środa, 18 sierpnia 2021

Od Kawki - „Złoty Środek”, cz. 4

Kochany pamiętniczku... pfff. Kolejna nowobogacka bzdura.
Wykreślam wszystko.
Wstaję, otrzepuję się i zamiast układać wszystkie wspomnienia w piękne zdania, po prostu przywołuję je do siebie jeszcze raz. I Wam przy okazji z radością opowiadam.
Jak pewnie pamiętacie, miałam wtedy ledwie dwa lata i większość czasu spędzałam w jaskini stryjka. Nie zdziwię Was zatem, jeśli uprzedzę, że i to o czym chciałabym dziś opowiedzieć, miało miejsce właśnie tam, jednego ze zwyczajnych, spokojnych, letnich przedpołudni. Był więc  środek dnia, gdzieś około obiadu. Gdy nasz alfa
(W myślach dopisuję drobne serduszko przy ostatnim słowie)
wyszedł jak co dzień, na długi spacer ku chwale ojczyzny i własnego zdrowia psychicznego, Mundus zwrócił się do mnie.
- Powinnaś uczyć się nie tylko od Agresta. 
- Dlaczego? Kto niby lepiej nauczy mnie tego, co najważniejsze? - obruszyłam się delikatnie, choć gdzieś w głębi duszy propozycja nie wydawała mi się zupełnie bezsensowna.
- Jest dobrym politykiem, to fakt. Znam przynajmniej jednego tak samo dobrego, ale o lepszym tutaj nie słyszałem. Tyle, że tobie potrzeba czegoś więcej, niż polityka.
- A czego? - zaczęłam słuchać z zainteresowaniem.
- Ty musisz poznać naszą ziemię, Kawko.
- A nie znam jej jeszcze?
- Pamiętasz przeszłość Agresta, prawda?
- Mówił, że wychował się w WSJ, a urodził gdzieś pomiędzy ich terenami, a naszymi.
- A jest tu gdzie jest, prawdopodobnie dlatego, że kiedyś znalazł się na kawałku zgniłej trawy na polance u szemranej gospodyni.
- Do czego zmierzasz?
- Siedział u Szarych Jabłoni przez całą młodość, aż zaczął krakać w ich języku lepiej, niż w swoim własnym. Z tym doświadczeniem przeniósł się do Chabrów i popatrz. Na której ziemi by nie stanął, staje na swojej ziemi.
Układałam w głowie kolejne słowa, aż nagle historia ta stała się dla mnie dziwnie jasna i klarowna. Powoli zmarszczyłam brwi.
- I... co?
- Na początek WWN. Zamiast przychodzić tu, jutro pójdź do nich. Sekretarz przyjmie cię jak swoją i skieruje po kolei do każdego z ich wydziałów: jaskini wojskowej, może szkoły, poznasz ichniejszą medyk, Tof, pomożesz przy polowaniach. Szkło spędza na tamtych terenach sporo czasu, wesprze cię w razie potrzeby.
- Kto załatwił mi tam robotę pomocnika? - zapytałam niby mimochodem, bawiąc się końcówką swojego ucha.
- A jeśli ja?
- A jeśli się nie zgodzę? Moje miejsce jest tutaj - oznajmiłam. Moje palce dotknęły wetkniętego za ucho, srebrzystego kwiatu.
- Nie zapominaj, skąd pochodzisz, Kawko. Ale nie zapominaj też, kim naprawdę jesteś. I nie marnuj swojej szansy. 

I tak, następnego dnia zamiast jak zawsze, na północ, do jaskini stryjka, udałam się w przeciwną stronę. Przywódca WWN rzeczywiście podszedł do mnie z sercem na dłoni, a przynajmniej tak myślałam dopóki nie wyznaczył mi zadań na pierwszy dzień pracy. U Argesta, w jaskini alf WSC, nie było tego zbyt wiele, a najgorszym, co mogło mi grozić, to obolała łapa po przepisaniu dłuższego niż zazwyczaj dokumentu. Przechodząc do nowych obowiązków szybko dowiedziałam się, że rozgryzienie w drobny mak kilograma kory dębowej niesie za sobą równie nieprzyjemne skutki, a grzbiet zmęczony od noszenia rozdzielnego na kawałki mięsa boli nawet bardziej.
Przy okazji wszystkiego co robiłam, zaczęłam zwracać uwagę na coraz więcej rzeczy, które wcześniej były mi obojętne. Zauważyłam na przykład, że przetaszczenie jednej sarny z miejsca na miejsce, jest znośne, o ile droga jest nie dłuższa, niż kilkadziesiąt metrów lub ma się pomoc. Ale w innym wypadku, zaczyna się robić trudno. A co mieli powiedzieć uczestnicy polowań, targający całe sarny przez pół lasu? Zauważyłam też, że w jaskini medyka było ciepło i przytulnie, dopóki Tof nie znikała z posterunku. A przecież i jej należał się odpoczynek.
„Czy da się to jakoś logistycznie usprawnić, nawet jeśli brakuje im w WWN medyków?”, zapytałam sama siebie, półświadomie zaczynając szukać analogii w tym, co najlepiej znałam, czyli... WSC, w której jaskinia medyczna była jednym z najlepiej działających ośrodków. Nawet nie spostrzegłam, gdy w wolnych chwilach, zaczęłam notować swoje spostrzeżenia. Dość szybko uzbierałam całą listę rzeczy, które można jeszcze zmienić na lepsze w jednej lub drugiej watasze. Traktowałam to oczywiście bardziej jako ćwiczenie, niż rzeczywistą kwestię do roztrząsania, sądząc, że system ułożony przez bardziej doświadczonych jest być może nie pozbawiony wad, ale przynajmniej stabilny. I wszystkie karteczki z życzeniami opadały jak jesienne liście, codziennie, do skrytki pod świerkiem, którą podzielił się ze mną skrzydlaty przyjaciel. Różnoraka praca i wszystko co z nią związane wzbudziły we mnie niezachwiane przeświadczenie, że każda odrobina wysiłku włożona w pomoc innym to coś choć odrobinę wartościowego, tym bardziej, im więcej sił zaoszczędzą dzięki mnie zmęczeni i ile radości przyniosę smutnym. Moje serce zaczęło napełniać się jakimś nieznanym dotąd pragnieniem misji. Taka praca zaczęła mi się podobać.
Ale jednego nie zastąpiłoby i leżenie brzuchem do góry przez calutki tydzień. Ile nowych pysków przewinęło się przed moimi oczyma, nie potrafiłam nawet zliczyć. Tym bardziej nie spodziewałam się, że po tygodniu będę umiała do każdego z nich przypisać imię, a zanim miną dwa, uda mi się nawet poznać jakieś urywki ich osobistych historii, upodobań, a nawet usłyszeć pierwsze, nieśmiałe plotki.
Minęły trzy tygodnie włóczenia się po Watasze Wielkich Nadziei z wymalowanym na pysku uprzejmym „No co tam, co tam potrzeba?”. Wiedziałam już tyle, ile trzeba i jeszcze troszeczkę więcej o wszystkich, o których trzeba było coś wiedzieć. A także o tych, o których w zasadzie nie trzeba było... a nawet się nie powinno. Łupsss.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz