barwy, bo ma wszystkie. 
I cała ziemia jest niby poemat, 
A słońce nad nią przedstawia artystę – wyszeptała pod nosem. 
– Co takiego? – Basior nachylił się nieco, chcąc lepiej słyszeć niewielką waderę. 
– To nic. – Uśmiechnęła się ciepło. – To taki wiersz, który kiedyś słyszałam. O ile oczywiście niczego nie przekręciłam. 
– Rozumiem. – Basior pokiwał głową. Jednocześnie wbił wzrok w stronę wschodzącego słońca, jakby nie był do końca pewien jak zareagować na to, że w jego towarzyszce obudził się nagle poeta. W przeciwieństwie do niego, wadera była już zbyt rozemocjonowana, by pozwolić, by między nimi zapadła zasłona ciszy 
– Jeśli chodzi o wcześniej... – Kali odkaszlnęła. Słona woda, której zdążyła się nałykać, skutecznie rozwiązała jej język, a zmęczony umysł, przesiąknięty wzruszeniem, domagał się szczerej rozmowy i najprawdziwszych wyznań z głębi serca. 
– Wcześniej? – zdziwił się basior. – Wcześniej w sensie twoje oświadczyny, czy ta próba... 
– To drugie wcześniej – powiedziała wadera, jakby bojąc się, co mogłoby się stać, gdyby Hyarin dokończył zdanie. Chociaż się uśmiechała, wyraz jej oczu bez trudu zdradzał całą niepewność, jaka zalęgła się w jej sercu. – Nie oczekuję, że mi wybaczysz. Wiem, że to wszystko wyłącznie moja wina. 
– Ależ ja ci już dawno wybaczyłem. Wiem, że warunki, które musieliśmy znosić... 
Wadera pokręciła głową. Ten jeden raz, ten jedyny - proszę, daj mi wziąć odpowiedzialność za moje czyny. 
– Chodzi mi o to, że ja... ja po prostu, współczułam ci. 
– Współczułaś mi? – Wadera pokiwała głową. – Więc... jeśli dobrze rozumiem... próbowałaś mnie zabić, by ukrócić moje cierpienie? – te słowa źle układały się w ustach basiora. Miała wrażenie, że pomimo twardej otoczki, którą zawsze przywdziewa, przerażają go trochę te świeże wspomnienia. Taka postawa jednocześnie martwiła waderę, jak i napawała ją pewnego rodzaju rozkoszą. Oto ja mam nad nim władzę - myśli tego rodzaju wkradały się do jej serca, budząc niezdrową dumę, która pozwalała jej wyprostować dumnie pierś nawet w tak niepochlebnej sytuacji. 
– To... to nie do końca tak. – Nagle zdenerwowała się, tarmosząc obwiązany wokół szyi szalik. – Po prostu żal mi ciebie, że musiałeś skończyć z kimś takim jak ja. 
– Nie żartuj! – Basior oburzył się nagle. Podnosząc się gwałtownie z miejsca, wzbił w powietrze kilkaset ziarenek piasku, które zdawały się tańczyć przez chwilę w rześkim, nadmorskim powietrzu. 
– Ale to prawda. – Wadera uśmiechnęła się słabo. – Popatrz na siebie. Jesteś młody, zdolny i piękny. Mógłbyś zajść daleko. Mógłbyś mieć pod sobą cały świat, gdybyś tylko spotkał kogoś innego tamtego zimowego poranka. 
– Wiesz, że to nieprawda. 
Wadera wpatrywała się w złote oczy basiora; niespodziewanie, łzy spłynęły po jej policzkach. 
– Przepraszam – szepnęła. Nagle, bez ostrzeżenia rzuciła się na pierś basiora. – Przepraszam, przepraszam, przepraszam! – Przez chwilę szlochała, pozwalając, by basior otulił ją niezręcznym ruchem łapy. Po dłuższej chwili odsunęła się, biorąc w płuca nerwowy, szeleszczący oddech. – Nie chciałam dłużej trzymać cię przy sobie, a jednocześnie wiedziałam, że nie dam rady pozwolić ci odejść. – Wadera zaśmiała się cicho, wycierając nos. – A skoro nie mogę żyć bez ciebie, później planowałam zrobić to samo ze sobą. – Zawahała się na moment, by po chwili uśmiechnąć się słabo. – Koniec końców wychodzi na to, że nie przemyślałam tego zbyt dobrze. W końcu, jeśli okazałoby się, że jednak istnieje życie po śmierci... byłbyś skazany na mnie także w kolejnym żywocie. 
– Kali! – szary basior zaprotestował gwałtownie. 
– Przepraszam. – Wadera pociągnęła nosem, ocierając spływające po policzkach łzy z pomocą szalika. – Znów zbyt daleko wybiegam myślami. Ale z drugiej strony, co mogę zrobić. Jeśli chcesz zrozumieć czyny szaleńca, musisz zobaczyć część jego umysłu. A ty, Hy... zasługujesz na prawdę. I – pomimo zastygłego na twarzy uśmiechu, Kali zadrżała nagle, jakby przedświtowy chłód wreszcie dał jej się we znaki – cieszę się, że nie ma tutaj nikogo prócz nas. Bo tylko przed tobą potrafię się tak otworzyć. 
Szary basior nie odzywał się; jakby zabrakło mu słów, którymi mógłby skomentować tak groteskowy wybuch. 
– Vitale powiedziałby pewnie – odchrząknęła, nerwowo bawiąc się włosami – coś o kompleksie niższości. Może połączyłby to z tym momentem, kiedy... zmarła moja mama i ja i moje rodzeństwo byliśmy zdani tylko na siebie, ale... to zamknięty rozdział. – Pomachała ogonem, po części z nerwów, a po części z radosnej ekscytacji, która zdawała się ponownie opanowywać jej ciało - kolejny raz w najmniej oczekiwanym momencie. – Jednak... wolę uważać to za zamknięty rozdział. Zarówno to, jak i nasz pobyt w szpitalu. – Uśmiechnęła się ciepło, zerkając na rodzący się na niebie świt. – Nie mówmy o tym więcej, w porządku? 
Pchana nagłym przeczuciem, odeszła kawałek, by ponownie wkroczyć pomiędzy niskie o tej porze fale. Woda sięgała jej mniej więcej do połowy nóg, kiedy, zerkając przez chwilę prosto w słońce, odwróciła się do basiora, wbijając w niego swoje zniekształcone łzami spojrzenie. Na przekór wszystkiemu, co czuła, jeszcze raz pozwoliła, by uśmiech wpłynął na jej twarz. 
– Jeśli chcesz odejść, zrób to teraz. Zapomnij o wszystkim, zapomnij o moim wcześniejszym pytaniu. Odejdź, nawet daleko za granicę. Ja tutaj zostanę, poddam się leczeniu... 
– Kali! – zaprotestował basior. 
– Hyarin! – odgryzła się wadera. – Mógłbyś przez chwilę milczeć? Czuję się zobowiązana zadać ci to pytanie i nie pójdę z tobą nigdzie, dopóki nie uzyskam szczerej odpowiedzi! 
Basior zgodnie z życzeniem wadery usiadł i umilkł, choć wyraz jego twarzy zdradzał poważną irytację i jeszcze poważniejsze niezrozumienie; ona natomiast, usatysfakcjonowana tego rodzaju obrotem spraw i nową dawką poczucia władzy, ponownie zwróciła wzrok w stronę słońca. 
– Kiedy już Vitale stwierdzi, że jestem zdrowa, wyjdę i postaram się żyć normalnie. Założę rodzinę i z czasem pewnie o tobie zapomnę. A jeśli chcesz ze mną zostać – wyszeptała, kierując spojrzenie prosto na basiora, jakby blask słońca zdążył do reszty zmęczyć jej oczy – to lepiej zbieraj siły. Koniec końców, do zachodniej granicy jeszcze daleka droga.   


< Hyarin? Wybacz, kolejka była po to mleko> 

poniedziałek, 30 sierpnia 2021

Od Szkła - „Rdzeń. Historia Błędnym Kołem się toczy”, cz. 1



UWAGA: to opowiadanie należy do nikczemnego grona tych, które trzeba przeczytać w życiu dwa razy: raz żeby zamruczeć z konsternacją, a drugi raz, kilka(naścieset?) opowiadań później, żeby naprawdę zrozumieć, że o coś w sumie chodziło.
Dziś czytamy je po raz pierwszy, więc kolejne słowa ciekną niczym Różany Wodospad, tylko po to, żeby ostatecznie nie stało się absolutnie nic przełomowego. Jeśli jesteś podatny/a na frustrację, bruksizm lub łatwo popadasz w nerwicę natręctw, przed przeczytaniem skonsultuj ten zamiar z medykiem lub zielarzem, gdyż każde opowiadanie niewłaściwie stosowane zagraża Twojemu zdrowiu lub zdrowiu.

Czołem. Kiedy my się ostatnio widzieliśmy? Niedługo minie rok.
Chwila milczenia.
Ustaliliśmy ze Szkłem, że będzie pielęgnował najstarszą z narracji istniejących w naszej wielkiej księdze i pozostanie dopracowanym, acz uroczym reliktem przeszłości w zmieniającym się świecie.
Ustaliliśmy z Agrestem, że opowie o swoim życiu w sposób, w jaki nie robił tego wcześniej żaden z moich wilczych przyjaciół, lecz przy tym, jak większość z nich, bez zastanawiania się, co o czym pomyśleliby inni bohaterowie historii.
Ustaliliśmy z Kawką, że będzie patrzyła na świat swoimi i tylko swoimi oczyma, w ten sam sposób, co Agrest, aby podkreślić swój związek z tymże osobnikiem (Agrest jest całkiem spoko).
Ustaliliśmy z Admirałem, że spróbuje myśleć, jak swój dziadek, wzniesie się ponad prostotę i wzbogaci narrację o ów charakterystyczny element wnikania w świadomość innych bohaterów opowieści swojego życia. Rezultatów nie skomentuję.
Wiecie co? Ktoś mądry powiedział kiedyś: pieprzyć etykiety. Popatrzyłem więc pochmurne w niebo i zapytałem: Panie Boże. Jak napisać to, żeby nie wyjść na skończonego egocentryka?
Wiecie, nie mogłem po prostu wyszukać odpowiedzi w internecie, bo nie mamy tu internetu. Pozostało mi przeto zawracanie głowy Niebiosom. Dla porządku napomknę, że grom z jasnego nieba nie spalił mnie na skrzydełka z Kentucky, więc najwyraźniej Niebiosa nie miały mi za złe.
Ku swojemu rozczarowaniu, nie otrzymałem też żadnej odpowiedzi. Pomyślałem więc: Koleżko, przecież oni Cię tam i tak nie lubią. Co za różnica, czy będziesz tylko skrzywioną łachudrą, czy egocentryczną i skrzywioną łachudrą?
Boże, mam okropny charakter. Nie dziwię się im.
Chwila milczenia.

Dopóki Ziemia kręci się
Dopóki jest tak czy siak
Panie ofiaruj każdemu z nas
Czego mu w życiu brak

Do rzeczy, chłopie.
U niektórych z moich przyjaciół zauważyłem dziwną niechęć do opowiadania historii, które nie miały wielkiego wpływu na ich życie. A czy to jedyna droga do oświecenia? Zamknąć się w jednej, długiej opowieści, zawrzeć w niej najmniejsze szczegóły, z których wyczytać można istotę wilczej duszy? Zanim dotrzemy do końca, nie będziemy już pamiętać początku.
Wiecie co? Zaprawdę, pieprzyć etykiety. Od początku do końca, nawet jeśli średnio ma się czym. To znaczy... Zapomnijcie. Po prostu wybierzmy się dziś we wspólną podróż do nieodległej przeszłości.

Mędrca obdaruj głową
Tchórzowi dać konia chciej

Pierwsze i póki co najpóźniejsze moje wspomnienie... zielone, inteligentne oczy.
- Agrest, masz swoją ulubioną chmurę?
Jakże przyjemnie było leżeć na wznak w chłodnej trawie i wpatrywać się w bezmiar błękitu.
- Litości, czemu miałbym mieć? Dla mnie wszystkie są podobne.
W moim życiu pojawiła się tak nagle, że gdy odezwała się do mnie po raz pierwszy, nie poczułem nawet tego przyjemnego dreszczu za żebrami, który zazwyczaj oświadczał mi, że właśnie poznałem kogoś istotnego.
- Dzień dobry, czy to nie córka Ciri i Admirała? - Agrest podniósł się i otworzył oczy, przymknięte wcześniej, gdy wylegiwał się na słońcu, pod ścianą jaskini.
- Tak, to Kawka.
Stworzonko spojrzało na mnie ozięble.
- Kim jesteś, nie znam cię.
No to się poznaliśmy. Ku chwale Ojczyzny i dobrych pomysłów, westchnień w ciemności i interferencji swoich fal. A ona zajęła w moim sercu szczególne miejsce.
Mówiłem kiedyś i zdania nie zmienię, że zdolna dziewczyna, dobrze pokierowana od początku, ma szanse zostać lepszym przywódcą, niż jej męski odpowiednik. Kawka była dziewczyną. I miała duży potencjał. Przede wszystkim jednak, miała coś, czego brakowało Agrestowi: własne przekonania. Postanowiłem zrobić wszystko co mogę, aby dać jej szansę, której do tej pory nie otrzymała w naszej watasze żadna wadera. Chociażby po to, żeby... mogła coś udowodnić, sobie, mnie i całemu światu? Żeby biologii stało się zadość? W imię naszej ziemi?
Mądrzejszy o doświadczenie, jakie dała mi współpraca z naszym i nie tylko naszym alfą, chciałem, aby Kawka oprócz bycia dobrym politykiem, pozostała wyznawcą jakiejś wartości. Nie zrozumcie mnie źle, Towarzysze, ale byłoby to dobrą przeciwwagą dla tego, co kierowało Agrestem. A kierowało nim niewiele. Odkąd przestało być to zasiedlenie wiadomej jaskini, stał się statecznym basiorem i, pozbawiony nowych wyzwań, zaczął zmieniać się w zobojętniałego marzyciela. Słowem, odpłynął zupełnie, ale komu przeszkadzałoby to w naszej spokojnej społeczności, dopóki dokumenty watahy były skrupulatnie uzupełniane, a goście witani chlebem i solą?
Wiecie, z Agrestem sprawa była prosta. Sam chciał dla Kawki jak najlepiej; przynajmniej wtedy, gdy nie kosztowało go to wiele. Bardzo chętnie dzielił się z nią swoją wiedzą i uczył ją wszystkiego, co sam potrafił. Wystarczyło więc oprócz Agresta, skłonić do współpracy naszych sojuszników z południa oraz spróbować złapać jakąkolwiek nić łączności z sąsiadami z zachodu.
Udało się nam. W jaskini alf pojawił się promyk, dziewczyna ze stosem kartek zapisanych nowymi pomysłami i kwiatem chabra wetkniętym za ucho. Miała znajomości w każdej z trzech watah i jeszcze większą ilość doświadczeń z różnorodnych zadań, które jej tam zlecano. Bez pośpiechu, bez dziesiątek podpunktów wielkiego planu na życie, lecz, niemal przy okazji, dążyła do celu.
Kawka. Oto moje dzieło. Z każdym dniem kochałem ją bardziej.
Kiedyś powiedziała mi, że samiec to proste urządzenie; bardziej lub mniej uduchowione, jednak w jednej kwestii wszyscy są podobni. Ale czy ktoś może mieć mi za złe, że chciałem wzbogacić swoje życie o trochę prostej przyjemności, nie robiąc nikomu krzywdy? Oczywiście byłoby to pewnie uznane za mniej podłe, gdybym był atletycznym basiorem o kwadratowej szczęce i mięśniach ze stali. A byłem tylko skrzydlatym chucherkiem, tak szarym, że zlewa się ze ścianą, pod którą stoi. Pewnych rzeczy nigdy nie rozumiałem, ale w istocie, byłem prostym urządzeniem. Nie dociekałem. Obserwowałem. Przecież uśmiechała się do mnie tak, jak nie uśmiechała się nawet do Agresta. Przecież mnie przytulała. Przecież razem było nam dobrze. Przecież basiory, na które mogłaby zwrócić uwagę, traktowała jak powietrze. Widziałem to już przez długi czas. Jak powietrze!
Myślę, że Agrest potrafił być dobrym przyjacielem. Gdy chciał. Niestety nie zawsze chciał. Ale gdybyście go bliżej poznali, moglibyście go polubić. I nie mówię już nawet o przesiadywaniu całymi dniami w jaskini alf i przekładaniu dokumentów z kąta w kąt pod jego średnio czujnym okiem. Ale gdybyśmy kiedyś mieli okazję usiąść razem przy ognisku, czyż nie okazałoby się, że nawet jeśli wszyscy układamy inne słowa, wszyscy jesteśmy gdzieś w głębi duszy podobni? Znamy się przecież. Wszyscy chcemy być w czymś dobrzy, wszyscy chcemy czasem pomóc, czasem potrzebujemy pomocy. Wszyscy chcemy mieć bliskich i szczerze kochać. Wszyscy chcemy być szczęśliwi.
Ech, nie mogę doczekać się, kiedy wreszcie usiądziemy przy tym ognisku razem.

Sypnij grosza szczęściarzom
I mnie w opiece swej miej

Pozwólcie mi przedstawić sobie królową wagi piórkowej. A raczej to, co po niej pozostało, czyli zwietrzałe marzenia, drzwi zabite deskami. I pustą, zacienioną polanę w środku lasu.
- Tym razem nie chcesz, żebym za tobą szedł, prawda?
- Nie będziesz mieć mi za złe, jeśli odejdę?
- A co mam powiedzieć? Nie... nie będę. Mam nadzieję, że ci się tam powiedzie. Odwiedzisz nas czasem?
- Mundurek, moja młodzieńcza miłości. Nic się nie zmieniłeś.
Jak wiemy, a przynajmniej jak już kiedyś słyszeliśmy, bliższa znajomość z Wroną miała jeden, dosyć poważny mankament, o czym prędzej czy później musiała przekonać się rodzina i przyjaciele. Nie można było na niej polegać.
- Bywaj zdrowa.
- Bywaj zdrów... Kocham cię. Będę za wami tęsknić.
Odchodząc, zostawiła po sobie swój Gsz-18 i parę pudełeczek naboi, które od tamtej pory miały zalegać na polance, w norze pod starą sosną. Nie chciała zabrać ze sobą również rozczarowania. Całe skumulowało się wtedy w tych kilku sercach, które pozostały w lesie.
- Ten rozdział w życiu już zamknęłam, teraz chcę sama trochę się zabawić. Oderwanie się od tego wszystkiego, od nudy i odpowiedzialności, to jedyne, czego mi potrzeba.
- Gdybyś kiedyś czegoś potrzebowała, wracaj do nas. Pamiętaj, że zawsze czeka tu na ciebie rodzina, nasza łąka i kolacja.
Wiedziała. Oczywiście, że wiedziała. Przecież jej trosk zawsze miał kto wysłuchać. Zawsze miała do kogo zwrócić się o pomoc.
Jeszcze tego samego dnia nogi zaprowadziły mnie na polanę Kary i Szkła, spokojną i ukrytą gdzieś na północnym wschodzie, nad brzegiem morza. Szczęśliwie lub nie, zastałem w domu oboje.
- Wy wiecie... że Wrona odeszła? - Na takie słowa, już u progu, nie by przygotowany jej ojciec. Szepnął bezgłośnie jednosylabowe słowo i ściągnął brwi; tymi swoimi melancholijnymi oczyma zadał pytanie swojej małżonce, a gdy nie doczekał się jej szybkiej reakcji, popatrzył znowu na mnie.
- Jak to „odeszła”? Gdzie? Po co?
Zabawne, bo, jak wiecie, nie znałem odpowiedzi na żadne z tych pytań. A on, biedny i nieświadomy, to ode mnie ich oczekiwał.
- Odeszła? - Kara uniosła brwi. - Ale wróci? Wróci, prawda? - Uśmiechnęła się lekko, patrząc na mnie, jakby również liczyła, że będę w stanie odpowiedzieć.
Początkowe osłupienie, jakie dotknęło wszystkich, którzy z jakiegoś powodu związani byli z Wroną, zamieniło się wreszcie w zwyczajne rozgoryczenie tych, którzy nie potrafili o niej zapomnieć.
- Czy wszystkie dziewczyny są takie? Raz na całe życie, wiesz co to znaczy? - zapytałem cicho, choć i tak nie czekałem na jego odpowiedź. Moje złudzenia o jednym razie na całe życie, rozmyły się jak mgła tamtego poranka, gdy po raz ostatni zobaczyłem jej ogon znikający w wysokiej trawie. Mimo to, gdy odchodziła, czułem spokój. Czy spodziewałem się poczuć również tęsknotę? Ta wilczyca była jak kwiat, który kwitł krótko, szybko zamienił się w owoc i zniknął. To musiało kiedyś nastąpić, by uczynić historię pełną. Byleby jej się tam nie nudziło i bez nas smutno nie było.

Dopóki Ziemia obraca się
O Panie nasz, na Twój znak
Tym którzy pragną władzy
Niech władza ta pójdzie w smak

Myśląc optymistycznie, nigdy nie zapomnę pewnych rozmów. Lubię pamiętać, wiele i dokładnie. Nawet, jeśli wspomnienia nie należą do najpiękniejszych.
- Oni... ty słyszałeś to? Oni wiedzą, oni maczali paluchy w tym pożarze.
Jaskinia alf skryła się w wieczornym mroku. Z braku światła, rozjaśniającego każde spojrzenie, wsłuchiwałem się w dźwięki. Przez to jeszcze szybciej wychwyciłem, że głos Agresta krył za sobą niepokój. Rzecz jasna, wilk nie uzewnętrznił tego nawet jednym załamanym tonem; dobrze grał niezniszczalnego, nawet jeśli wewnątrz kulił się ze strachu. W pewnym momencie życia zdał sobie sprawę, że nauczyłem się rozpoznawać ten stan, a mimo to nie wykorzystywałem tej wiedzy przeciwko niemu. Być może dlatego w końcu zdecydował się mi zaufać i nasza więź stała się bliższa, niż powinny ograniczać ją stosunki przywódca-asystent.
- I tylko w tym pożarze, tak...? - zawiesiłem głos, zastanawiając się, czy rozwinąć myśl. Nie rozwinąłem. - Ale masz rację, bardzo osobliwa była ta ich wizyta.
Zachowywaliśmy się wtedy jak ślepcy. Agrest, ja, cała nasza jaskinia wojskowa, służby wywiadowcze i w zasadzie cała reszta obywateli Chabrowego Reżimu. Nawet nie dlatego, że pomimo najszczerszych chęci nie widzieliśmy drogi. Zwyczajnie nie otwieraliśmy oczu, bo po co, jeśli i tak niczego nie zobaczymy?
Hej wio, hejta wio, trudno powiedzieć, śmiać się, czy płakać? Jak to mówią, wolę śmiać. Przynajmniej jeszcze kilka dni przyszło spędzić z błogimi uśmiechami na paszczach. A potem, położyć się na fali życia. Wszystko płynie, jak to orzekł któryś filozof, Heraklit bodajże.
- Za głośno, za głośno szczekali, jak na posłów. Ten sukinsyn ma złe zamiary.
- Dergud?
- Niiie...
Warknąwszy niespokojnie, ułożył się na boku. Agrest, na wierzchu wyniosły wzrok i pobłażliwy uśmieszek, a w głębi serca wrażliwość szczenięcia, które przed laty, za wcześnie opuściło rodzinny dom.
- Eothar - mruknąłem.
W zasadzie było to oczywiste. Mam na myśli - oczywistym było, że nie myślał o nikim innym. Biorąc pod uwagę, że obiektem niepokoju był zwykły poseł z krótkim stażem, w dodatku poseł zdestabilizowanej watahy pogrążonej w bezprawiu, zdawało się to już pachnieć urojeniem. Nie znałem tego wilka. A raczej, widziałem go przez chwilę i zamieniłem z nim ledwie kilka, oficjalnych słów. Gdyby nie uporczywie zwracana na niego uwaga mojego towarzysza, posądziłbym go co najwyżej o niepohamowany jęzor i wysokie ambicje. Zastanawiało mnie tylko jedno. Agrest potrafił wyczuć zagrożenie; był wątły i kruchy, bystre spojrzenie stanowiło najsilniejszą jego broń. Wtedy też, po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że połączenie słów „podejrzany” i „obcy” to nie najszczęśliwsze połączenie. O jeden epitet za dużo.
Jaka szkoda, że wtedy nie mieliśmy jeszcze zaufanego szpiega.

Daj szczodrobliwym odetchnąć
Raz niech zapłacą mniej
Daj Kainowi skruchę
I mnie w opiece swej miej

Czy ktoś jeszcze pamięta czasy dzieciństwa Ciri? Zdolne dziecko, żywe srebro. Wszyscy ją uwielbiali. Nie żebym był wyjątkiem, choć muszę przyznać, że z wiekiem pod... lubiłem ją coraz bardziej. Mam na myśli... ahhhr. Dopóki tylko leżała i popiskiwała, była dosyć nudna, jak to szczeniaki, prawda?
- Myślałam, że średnio lubisz dzieci.
Wiedziałem, że Wrona nie interesowała się tym, co robimy, ale doceniałem jej uprzejmość.
- Masz rację, średnio lubię. Ale jedno z drugim nie ma związku. Pracujemy nad czymś.
W przeciwieństwie do Ciri, Admirał był nieszczególnie zachwycającym dzieckiem. Ponury, małomówny, myślący niewiele więcej. Ale zaczął już naukę, trzeba więc było chociaż spróbować nagiąć rzeczywistość do naszych potrzeb.
Rośli szybko, ani się obejrzeliśmy, a zrobili się dwa razy więksi, dwa razy inteligentniejsi, a jedno z nich przy okazji dwa razy bardziej dojrzałe. Ani się obejrzeliśmy, a zyskali własne spojrzenie na rzeczywistość; spojrzenie adekwatne do wieku i doświadczeń.
- Co dacie łowcom?
- Każdemu z uczestników łowów, każdego wolnego dnia...
- Lecz co dacie łowcom?
- ...Przysługiwać będzie posiłek. Podczas polowania...
- Słuchajcie, do czego on was nakłania.
- Będziecie, łowcy, pod nadzorem medyka.
Ach, Ciri, Ciri.
Ciri.
Coś zmieniało się w ich i w naszym świecie. Życie to ciągłe zmiany, oczywiście, ale te konkretne były duże, co sprawiało, że śledziłem je z większą niż zwykle uwagą.
- Myślisz, że tylko z tobą rozmawiam półsłówkami, gdy zamykam zeszyty z notatkami? Nie do jednej pracy się nająłem.
Czyżbyś to samo mówił tej drugiej stronie, Admirale?, pomyślałem, jak zapewne chciał, bym pomyślał. Ale nie uwierzyłem, jak chciał, bym uwierzył.
- Chcesz mi powiedzieć, że słyszysz głosy?
- Może zacznę. Jeśli nie wpuszczą cię do piekła, gdy już dobiorę się do twojego gardła. A póki co...
„Niedługo będziemy mogli na powrót przenieść się do WSJ”, powiedział jeszcze. Ciri i Admirał. Byli jak dwa gołębie, zagubione na wielkim dworcu kolejowym. Choć motywy mieli tak różne, a dusze przepełnione tak odmiennymi uczuciami.

Ja wiem, że Ty wszystko możesz
Ja wierzę w Twą moc i gest
Jak wierzy zabity żołnierz
Że w siódmym niebie jest

- Spójrz, jakie wspaniałe szczenięta ci wyrosły. Bez matki mogły nie przetrwać, a masz całą trójkę. Czy nie jesteś szczęśliwy?
Wiedziałem, że Szkło tęsknił za Talazą. A mnie, muszę przyznać uczciwie, bardziej niż żal, jego czy innych wilków, które zostawały same, poruszało zawsze samo zjawisko przemijania. Jak to możliwe, że kogoś, z kim dziś rozmawiamy, możemy już jutro nie zastać w domu, dowiedzieć się, że już więcej nam nie otworzy? Czy gdy się poznali, Szkło mógł przypuszczać, że nie tylko przyjdzie mu ją przeżyć, ale i stanie się to wszystko tak strasznie szybko?
- Mundurku, proszę cię... zrób to dla mnie i zejdź mi z oczu. Jesteś jednym z moich najlepszych przyjaciół, nie chcę, żeby to się zmieniło.
- Masz rację, może jest za wcześnie na taką rozmowę. Ale to ty przyszedłeś do mnie, Szkło.
Szkiełko zawsze był uosobieniem dobroci. Nie potrzebował nawet świetlistej aureoli, by ukazywać to każdym swoim gestem. Nawet gdy się denerwował. Nawet, gdy przyłożył z otwartej przyjacielowi leżącemu w kałuży własnej krwi i wciąż kurczowo ściskającemu ociekające nią ostrze. Po prostu taki typ, rozumiecie... 
- Pod naszym niebem dla wszystkich wystarczy miejsca. Dla Ry'a i jego psów, dla nas z Wronką. U Kali, rozumiem, wszystko po staremu?
Popatrzył na mnie, jakbym był idiotą (chociaż nie jestem takim skończonym idiotą!). Jak piękna była tamta jesień, gdy wszyscy byliśmy jeszcze ciut młodsi i ciut mniej doświadczeni; no cóż, wszystko się zmienia i wszystko płynie.
- Tak, dlaczego pytasz?
- Jeszcze kiedyś będziesz z nich dumny.
Wiedziałem, że w głębi duszy cieszył się z tych swoich dzieci. Były zdrowe i w zasięgu łapy, czego więcej może pragnąć rodzic?

Panie zielonooki
Mój Boże jedyny, spraw
Dopóki nam Ziemia toczy się
Zdumiona obrotem spraw

Czy wszystkie historie zostały już opowiedziane? Z pewnością najważniejsza wciąż trwa. A wraz z nią my. Opowieść ta zmienia się ciągle, chroniąc nas przed nudą. Tworzą ją przypadki, lub to, co przez niewiedzę nazywamy przypadkami.

Dopóki czasu i prochu
Jeszcze wystarcza jej
Daj każdemu po trochu
I mnie w opiece swej miej

Odległe światło słoneczne, skryte było za zasłoną ciemnego parasola liści.
Stałem nad starą mogiłą, wciąż jeszcze widoczną, ale już porośniętą trawą i ostatnimi w tym sezonie, niewielkimi, leśnymi kwiatami. Jak wiele czasu musiałoby jeszcze minąć, by ślad po niej zaginął całkowicie? Niewiele. Czy ktoś wtedy jeszcze przyjdzie, stanie nad nią?, pomyślałem.
Stanąłem na jednej nodze, by drugą podnieść wiszące mi na szyi, aluminiowe serduszko. Coś sprawiało, że ilekroć na nie spojrzałem, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że stoi przy mnie jego właściciel.
- Za długo nie pobiegałeś po tym świecie. Czy cię jeszcze kiedyś zobaczę? Czy nasze ścieżki zetknęły się dwukrotnie, czy po prostu wszyscy jesteśmy obłąkani? Ja pewnie jestem, bo, do licha, nie przestanę czekać, aż los ześle mi cię po raz trzeci.
A grób milczał. Po leżącym tam, wilczym ciele, niewiele już pewnie zostało. Ostatnie, ciepłe dni zbliżały się nieuchronnie. Już niedługo mieliśmy odpocząć od złota i zanurzyć w skromnej szarości.

Daj każdemu po trochu

I mnie w opiece swej miej

C. D. N.

niedziela, 29 sierpnia 2021

Od Apollo Anubisa Aina "Rewia Dusz" cz.3

 

-Cicho-

Ale on nie chciał być cicho.
Mówił głośno, krzyczał!
Pomocy! Pomocy!
Ale głos nie uciekał z jego gardła.

-Milczenie jest złotem-

    Anubis znudzony spacerował w ten piękny słoneczny dzień pośród lasu i szumu drzew. Zapadał wieczór i pogoda sprzyjała takim przechadzkom. Nieprzejęty zupełnie coraz to bardziej ciemniejącym otoczeniem brnął dalej w głąb. Dokąd dokładnie? Sam nie był pewien. Nogi prowadziły go po prostu, prosto. Przed siebie. Oczy miał zamknięte, a słuch nastawiony na otoczenie. Wszystko śpiewało i pomimo że jednocześnie układało się do snu, pozostawało głośne i tłoczne. Życie na drzewach zamieniało się swoimi zmianami i wróble oddawały dowództwo sowom. Huki i pomrukiwania okolic uspokajały nerwy Anubisa, który miał je zaskakująco zszargane. A czym? Zwyczajną i płową nudą jakiej doświadczał i jakiej nie mógł przełknąć. I pomimo , że narzekał na nią każdego dnia, nie był w stanie zrobić niczego co zmieniłoby stan rzeczy na nieco ciekawszy. Dusze nie były rozmowne, wilki raczej od niego stroniły usuwając się z jego drogi, w końcu stanowił taki margines wilczego społeczeństwa i dumnie się na nim usadowił. Nie przeszkadzało mu to właściwie nigdy, a przynajmniej nie do teraz. Milczenie, bo nie cisza, użerało jego gardło i dławiło duszę. Jego serce nieco tęskniło do starych czasów, kiedy biegał z lisimi Fenkami po piaskach pustyni za wężami.  Syki spłoszonych gadów i żar skwierczący w uszach. To wszystko co pamiętał z dzieciństwa, które, pomimo bycia samemu na świecie, było udane i spędzone w szczęściu i beztrosce. Tyle dobrych dusz spotkał w swoim życiu, a jednak teraz miał problem nawiązać zwykłą rozmowę. I doskonale zdawał sobie sprawę, że to on jest tutaj tym parszywym elementem z problemami społecznymi, ale co miał poradzić. Ciężko temu kto nie widzi świata wejść w buty tego kto patrzy wyłącznie oczami. Dobrze widzi się tylko sercem. To też właściwie stek bzdur. Ani oczy ani serce nie patrzą czasami poprawnie. Bo ile to razy każdy sparzył się na swoim osądzaniu po okładce. A ile więcej jest złamanych serc, które głupio i prawie na ślepo zaufały temu kto rozerwał je na strzępy. Więc jaka była właściwa odpowiedź? Umysł? Ten wadliwie i bezuczuciowo kalkujący narząd? Komu ufać i wierzyć, jak nawet ty sam jesteś pełen niewiarygodności. Anubis odrzucił od siebie te myśli przechodząc tuż obok samego centrum. To pełne życia za dnia miejsce teraz milczało prawie, ze głuchą ciszą. Jedynie sporadyczne świerszcze świszczały swoimi skokami nad lekko wysokawą już trawą.

    -A Kogo moje oczy WIDZĄ? - Ain odetchnął świeżym powietrzem, głęboko i spokojnie słysząc ten obcy, ale znajomy głos. - Czyżby nasz nieudacznik? Ślepota próbowała szukać znajomych?

    -A jedyne co znalazłem to śmiecia. - odpowiedział bezbarwnie. Jego głos stopił się z przelatującą obok sową, która  pochwyciła z wrzaskiem zwycięstwa mysz. Stojący parę kroków za nim Admirał najeżył się i zawarczał ewidentnie niezadowolony z odpowiedzi starszego basiora.

    -Jedynym śmieciem jaki tu jest jesteś ty. - mruknął. Anubis nie wiedział czy szczerzy się ze złości czy może jest bliski płaczu. De facto nie widział ale wrogość w powietrzu wystarczyła mu na potrzebę wycofania się z tego miejsca. Dlatego powstał. - Oho. Uciekasz jak największy tchórz co? Boimy się ślepoto? Uważaj bo się jeszcze zgubisz w tym wielkim i strasznym lesie w drodze do domu... - słodko dogryzający ton powrócił do jego głosu. - A nie przepraszam... ty jesteś BEZDOMNY! - szyderczy śmiech obiegł polanę, a zaraz przy nim mniejszy, nieśmiały i nieco niepewny. Anubis odetchnął głęboko.

    - Hymm... Noce spędzone pod gołym niebem. Te wszystkie lata podróży po świecie i poznawanie innych kultur raz na dobre nauczyły mnie ,że tacy jak ty na świecie zawsze będą istnieć i pozostaną zakałą dla każdego społeczeństwa. Więc Kanno kochana... lepiej nie ucz się od swojego ojca bo stoczysz się na dno jak on. Knując i tracąc wszystko co kocha przez własne niedomówienia i zapominalstwo. - i skończywszy zdanie, które zaboleć miało w samo serce skoczył przed siebie i zniknął w lesie. Drzewa i krzaki otuliły go miłym cieniem zapomnienia i nawet jeśli niemiłe słowa bodły w skórę to odbiły się od niego jak od ściany. Znał swoją wartość i nie przejmowały go słowa osób niedowartościowanych.

 

-Słyszysz? Cisza...-

 

CDN

 

Od Kawki - „Złoty Środek”, cz. 8

Wieczór zapadał nad naszą polanką, a my znów wróciliśmy tam po długim dniu pracy, we dwoje. Ziewnęłam, kładąc się na naszym posłaniu w wysokiej trawie. Słońce skryło się już za horyzontem, ale było jeszcze dostatecznie jasno, by...
- Może w końcu uda nam się policzyć je wszystkie. - Z rozkoszą przymknęłam oczy. Dostojne liście berberysu znów znalazły się nad moją głową. - Doszłam wczoraj do pięćdziesięciu, ale usnęłam i nie jestem pewna, które już liczyłam, a których nie.
- Powiedz mi, co ty się tak ostatnio uparłaś z tym liczeniem liści?
- A... - Wzruszyłam ramionami. - Zakład.
Zerknął na mnie kątem oka i zaczął nucić.
- Ech, Mundek, mamy problem.
- Co? Czemu mówisz do siebie?
- ...Mamy problem, przyjacielu. - Nie odpowiedział, zamiast tego ciągnąc dalej swoją balladę i sennie kiwając głową. - Myślałem, że skończę z Kawką, ale ona nie była zwyczajna.
- Hej!
- Bez niej mam o kłopot mniej. Baba z wozu, koniu lżej! - zaintonował rzewnie. - Teraz mogę myśleć tylko o Szkle.
Oparłam się na łokciu, patrząc na niego jak na wariata, ale i słuchając dalej. 
- O mój Szkło... spieprzyłeś, jak zwykle. Pożegnaj się z premią. Obiecuję, po tym wylecisz na zbity ryj. Statystyki nie kłamią. Nie obchodzi mnie, żeś jej stryj!
- Błagam, powiedz, że to...
- Obietnica. Lub, jeśli wolisz, zakład - wtrącił mimochodem. - Jeszcze raz, jeszcze jedno wspólne śledztwo. O mój Szkło! Słyszałem plotkę, że jest ktoś oprócz niego, ma nos jak guziczek. Ale wolę Szkiełka mojego. Och, ma kabaczkowe uszy i kapuściany łeb - przerwał i popatrzył na mnie, podkładając skrzydło pod głowę. - No dobrze, dobrze. Darujmy sobie refren. Nasza bystra Kawka chce coś powiedzieć.
Westchnęłam i wyszeptałam bezbarwnie, wpatrując się w niebo nad naszą polanką:
- A bo wiesz... zastanawiam się, jak to będzie z naszymi planami. Jak myślisz, dziadek zgodzi się na powołanie historyka?
- Zgodzi się - odrzekł uspokajająco. - Stawia nam granice, ale to działanie dla zasady.
- Nie rozumiem. Dlaczego, jeśli tyle można jeszcze zmienić, zrobić.
- Nie przejmuj się tym. Masz dużo siły, zrobisz, co będziesz chciała.
- Jak weźmiemy się do roboty, Agrest będzie się bał samego odgłosu naszych kroków! - Zaśmiałam się, żeby sama siebie podnieść na duchu.
- Żartujesz? Już się boi - konspiracyjnie zniżył głos. - Po nocach śpiewa Międzynarodówkę, sam słyszałem.
- Mam potraktować to jako dobry znak?
- Najlepiej jako wyzwanie. - Uśmiechnął się, obracając się na bok i zwijając w kłębek. - A jak będziemy już mieli tego historyka, co ty na to, żebyśmy zrobili sobie dwa czy trzy dni urlopu i połazili trochę po górach?
- A skąd taki pomysł akurat teraz? - zapytałam zaskoczona, ale moje oczy rozbłysły dając znak wyraźniejszy, niż jakakolwiek słowna odpowiedź. Ha, „akurat teraz”? Kawko, potrzebowałaś tego już przez kawał czasu!
- Szczerze mówiąc, boję się o zdrowie psychiczne naszego alfy - prychnął z rozbawieniem. - Wiesz, że jak jest zestresowany, może zacząć lunatykować, sklecić trzystronicowy ukaz z zupełnie przypadkowych słów i wprowadzić go w życie, zanim ktokolwiek łącznie z nim samym się zorientuje. Jeśli na chwilę znikniemy mu z oczu, wszystkim nam wyjdzie to na dobre.
Odetchnęłam głęboko, przeciągając się z lubością i przez chwilę przetrawiając w myślach jego słowa. Mój wzrok znów powędrował na odległy nieboskłon. Był już granatowy.
- Masz rację. A póki co... WSJ?
- WSJ.

Następnego ranka, zachodnie ziemie przywitały mnie chłodem i wszechobecnym szumem gałęzi rozkołysanych przez wiatr. Wolno dreptałam przed siebie, podążając za otrzymanymi wcześniej wskazówkami, które miały doprowadzić mnie do celu, karczmy zagubionej na południu watahy. Agrest i Mundus mówili mi, że to dobre miejsce, by rozpocząć tę krótką historię. Obaj stwierdzili też zgodnie, że powinnam trzymać się blisko wschodniej granicy, jako że jest tam najbezpieczniej i najłatwiej o taktyczny odwrót. Skwapliwie wypełniałam zalecenia.
Pociągnęłam nosem, rzucając okiem to na prawo, to na lewo. Tereny nie wyglądały na tak gęsto zaludnione, jak twierdzili moi przyjaciele. Minęłam kilkoro niewyraźnych postaci, zmierzających w przeciwnym kierunku, które tylko zerknęły na mnie bokiem.
Wreszcie moje uszy zarejestrowały gwar dobiegający gdzieś z przodu. Jego charakter wskazywał na to, że dotarłam do celu. Wyszłam na sporą, leśną polanę, położoną u podnóża piaskowej skarpy i rozejrzałam się krótko, szacując liczbę przebywających na niej wilków na kilkanaście.
- Dzień dobry. - Przednimi łapami, delikatnie oparłam się o pień starego drzewa, leżący w miejscu, w którym karczmarka piaskiem czyściła jakieś gliniane naczynia. Wadera spojrzała na mnie przelotnie i wróciła do swojego zajęcia. 
- Dobry.
Przez moment milczałam, a ona jeszcze raz zmierzyła mnie wzrokiem. Na czole wymalowany miała znak niemego pytania. Podobnym zainteresowaniem zaszczyciło mnie kilka basiorów stojących w zbitej grupce nieopodal.
- Czegoś potrzebujecia?
- Macie tu jakieś obiady? Mam nadzieję, że nie jest jeszcze za wcześnie. - Uśmiechnęłam się grzecznie, stając do baru bokiem, aby ogarnąć wzrokiem całe pole.
- A skąd jest, a? - zapytała, skinąwszy na mnie głową, po czym położyła na pniu niezbyt wyględny kawałek mięsa.
- Ja? Z WSC - odpowiedziałam krótko, przysuwając do siebie posiłek i oglądając go z każdej strony, aby znaleźć najlepsze miejsce do ugryzienia i, przy okazji, badając zapach. Z nagłym ukłuciem niepokoju zorientowałam się, że grupka obcych wilków przerwała rozmowę.
- O, a od kogo to? - dopytywała umiarkowanie zainteresowana karczmarka.
- Jestem... córką Ciri i Admirała.
Według opowieści snutych przez babcie przy ogniskach w zimowe wieczory, o dobry szpiegu wiadomo niewiele, on sam natomiast wie wszystko o wszystkich. I strzela laserami z oczu, i zieje ogniem. A jednak, bycie kretem w swoim własnym domu, wymaga nieco bardziej skomplikowanego działania. Tam i tak wszyscy Cię znają, a jeśli nie znają, to zapytają pierwszego napotkanego sąsiada i już będą cię znać. Zdyskredytować się już na początku, przesadną skrytością, czy, nie daj losie, fałszywym imieniem, nie jest już nawet głupotą, a samobójstwem.
- No co to nie powiesz, dziewczyno, ja ich znam - odrzekła wadera z ożywieniem. - Kiedyś spali tu przez jedną noc. Pamiętam. A nie szukali tu przypadkiem jakiś czas temu mieszkania?
- Wspaniale. To prawie jakbym wpadła w gości do rodziny - rzuciłam jeszcze przyjaźniej, ponownie odwracając się przodem do kobiety i opierając o „ladę” całym swoim ciężarem. - Mieli, ale musieli przełożyć plany na później.
- A czego ty tutaj szukasz, e?
- A... pracy. - Przeciągnęłam się beztrosko, kładąc pysk na łapach. - Jak się ma robotę pomocnika i dużo energii, to bierze się co się da.
- Hm. - Wadera z zamyśleniem przesunęła jęzorem po wnętrzu swojej wargi. - Ja chyba nic dla ciebie nie mam. A za co pracujesz?
- Ku chwale rezultatów. Rodzice dają mi wszystko, czego potrzebuję. Ale lubię jeść, więc nie pogardzę jelenim żeberkiem, albo kaczym serduszkiem.
- Lubisz? - Zaśmiał się jeden ze stojących obok basiorów. - A nie widać.
Przymrużyłam oczy, ignorując docinek.
- A może wiecie, gdzie będą mieli jakieś zajęcie? - zapytałam ni to karczmarki, ni sąsiadów z boku.
- Hmm, idź do Marleny, zielarki. Ona tam sama siedzi, może jej w czymś pomożesz. - Karczmarka wzruszyła ramionami.
- Ta, idź do Marleny - basior nie dawał za wygraną. - W razie czego będziemy wiedzieli, gdzie szukać pomocy.
- Takie silne byki, w czym ja, mały żuczek, mogłabym wam pomóc?
Wilk zaśmiał się i lekko pokręcił głową.
- Córka Admirała, powiadasz... No nic, szkoda. Powinnaś wiedzieć pierwsza, że niedługo przyda się każda para łap.
- Czy mówimy o... - Błysk zaciekawienia nie zaślepił mnie całkowicie. Mój uśmiech przygasł nieco, jednak ze świetnym skutkiem zastąpiłam go porozumiewawczym uniesieniem brwi. Basior z niewinną miną wzruszył ramionami.
- Będę pamiętał. Kawka, tak? - Gdy skinęłam głową, odpowiedział mi w jakiś sposób uprzejmiej, niż wcześniej - Abruan.
Gdy tylko opuściłam polanę i znalazłam się ponownie w lesie, moim ciałem zawładnęła nieoczekiwana fala dreszczy, jakbym podświadomie próbowała strząsnąć z siebie każdą pozostałość po spotkaniu z tamtejszymi wilkami. Wolałam nazwać to uprzedzeniem, ale silne wrażenie nieustannie podszeptywało mi, że to, co Agrest i Mundus mówili o członkach WSJ, nie było pomyłką.
Ponownie więc wyruszyłam w drogę. Tym razem okazało się, że aby dotrzeć do celu, muszę oddalić się od wschodniej części terenów watahy. Na szczęście podróż minęła bez niespodzianek i jedynym, na co mogłam się uskarżać, była masa czasu straconego na dreptanie po lesie i szukanie najpierw owej enigmatycznej karczmy, a potem jaskini zielarki. Ku swojej niebotycznej radości, zastałam ją na miejscu i jeszcze tego samego dnia mogłam dopisać do swojej listy znajomych z Watahy Szarych Jabłoni nową twarz, wraz z krótkim opisem. Marlena. Całkiem przyzwoita, dosyć grzeczna. Podchodzi do obcych z rezerwą. Samowystarczalna, zadania wyznaczyła mi dość obojętnie. Pewnie dlatego, że przez większość czasu pracowała sama, i, jak sama stwierdziła, przychodzili do niej coraz to nowi pomocnicy, więc w zasadzie do żadnego nie mogła na dobre się przywiązać.
Tyle mogłam wywnioskować z naszego pierwszego spotkania. Prawdziwą pracę zaczęłam od następnego poranka. A ponieważ okazało się, że w jaskini zielarki roboty było jeszcze mniej, niż u stryjka, mogłam poświęcić sporo czasu na rozwijanie stosunków towarzyskich. Z jednej strony cieszyłam się, że los zaprowadził mnie akurat pod próg Marlenki. Z drugiej jednak - to nadal średnio, pomyślałam. Wylądowałam daleko od centrum. Zupełnie inaczej, niż w WWN, ale wszak i „warunki zatrudnienia” były inne. Tu nie mogłam wejść jak do siebie, a w razie potrzeby schować się pod skrzydłami Mundurka, albo za plecami Szkła. Musiałam radzić sobie sama, dopóki nie doszłoby do jakiejś wybitnie groźnej sytuacji. Musiałam postępować z wyjątkową delikatnością, stąpając po tym bagiennym gruncie. W praktyce, siedziałam w WSJ przez następnych kilka dni, ciesząc się, że w ogóle już jestem na miejscu.

C. D. N.

piątek, 27 sierpnia 2021

Od Delty - "Niespokojne Ścieżki Losu - Drapieżnik" cz. 8

 Noc zdawała się gonić jego kościany ogon, zasnuwając jego pamięć jeszcze głębszą niepamięcią. I ten obraz małego szczenięcia i uczucia, jakie w nim powodował doprowadzały go do płaczu. Chciał go już odnaleźć, dowiedzieć się, kim jest i co się z nim stało. Jak umarł? Gdzie umarł? Może, kim był? Szczenię znało odpowiedzi. Musiało. W końcu nie bez powodu znalazło się w jego głowie, jako jedyna rzecz. Jedyny szczegół poprzedniego życia. Jego kościste łapy zamiotły na swojej drodze popiół. Odszedł kawał drogi skąd powstał, a połacie spalonych lasów dalej leżały z zasięgu jego wzroku. Miał ochotę krzyczeć, jednak żadne słowa nie były w stanie uciec z czaszki, więc pozostawał milczący i zmierzał wytrwale w kierunku gór. Nie męcząc się, obrał je sobie za cel, a coś podpowiadało mu, że znajdzie tam to, czego najbardziej pragnie.

 

    Delta rozchmurzył się odrobinę, wraz z niebem, które do reszty rozjaśniło się słońcem. Wszystko wokół do południa było suchutkie i pachnące, włącznie z maluchem. Po szalejącej po niebie i w sercu burzy nie było już śladu. Podobnie jak po strachu. Delta jakby wraz z pogodą rozweselił się i jak na szczenię przystało znalazł sobie małe umilenie podróży. Z rozkoszą przeskakiwał z kamyczka na kamyczek, gdyż tych było wszędzie mnóstwo. I nie dziwo, gdyż niedaleko płynęła rzeka, która wyrzucała je na brzeg. Duże, małe, średnie, szpiczaste, płaskie, granitowe, węglowe, wapniowe czy ze zwykłej skały. Były wszystkie i mały szczeniak wykorzystywał to pełnią swojej małej duszyczki. Skakał radośnie śmiejąc się w głos. Już nie przejmował się zagrożeniami, które jeszcze niedawno wyliczał idąc pośród mokrej trawy, która teraz zmalała i znacznie przyjemniejsza miziała go delikatnie po łapkach, kiedy zsuwał się z głazów. Rozglądając się wokoło podróżował dalej z uśmiechem na pysku. Czymś, co tak dawno nie zawitało do niego. Te wszystkie przejścia i smutki na chwilę zniknęły pomiędzy falami w rzece, które szumnie płynęły w kierunku przeciwnym niż szedł. Jego celem były góry, jednak te pozostawały w dali i jedynie ich szczyty pięły się ponad korony drzew. Śnieg jaki je pokrywał na razie nie przeszkadzał Delcie gdyż daleko mu było do niego. A teraz korzystając z ocieplającego się lata brnął w nieznane, myśląc o przygodach, a nie rodzinie. Mijał kolejne krzaczki z owocami i napełniał swój brzuszek, przez co jego granatowa sierść nieco poróżowiała, a ząbki przebarwiły się na fioletowo. Jagody, porzeczki, maliny, same słodycze i pomimo, że nie było to najdoskonalsze jedzenie cieszył się, że jest, czym napełnić żołądek. Przeszkadzała mu jednak myśl, że w końcu będzie musiał nauczyć się polować. Sam, gdyż nie było nikogo, kogo by znał. Odrzucił od siebie jednak an ten moment wszystkie zmartwienia. Zbyt dobrze się bawił skacząc pomiędzy kamieniami i wymijając krzaczki.
    Popołudnie zawitało do szczenięcych oczu zmęczeniem i śpiącym ziewaniem. Skacząc i bawiąc się bez opamiętania zużył niezwykle wiele energii. Jednak jego łapki, pomimo że powoli, przesuwały się dalej. Rzeka nie przestawała płynąc, jednak Delta zauważył w oddali cos dużo większego i ciekawszego. Im bardziej się zbliżał, tym więcej zwierząt majaczyło mu przed oczami. Jego zmęczony umysł zanotował parę zajączków umykających gdzieś w zarośla. Wiedział że przeszedł pomiędzy szczupłymi nogami łani i mało nie wpadł na lochę z młodymi, które kręciły się wokół niej. Okrążył to widowisko rozglądając się w delikatnym podziwie. Nigdy nie widział tylu gatunków pasywnych stworzeń w jedynym miejscu. Z wszystko to wokół malowniczego jeziora, do którego wpadała właśnie rzeka i wypadała z drugiej strony. Przysiadł sobie przy brzegu przeglądając w delikatnie falującej wodzie. Jego odbicie zdawało się być zupełnie inne od tego, które widział poprzedniego dnia. Zmęczone oczy, ale błyszczące szczęśliwym błyskiem patrzyły na niego z dzikością i szczenięcą niewinnością. I takiego siebie chciał widzieć już zawsze, jednak zdawał sobie sprawę, że nic nie trwa wiecznie. Jednak ten moment chciał przeciągać jak najdłużej, pomimo że jego oczka kleiły się coraz to mocniej. Dlatego też taki zaspany i zagubiony nie zauważył jak jego obraz zaciera się w drobnych falach a jego nos styka się z zupełnie innym, mniejszym, ale za to znacznie bardziej mokrym od tego jego wilczego. Pisnął spostrzegając przed sobą zwierzę, jakiego do tej pory w życiu nie widział na oczy. Niewielkie, długawe ciałko z różnie niewielkimi uszkami, delikatnie okrągłymi jak niedźwiadki, na łapkach z maleńkimi pazurkami i błonkami między kolejnymi palcami. W dodatku stworzenie to oprócz przyjaznego uśmiechu miało zaskakująco długi ogon, koloru swojej króciutkiej sierści.

    -Czym jesteś?- spytała, gdyż jej głos był za wysoki nawet jak na szczenię, aby mogła być tej "brzydkiej" płci.

    -O to samo mógłbym spytać ciebie!- Delta czuł się zagubiony. Nie wiedział gdzie jest, a teraz jeszcze spotykał coś mu nieznanego. Uwalniająca się w nim adrenalina i ekscytacja pozbyły się szybko jego senności. Teraz jego oczka błyszcząc delikatnym poblaskiem mierzyły się z tymi zielonymi nieznanej mu gatunkowo dziewczyny.

    -Oh! Ja jestem wydrą. Ale czym ty jesteś? Nie wyglądasz jak łanie! Ba nawet jak te brzydkie dziki! - zaśmiała się. - Toja moje imię tak przy okazji. A to jest Koja - małą wyderka wskazała na nowo przybyłego samca, który śmiało pomachał szczeniakowi.

    -Oh. Ja nie jestem ani łanią ani dzikiem! Ja jestem...

    -WILK! - popłoch i krzyki przerwały wypowiedź małego Delty. Właśnie. On był wilkiem, jednak był stanowczo za mały aby stwarzać realne zagrożenie, w dodatku nie umiał jeszcze polować. Dwie wydry od razu uciekły do wody, pozostawiając Deltę na brzegu, samego. Zwierzęta wokół uciekały, przez co mały basior mało nie został zmiażdżony przez przebiegającą łanię z dziećmi. Odskakiwał coraz bardziej w kierunku linii drzew, a tam znalazłszy większy kamień skrył się pod nim przestraszony. I rzeczywiście. Po chwili po niewielkiej plaży przebiegły dwie postacie, szara i nieco rudawa w szybkim tempie. A potem w powietrzu zawisł zapach świeżej krwi. Delta nie wiedział co one upolowały, ale nagle zapaliła się w nim nadzieja, ze w końcu zje coś porządnego. Zajrzał na wilki jednym okiem wychylając sie nieco z kryjówki. Te we dwójkę jadły pierwsze gryzy jelonka, jakiego powaliły na ziemię. Szczenięciu zdało się, ze są to dwa basiory, tak jak on, głodne. Przełknął ślinę i zatrzymał w sobie prymitywne instynkty podpowiadające mu żeby podejść bliżej. W końcu strach był silniejszy. Był z dala od domu, którego nie posiadał, a wilki bywały różne. Nie każdy był gotowy podzielić się jedzeniem, przyjąć nieznane szczenię i żyć dalej spokojnie, a inni jeszcze do tego byli gotowi zagryźć własne potomstwo, a co dopiero czyjeś! Dlatego trzymał się cienia, dopóki zagrożenie nie znikło w oddali w lesie, a zapachy nieco nie opadły. Wtedy też swobodnie wypadł z ukrycia i podbiegł do jedzenia, aby szybko zawrócić. Ktoś go ubiegł. Czarne kruki i inne ptactwo pochylało się nad trupem. Nawet jeśli maluch był wilkiem, nie miał szans na dobranie się do choćby skrawków. Dlatego zrezygnowany powrócił do brzegu. Smutno spojrzał we własne odbicie. Iskry w oczach nie zniknęły i nadal patrzył na pełnego życia wilczka. Zmęczonego i nieco głodnego, ale szczęśliwego, że znalazł się żywy tu gdzie jest. Ułożony blisko trawy i pośród kamieni zamknął swoje oczy i usnął ukołysany świszczącą i grającą nocą.

 

    -Wstawaj! - ktoś zapiszczał nad jego uchem. Nieprzyjemny dreszcz niewygody przeszedł przez jego plecy, kiedy usiadł. Poranne rozciąganie nie stanowiło też przyjemności. Ziemia mimo wszystko dalej nie była odpowiednim legowiskiem na długie nawet, jeśli ciepłe noce. Przysiadłszy sobie w końcu uchylił oczka i spojrzał na właściciela głosu. - Myślałem, że zjadły cię wilki! To dopiero drapieżcy wiesz! Zjadają sarny!

    -Ymm...wiem. Też jestem wilkiem.- odpowiedział Kojowi, który siedział stanowczo za blisko. Jednak słysząc te słowa cofnął się parę kroczków.

    -Nie możliwe. Nie jesteś taki duży! Ani niebezpieczny! Ha! Pokonałbym cię w parę ruchów! - wypiął pierś dumnie do przodu trzepocząc uszkami, co wydało niezwykle komiczny dźwięk, na który zaspany Delta zachichotał.

    -Ah tak? Patrz! Mam takie ostre kły i pazury! I umiem wyć. - mruknął wydając cichy i dziecięcy skowyt ze swojego gardła.

    -Oh! Wilk!- przestraszyła się Toja obciekająca jeszcze wodą. - Ale... ty jesteś taki mały! Jakim cudem jesteś wilkiem?- zbliżyła się zupełnie nie przerażona. Delta wiedział że nie jest groźny i tak też nie wygląda, więc nie przejął się. Nie szukał bójek, a zabawy! Nie był jeszcze wyśmienitym drapieżnikiem i jak czas pokaże nigdy nim nie zostanie. Polowanie nigdy nie będzie jego mocną stroną.

    -Oh! Jestem jeszcze mały. W przyszłości będę większy...mam nadzieję.- zaśmiał się.

    -Oh! My też jesteśmy jeszcze dziećmi. Znaczy... tak mówi mama! Ja uważam że jestem już duży! -Koja stanął bliżej wspinając się na swoje tylnie nogi. - Jestem największy z rodzeństwa!

    -Tylko ode mnie jest większy- Toja cicho szepnęła do Delty z szerokim uśmiechem. - Nie mamy więcej rodzeństwa. Zjadły je właśnie wilki! Podłe stworzenia.

    -Oh... No cóż.- Delta szepnął prawie,że do siebie.

    -Ale ty się taki nie wydajesz! Nie jesteś wilkiem! - Koja dalej wierzył w swoje bzdurne słowa zapatrzony w kłamstwa.

    -No dobrze. Dla was mogę być... psem. - żachnął się. Widział ten gatunek niegdyś w księgach. Neo opowiadał mu o ludziach dawno temu. Na samą myśl posmutniał na ułamek sekundy. Jednak szybko otrząsnął się kiedy został ochlapany przez Toję.

    -Psem! Haha! Pies!- zapiszczała uciekając. Delta podłapał zabawę bardzo szybko ruszając za nią z radością machając ogonem.

    -Ey! Zaczekajcie na mnie!- koja pobiegł zaraz za nimi.

 

                Delta usiadł zziajany na brzegu. Biegali cały poranek ganiając się między innymi zwierzętami i wpadając w trawy i różne inne przeszkody. Koja spotkał się nawet twarzą w twarz z kamieniem. Dlatego teraz cała trójka była spragniona i zmęczona odrobinę tą bieganiną. Zabawa zabawą, ale przychodził też czas na posiłek.

    -Toja! Koja! Dzieci?- niedaleko z wody wynurzyła się znacznie większa wydra. Zmartwiona i zatroskana, stając na tylnich łapkach i wystawiając głowę jak najwyżej była w stanie. - Obiad! Dzieci!? - bała się gdyż w okolicach nie brak było drapieżników.

    -Mama! - dwoje pływaków wypadło w jej kierunku ciągnąc za sobą Deltę, niezbyt rozgarniętego w nowej sytuacji. Pomimo, że wydry były niewiele mniejsze od niego samego miały znacznie więcej siły, zwłaszcza będąc we dwie. Dlatego nie opierał się. Jednak im bardziej się zbliżali tym bardziej wątpił w powodzenie tej małej "misji" bliźniąt. Było tak gdyż mina ich rodzicielki zmieniała się z chwili na chwilę pogłębiając niedowierzanie i przerażenie coraz mocniej.

    -WILK!- warknęła chwytając dzieci i podrzucając je na bok. Te zaryły pyszczkami w piach i przetoczyły się w kierunku wody, aby zaraz oburzone podnieść się i protestować. Jednak odpowiedzialna matka już zdążyła zamachnąć się na Deltę swoimi pazurami mało go nie trafiając. Na swoje własne szczęście szczenię przechyliło się w tył rzucając na plecy. Basior szybko odwrócił się i podskoczył kawałek dalej podkulając ogon. -Trzymaj się z dala od moich dzieci. - wycofała się. A mały nie czuł się już tu mile widziany. Radość znowu uciekła z niego jak życie z trupa.

    -Mamo! To żaden wilk! TO Delta! - Toja doskoczyła do niego stając tuż obok. - Taki jest mały! Bawiliśmy się z nim caaaałe rano- samiczka przewróciła się na plecki machając łapkami.

    -A ja jestem od niego silniejszy!- Koja pochwalił się mamie radośnie.

    -To...dzieci.... eh- matka nie bardzo wiedziała co powiedzieć. Przetarła pyszczek łapką. Jej oddech zrobił się ciężki. - Do wody! Obiad! - rozkazała. Jak na zawołanie wszystkie trzy brzuszki zaburczały jednak tylko dwa tego południa zostały nakarmione. A Delta musiał zadowolić się jagodami, które smakowały wyjątkowo depresyjnie i gorzko. Przyszło mu znowu odchodzić, tym razem z refleksją, że zawsze będzie tylko wilkiem. Tym niebezpiecznym drapieżcą, mordercą i zabójcą.

Ostatni raz obejrzał się na jeziorko, spowite w porannej mgiełce. Widział w oddali dwie małe wydry siedzące na kamieniu. Nie wiedział czy patrzą w jego kierunku czy ronią łzy czy może śmieją się do siebie zapominając już o małym wilku, którego poznały pewnego dnia. Pewnego dnia, który zmienił w jego życiu postrzeganie przyjaciół i naruszył przypadkiem tą szczenięcą główkę na dobre.
Idąc tak ponownie smutek spowolniał jego tempo, a góry błyszczały w jego mętnych oczach.

 

CDN

Od Apollo Anubisa Aina "Rewia Dusz" cz. 2

 

-Żyjesz?-
Otworzył oczy, ale nie zobaczył nic.
Nie czuł się żywy. Nie czuł się martwy
Jedyne co widział to rozmazany obraz domu
A jedyne co pamiętał...

-Żyjesz. To dobrze.-

 

    Anubis powstał powoli. Nuda doskwierała mu kolejny raz, kolejny dzień, kolejny miesiąc bez ustanku. Szczenięta... te przeklęte kochane kuleczki, które dorastają o niebo za szybko, stały się jego przekleństwem, z racji ich widocznego nawet dla niego... Braku! Maił ochotę aż wskoczyć w krzaki i zbałamucić pierwszą lepszą waderę, aby w końcu mieć, choć iluzję zajęcia. Jednak jakby tego było mało ten dzień zaczął się fatalnie. Nocne burze budziły go przez swoje głośne grzmoty. Przeklinał za bezsenną noc swój dobry słuch. Rano na domiar wszystko było mokre i jak swoim ślepym okiem sięgał nie było suchego placka w odległości jego chęci. Dlatego niezadowolony i niewyspany, innymi słowy mocno marudny, siedział w mokrej trawie samemu moknąc bardziej niż już mokry był. Ach, tyle powtórzeń w jednej myśli. Tyle emocji w jednym słowie, które miał ochotę wypluć i wdeptać z impetem w ziemię. Mokrość. Przeszywająca do suchej nici. W dodatku chłodny wiatr nie umilał tego posiedzenia. Miało byś pięknie i spokojnie jak zawsze, ale los raczył kopać wszystkich po tyłkach.
    Przeniósł się w inne miejsce, gdyż rozpadało się na nowo. Tym razem nieco łagodniej, gdyż drzewa tego pięknego lasu dawały mu wystarczające schronienie, żeby łzy z nieba nie moczyły jego futerka bardziej kiedy się przemieszczał w kompletnie losowym kierunku. Im bardziej podążał w jego stronę, tym mniej kropel zdawało się lecieć w dół z zawrotną prędkością aby zakończyć swoje życie po zetknięciu z twardym gruntem.
    Teren uniósł się delikatnie tworząc zbocza i zboczyszcza. Wtedy też Anubis zrozumiał, ze doszedł aż w góry. Był tu wielokrotnie, jednak nie było to jego ulubione miejsce do spędzania samotnie godzin w kontemplacji swojej bezużyteczności w tym miejscu. Jednak jeśli był w stanie trzymać się z dala od jaskiń i deszczu jednocześnie, gotów był leżeć na twardych i zimnych kamieniach otoczony jedynie niskimi krzaczkami. Jak postanowił tak zrobił. Odnalazłszy odpowiedniej wielkości głaz w połowie Górskiej Ścieżki przysiadł sobie wsłuchując się w spokój panujący wokoło. Burza zdała się jakby przegonić wszystkie ciekawe dźwięki precz, nawet stąd. Jednak cisza, którą znają inne wilki nie istniała dla Anubisa. Inni często nie dostrzegali tych małych rzeczy i dźwięków, które natura oferuje nawet po przejściu burzy. Zbytnio spieszą się do własnych spraw i zapatrzeni w czubki swoich nosów lub tyłki innych wilków nie przysłuchują się wystarczająca. Dlatego cisza pozostaje tylko iluzją narzucają przez widzące oczami umysły, gdyż wzrok staje się głównym bodźcem, a noce odpoczynkiem dla umysłu. Anubis za to słyszał jak teraz, nawet w tej pozornym milczeniu coś skrobie się w ziemi pod nim. To prawdopodobnie myszy grzebały się w swoich norach skryte przed niedawną ulewą. Gdzieś w oddali jastrząb wyruszył na polowanie wydając z siebie bardzo charakterystyczne skrzeki. Kamienie powoli staczały się nabierając prędkości i uderzając o inne, większe i wytrwalsze głazy. Zapach świeżości też napawał Anubisa coraz to większym spokojem, odsuwając nieprzyjemny poranek w niepamięć.
    Jednak męczyła go jeszcze jedna dawna myśl.

-Żyj dalej-

 

CDN.

Od Loczka CD Kenaia "Nierozłączni"

 Czas to pojęcie względne, czyż nie? Ciągnie się w myślach lub biegnie stanowczo za szybko jednak dalej pozostaje tym samym rytmem kierującym życiem. Słońce wschodzi i zachodzi. Wilk rodzi się i umiera. I czas ten leci dla każdego w tym samym tempie pomimo iluzji zwalniania i przyspieszania. Dlatego Loczek siedząc przed jaskinią i czekając na nowych znajomych nudził się niemiłosiernie. Te kilka minut, które były jeszcze przed nim dłużyły się i wyciągały do godzin. Tymczasem Hermi zdawała się nie zauważać tej ciszy i nudy, którą widział jej kochany "brat". Siedzieli oboje, bok przy boku, ogon na ogonie i czekali. Jedno bez wytchnienia hipnotyzując wejście do jaskini medycznej, drugie rozglądające się po otaczającym ich świecie.

-W końcu. - szepnął do siebie Loczek widząc dwie niewielkie postacie wychodzące powolnym krokiem z jamy, która zdawała się jakby wypluwać ich z nicości. Tym samym zwrócił też uwagę towarzyszącej mu wadery, która przerzuciła swoją uwagę w to samo miejsce co on.  Chwilę rozmów potem przed tą zagubioną dwójką stanął basior. Górował nad Loczkiem znacznie jednak mniejszemu nie przeszkadzało to zupełnie.

-Możemy iść. - były dla niego magicznymi słowami. Albinos z radością wstał na równe łapy już nie mogąc doczekać się spotkania z alfą. Poruszając się jak na niego przystało ruszył za nowym towarzyszem w głowie już układając swoje monologi dla umilenia im tej nieznanej długości podróży. Czuł też, że jego droga przyjaciółka podąża zaraz przy jego tylniej łapie, jak zawsze trzymając się nieco z tyłu.

-No to... przyjacielu mój drogi. - nieco zrównał z nim tempo, jednak pozostawił mu dozę wyprzedzenia, w końcu to on prowadził. - Powiem ci, bardzo ładnie tu macie. Tyle drzew i roślinności. A ziółka tak ładnie pachniały. Byliśmy przed jaskinią medyczną czyż nie? Nie musisz odpowiadać, zapachy mówią same za siebie! Twoja siostrzyczka... zgaduję że tak po minie, poszła gdzieś! Pewnie pracujecie w tej jaskini. To w sumie miałoby sens zważając, że właśnie tu was spotkaliśmy hah! Głupiutki ja! A właśnie. Wasz ten cały alfa. Fajny jest? Mówiłeś, że nie zdarza się żeby kogoś nie przyjął. To miło z jego strony. A to znaczy też, że pewnie macie sporo wilków. A są jakieś szczenięta? Pewnie tak! A nawet jeśli nie to za chwilę jakieś się znajdą na nowo! Lubię szczenięta! Jak macie jakieś takie stanowiska wolne to pewnie je wezmę. Ha! Loczek nauczyciel, tak fajnie to brzmi prawda? Prawda! A właśnie. Nie spotkaliśmy po drodze żadnej wody! NA pewno tu jakaś jest! Prawda? Musi być ha! Ja głupiutki! Bez wody nie ma życia, a tu jest go przecież tyle! Wasza wataha wydaje się być też bardzo duża! Tyle czasu szliśmy i ciągle czułem wasze zapachy. No i zapachy zdobyczy. Jest tu gdzieś miejsce do polowań czy polujecie luźno? A to może spytam się o to już alfy. Nie będę cię zarzucał niepotrzebnymi pytaniami. Lato niedługo się skończy! Jesień jest taka ładna i pochmurna. Bardzo lubię jesień, bo ja nie mogę przebywać za dużo na słoneczku wiesz? Albinizm, takie moje małe przekleństwo. Łatwo jest się poparzyć, zwłaszcza na nosie, a jest taki różowy i śliczny, że szkoda mi patrzeć jak czerwienieje. No i oczy bywają też bolesne. Ale chyba nie trochę za dużo o tym mówię! Ba! Powtarzam to każdemu kogo spotkam wiesz? Pewnie wiesz. Idzie się domyślić, że ktoś kto gada tak dużo z czystej przyjemności będzie opowiadał o sobie innym. Powiem ci jeszcze jedną anegdotkę o sobie w takim razie. Moja kochana matula była kotem! Więc jestem hybrydą w pewnym sensie. Ale to nie szkodzi mi w niczym. DO tej pory jedyną moją chorobą jest właśnie albinizm, no i sporadyczne przeziębienie lub grypa zimą. Nie przepadam za zimą, wiesz. Jest chłodno i w ogóle łatwo się przeziębić, a moje łapki wiecznie odmarzają! No i...

-JESTEŚMY!- Loczek puścił dozę radości w jego głosie mimo uszu. Przecież nie był aż taki nieznośny.

-Oh! Jaka wielka! Wygląda wyśmienicie. Poczekasz na nas, czy raczej wolisz porzucić nas samym sobie żebyśmy sami znaleźli czego potrzebujemy?

 

<Kenai? Kanna?>