wtorek, 31 sierpnia 2021

Od Apollo Anubisa Aina "Rewia Dusz" cz.4

 

-Nie-

Szorstkie zaokrąglenia kamieni drażniły jego łapy
Ślizgał się na suchym piachu
Leciał w dół na łeb na szyję
Prosto w odmęty głębin nieba

-Chociaż...może?-

    Anubis nienawidził jesieni, pomimo że ją  kochał. Trochę przedziwna relacja czyż nie? Jednak zupełnie zrozumiała kiedy wchodzi się w skórę osoby bez domu. Chłodne noce i szalejące deszcze moczące świat wokół włącznie z śpiącym pod gołym niebem AInem. Zbliżające się więc wielkimi krokami miesiące stanowiły dla wilka przeprawę przez mękę. W dodatku coraz więcej ptaków, które tak kochał i których śpiew umilał mu samotne dni, odlatywało z dala, w miejsca cieplejsze i milsze. Anubis zastanawiał się czy nie poczynić tego razem z nimi. Nie zaszyć się z dala od tej watahy, w miejscu gdzie jest znacznie mniej wilgotno i nie przeczekać do zimy, kiedy wszystko ucichnie. Zimno nie przeszkadzało mu bowiem tak jak upiornie przemoknięte futro. Jednak odrzucał tą myśl od siebie gdyż jesień stanowiła także moment wypoczynku dla jego zmysłów. Wszystko zaczynało bowiem cichnąć. Wilki kryły się od deszczu w swoich norach i jaskiniach, ptaki, których zostało niewiele już tak nie szumiały głośnie i śpiewnie. Mógł odsapnąć. Jednak kawał drogi do tego czasu pozostał jeszcze. Liście wciąż twardo trzymały się drzew zbite w rodzinne kupki i chociaż wiatr próbował uparcie odwieść je od domu, tylko niektóre godziły się na taką śmiertelną podróż.
    Apollo skierował więc swoje łapy do miejsca, którego od wieków wręcz nie odwiedzał. Granicy. Przysiadając sobie na tej niewidzialnej linii zajmował sobie czas rozmyśleniami. O tym co było, co przeszedł i jakim cudem zaszedł aż tutaj. Wtedy też jego oczy wodziły ślepo oglądając przyrodę wokoło, kiedy umysł odlatywał w pamięć. Czując wiatr wiejący mu w pysk przypominał sobie lasy deszczowe, które przyszło mu przejść aby uciec od pustyń. Sawanna, ah ta sawanna pełna niskiej trawy i wysokich baobabów, których liści nie był w stanie usłyszeć, a w których wnętrzu buczały wichry. Te same, które rozdmuchały jego żagle. Teraz siedział tutaj, na granicy tego co stało się mu równie bliskie co dalekie. Na granicy terenów, ale także i społeczeństwa. Nie wiedział czasem czy podoba mu się ta przynależność, a jednocześnie napawała go dozą dowartościowania, jakiej brakowało mu w podróży. Chociaż i ta odrobina podróży pozostała w nim jak w dorosłym szczątki dziecięcej niewinności.  Wszakże ponownie wspomniał, że nie ma domu w tym miejscu. Że jego jedyny dom przepadł kiedy tylko z niego wystąpił i zatopił się w piachy pustyni. Że nie ma miejsca na tym świecie, który byłby w stanie otwarcie nazwać domem. I nawet jeśli tu czuł się na miejscu, przysłuchując się wszystkiemu z boku, to jednak gorzkawy posmak tęsknoty gdzieś nadal kłuł jadem od lat. I tak jak te baobaby buczały wiatrami, tak on napawał się złudną nadzieją, żer kiedyś zazna ciepłą domu.

 

-Jednak nie-


CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz