Ogień to potężna siła, z którą nie powinno się igrać. A mimo, że stanowi zagrożenie, wykorzystujemy go we własnych celach, nazywamy "okiełznanym", traktujemy go, jakby był do naszych usług, zapominając, że przecież ogień był jeszcze przed nami. Istniał zawsze i zawsze istnieć będzie. Przynosi ciepło i światło, ale jest także sługą zniszczenia i śmierci. To nie zabawka, moi drodzy. To żywioł natury, którego powinniśmy się bać i na który należy uważać, bo inaczej z miłą chęcią spali nasze marne, śmiertelne ciała, śmiejąc nam się w twarz tym swoim trzeszczącym śmiechem z nutą skwierczącego mięsa. Uważamy, że jest naszym zwierzątkiem, a tak naprawdę to wciąż dzika bestia, która tylko czeka na moment, by nas wszystkich powybijać.
W bolesny sposób przekonał się o tym pewien członek watahy Alis Caelorum, zwany po archaniele odwagi Kamaelem. Odwaga? Ha! Głupota raczej! Ten wilk o dwóch potężnych parach skrzydeł postanowił przelecieć nad płonącym lasem w nadziei, że ocali jakieś niewinne istnienia. Taki święty czyn, godny bohatera. Bogowie powinni mieć swoje odważne, bohaterskie dzieci w opiece, prawda? Tak się mówi, a jednak prawda często okazuje się zupełnie inna. Bo oto Kamael, który odleciał zbyt daleko swojej rodzinnej góry Anan, by pomóc zagrożonej zwierzynie w pożarze, zetknął się z szalejącym żywiołem ognia. Palące języki sięgnęły jego skrzydeł, pokrywając je spalenizną i pozbywając końcówek części piór w widowiskowy, aczkolwiek piekielnie piekący sposób, zostawiając za skrzydlatym wilkiem ścieżynkę ze świecących na czerwono drobin. Ktoś, kto nie ma skrzydeł zapewne uznałby to za nic nie ważną stratę, jednak ci nieliczni wyposażeni w dodatkową parę kończyn do przemieszczania się doskonale wiedzieli, czym ta "mała strata" się kończy. Upadkiem. A w najgorszym przypadku śmiercią, jeśli Kamael trafi pechowo w sam środek płomieni czy pomiędzy walące się drzewa. Nagle myśli basiora skupiły się nie na ratowaniu cudzych żyć, ale na ocaleniu własnego. Przetrwać było priorytetem.
I tak oto niczym Lucyfer tamtego pamiętnego dnia podziału na Niebiosa i Piekło, kiedy jeden z podwładnych Jasności przeciwstawił się nierówności, za karę zostając usuniętym sprzed tronu Pana, w tym samym stylu Kamael właśnie spadał na ziemię, osmolony, czarny niczym demon, z nikłą nadzieją, że pomimo małych szans uda mu się przetrwać. Gałęzie drzew atakowały wilka w twarz, obrażone, że śmie się do nich zbliżać i naskakiwać je z góry. I ziemia, kochana przyjaciółka, zawsze przy tobie, kiedy upadasz, zbliżała się nieuchronnie, by złapać upadłego anioła w swoje twarde, cierpliwe ramiona. A wraz z uderzeniem, Kamaelowi urwał się film.
Cały obolały i w wielu miejscach poparzony basior zbudził się w prowizorycznie zrobionym przez kogoś innego schronie, zauważając całkiem szybko, że jedno z jego skrzydeł, na nieszczęście Niebios to większe, złamało się w momencie upadku. Do tego wszędzie te... bandaże. Ktoś go opatrzył, prawdopodobnie zrobił to z dobrego serca, więc Kamael był mimo wszystko wdzięczny, jednak ilość białych pasków pokrywających jego ciało irytowała go. Z jakiegoś powodu nigdy nie lubił opatrunków, może brało się to z patronatu jego imiennika będącego archaniołem wojny, więc tym samym widok kawałków materiału troskliwie zawiniętych wokół jego ran powodowała u niego cichy atak agresji. Miał zamiar to wszystko rozwinąć, naprawdę, jednak w momencie, gdy sięgał po pierwszy bandaż, do schronu wkroczył ciemno umaszczony wilk o nienaturalnym, niebieskim odcieniu sierści i takich dziwnych, mieniących się wieloma kolorami oczach. Cytrynowo biały basior zauważył znak Ciemności, widniejący na jednej z łap przybysza w formie blizny, przez co zmuszony był cofnąć się do tyłu, dla bezpieczeństwa. Jednakże na piersi obcego wisiał symbol heptagramu, inaczej zwany anielską gwiazdą. Kim był ten dziwaczny osobnik? Po czyjej stronie walczył? Czarne, długie włosy okalające twarz tego dziwadła były rozczochrane i zaniedbane, jakby ten kimkolwiek-on-był od długiego czasu mieszkał nigdzie i jadł bardzo skromnie. Kolorowe oczy patrzyły z pogardą, powoli zmieniając barwę na bardziej wypłowiałe odcienie wymieszane z białymi żyłkami. Spojrzenie wilka, który miał serdecznie dość. Kamael znał to spojrzenie, nauczył się go, obserwując swojego ojca Jofiela, podczas gdy ten nie potrafił znieść swojego syna oraz watahy, którą bronił, oraz wilków, z którymi mieszkał. Jofiel był zmęczony życiem na długo, zanim urodził się Kamael. Oby Jasność wreszcie przyjęła go na anioła.
– A ty co, wilka nigdy nie widziałeś? – obcy odezwał się agresywnie, szorstko, wyraźnie nie chcąc znosić humorów swojego gościa. Jego głos był co prawda chrapliwy, jakby zepsuty długotrwałym wołaniem, tyle że na stałe, jednak gdzieś tam pod tymi zszarganymi tonami przebijały się całkiem ładne nuty. Takie, którymi można by śpiewać miłosne piosenki czy ballady.
– Nie w tym mój problem... – Skrzydlaty wymownie spojrzał na bliznę ułożoną w znak Ciemności. A potem na twarz obcego wilka. I ponownie na symbol. Aż wreszcie stojący basior zakrył się drugą łapą.
– Ludzie to zrobili, nie ja. Robili... eksperymenty. Ja... – Nerwową wypowiedź obcego przerwał hasał na zewnątrz schronu. Coś chyba nadepło na jakąś uschniętą gałąź, powodując głośny trzask dopełniony mruczeniem pod nosem. Nieznajomy spojrzał z niepokojem w stronę wyjścia. – Ja... Muszę iść. Nie mogę go zostawić. Udaj się na zachód, tam znajdziesz przyjazną watahę. Zaopiekują się tobą, mają dobrego medyka. Będziesz wiedział, że jesteś na miejscu, gdy zaczniesz dostrzegać srebrne chabry i przywitają cię chlebem i solą.
Atramentowy basior błyskawicznie udał się na zewnątrz. Kamael, chcąc nie chcąc, wypełznął za nim, próbując go jeszcze złapać. Akurat zobaczył trzy rude kity znikające pomiędzy zielonymi krzewami, czyli był tu ktoś jeszcze, a do tego nie są na miejscu pożaru i widział, jak obcy wilk pośpiesznie udaje się za rudzielcem. Nie było czasu na rozmowy.
– Czekaj! Jeśli zapytają mnie, skąd o nich wiem, czyje imię mam wspomnieć?
Nieznajomy zatrzymał się w pół kroku, zwracając twarz ku skrzydlatemu.
– Yir. Przysłał cię Yir. I pozdrów Wayfarera i Pinezkę ode mnie, jeśli zdołasz ich spotkać. I Skinterifiri! To jedyny lis w watasze, poznasz ją. A teraz muszę iść! Żegnaj!
Yir skoczył w krzaki za drugim chyba wilkiem i słuch po nim zaginął. Kamaela już nie irytowały owinięte wszędzie bandaże. Ból powoli ustępował, jak po zażyciu środków przeciwbólowych, mimo że basior był pewien, że nikt mu nic nie wpakował do pyska, gdy był nieprzytomny. Ale cóż mógł poradzić? Całe nic. Pozostało udać się na zachód, bo tylko ta strona wydawała się pewna, a ze złamanym skrzydłem nie sposób szukać domu. Pozostało do powiedzenia tylko jedno słowo.
– Żegnaj.
<CDN, chyba>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz