Wieczór zapadał nad naszą polanką, a my znów wróciliśmy tam po długim dniu pracy, we dwoje. Ziewnęłam, kładąc się na naszym posłaniu w wysokiej trawie. Słońce skryło się już za horyzontem, ale było jeszcze dostatecznie jasno, by...
- Może w końcu uda nam się policzyć je wszystkie. - Z rozkoszą przymknęłam oczy. Dostojne liście berberysu znów znalazły się nad moją głową. - Doszłam wczoraj do pięćdziesięciu, ale usnęłam i nie jestem pewna, które już liczyłam, a których nie.
- Powiedz mi, co ty się tak ostatnio uparłaś z tym liczeniem liści?
- A... - Wzruszyłam ramionami. - Zakład.
Zerknął na mnie kątem oka i zaczął nucić.
- Ech, Mundek, mamy problem.
- Co? Czemu mówisz do siebie?
- ...Mamy problem, przyjacielu. - Nie odpowiedział, zamiast tego ciągnąc dalej swoją balladę i sennie kiwając głową. - Myślałem, że skończę z Kawką, ale ona nie była zwyczajna.
- Hej!
- Bez niej mam o kłopot mniej. Baba z wozu, koniu lżej! - zaintonował rzewnie. - Teraz mogę myśleć tylko o Szkle.
Oparłam się na łokciu, patrząc na niego jak na wariata, ale i słuchając dalej.
- O mój Szkło... spieprzyłeś, jak zwykle. Pożegnaj się z premią. Obiecuję, po tym wylecisz na zbity ryj. Statystyki nie kłamią. Nie obchodzi mnie, żeś jej stryj!
- Błagam, powiedz, że to...
- Obietnica. Lub, jeśli wolisz, zakład - wtrącił mimochodem. - Jeszcze raz, jeszcze jedno wspólne śledztwo. O mój Szkło! Słyszałem plotkę, że jest ktoś oprócz niego, ma nos jak guziczek. Ale wolę Szkiełka mojego. Och, ma kabaczkowe uszy i kapuściany łeb - przerwał i popatrzył na mnie, podkładając skrzydło pod głowę. - No dobrze, dobrze. Darujmy sobie refren. Nasza bystra Kawka chce coś powiedzieć.
Westchnęłam i wyszeptałam bezbarwnie, wpatrując się w niebo nad naszą polanką:
- A bo wiesz... zastanawiam się, jak to będzie z naszymi planami. Jak myślisz, dziadek zgodzi się na powołanie historyka?
- Zgodzi się - odrzekł uspokajająco. - Stawia nam granice, ale to działanie dla zasady.
- Nie rozumiem. Dlaczego, jeśli tyle można jeszcze zmienić, zrobić.
- Nie przejmuj się tym. Masz dużo siły, zrobisz, co będziesz chciała.
- Jak weźmiemy się do roboty, Agrest będzie się bał samego odgłosu naszych kroków! - Zaśmiałam się, żeby sama siebie podnieść na duchu.
- Żartujesz? Już się boi - konspiracyjnie zniżył głos. - Po nocach śpiewa Międzynarodówkę, sam słyszałem.
- Mam potraktować to jako dobry znak?
- Najlepiej jako wyzwanie. - Uśmiechnął się, obracając się na bok i zwijając w kłębek. - A jak będziemy już mieli tego historyka, co ty na to, żebyśmy zrobili sobie dwa czy trzy dni urlopu i połazili trochę po górach?
- A skąd taki pomysł akurat teraz? - zapytałam zaskoczona, ale moje oczy rozbłysły dając znak wyraźniejszy, niż jakakolwiek słowna odpowiedź. Ha, „akurat teraz”? Kawko, potrzebowałaś tego już przez kawał czasu!
- Szczerze mówiąc, boję się o zdrowie psychiczne naszego alfy - prychnął z rozbawieniem. - Wiesz, że jak jest zestresowany, może zacząć lunatykować, sklecić trzystronicowy ukaz z zupełnie przypadkowych słów i wprowadzić go w życie, zanim ktokolwiek łącznie z nim samym się zorientuje. Jeśli na chwilę znikniemy mu z oczu, wszystkim nam wyjdzie to na dobre.
Odetchnęłam głęboko, przeciągając się z lubością i przez chwilę przetrawiając w myślach jego słowa. Mój wzrok znów powędrował na odległy nieboskłon. Był już granatowy.
- Masz rację. A póki co... WSJ?
- WSJ.
Następnego ranka, zachodnie ziemie przywitały mnie chłodem i wszechobecnym szumem gałęzi rozkołysanych przez wiatr. Wolno dreptałam przed siebie, podążając za otrzymanymi wcześniej wskazówkami, które miały doprowadzić mnie do celu, karczmy zagubionej na południu watahy. Agrest i Mundus mówili mi, że to dobre miejsce, by rozpocząć tę krótką historię. Obaj stwierdzili też zgodnie, że powinnam trzymać się blisko wschodniej granicy, jako że jest tam najbezpieczniej i najłatwiej o taktyczny odwrót. Skwapliwie wypełniałam zalecenia.
Pociągnęłam nosem, rzucając okiem to na prawo, to na lewo. Tereny nie wyglądały na tak gęsto zaludnione, jak twierdzili moi przyjaciele. Minęłam kilkoro niewyraźnych postaci, zmierzających w przeciwnym kierunku, które tylko zerknęły na mnie bokiem.
Wreszcie moje uszy zarejestrowały gwar dobiegający gdzieś z przodu. Jego charakter wskazywał na to, że dotarłam do celu. Wyszłam na sporą, leśną polanę, położoną u podnóża piaskowej skarpy i rozejrzałam się krótko, szacując liczbę przebywających na niej wilków na kilkanaście.
- Dzień dobry. - Przednimi łapami, delikatnie oparłam się o pień starego drzewa, leżący w miejscu, w którym karczmarka piaskiem czyściła jakieś gliniane naczynia. Wadera spojrzała na mnie przelotnie i wróciła do swojego zajęcia.
- Dobry.
Przez moment milczałam, a ona jeszcze raz zmierzyła mnie wzrokiem. Na czole wymalowany miała znak niemego pytania. Podobnym zainteresowaniem zaszczyciło mnie kilka basiorów stojących w zbitej grupce nieopodal.
- Czegoś potrzebujecia?
- Macie tu jakieś obiady? Mam nadzieję, że nie jest jeszcze za wcześnie. - Uśmiechnęłam się grzecznie, stając do baru bokiem, aby ogarnąć wzrokiem całe pole.
- A skąd jest, a? - zapytała, skinąwszy na mnie głową, po czym położyła na pniu niezbyt wyględny kawałek mięsa.
- Ja? Z WSC - odpowiedziałam krótko, przysuwając do siebie posiłek i oglądając go z każdej strony, aby znaleźć najlepsze miejsce do ugryzienia i, przy okazji, badając zapach. Z nagłym ukłuciem niepokoju zorientowałam się, że grupka obcych wilków przerwała rozmowę.
- O, a od kogo to? - dopytywała umiarkowanie zainteresowana karczmarka.
- Jestem... córką Ciri i Admirała.
Według opowieści snutych przez babcie przy ogniskach w zimowe wieczory, o dobry szpiegu wiadomo niewiele, on sam natomiast wie wszystko o wszystkich. I strzela laserami z oczu, i zieje ogniem. A jednak, bycie kretem w swoim własnym domu, wymaga nieco bardziej skomplikowanego działania. Tam i tak wszyscy Cię znają, a jeśli nie znają, to zapytają pierwszego napotkanego sąsiada i już będą cię znać. Zdyskredytować się już na początku, przesadną skrytością, czy, nie daj losie, fałszywym imieniem, nie jest już nawet głupotą, a samobójstwem.
- No co to nie powiesz, dziewczyno, ja ich znam - odrzekła wadera z ożywieniem. - Kiedyś spali tu przez jedną noc. Pamiętam. A nie szukali tu przypadkiem jakiś czas temu mieszkania?
- Wspaniale. To prawie jakbym wpadła w gości do rodziny - rzuciłam jeszcze przyjaźniej, ponownie odwracając się przodem do kobiety i opierając o „ladę” całym swoim ciężarem. - Mieli, ale musieli przełożyć plany na później.
- A czego ty tutaj szukasz, e?
- A... pracy. - Przeciągnęłam się beztrosko, kładąc pysk na łapach. - Jak się ma robotę pomocnika i dużo energii, to bierze się co się da.
- Hm. - Wadera z zamyśleniem przesunęła jęzorem po wnętrzu swojej wargi. - Ja chyba nic dla ciebie nie mam. A za co pracujesz?
- Ku chwale rezultatów. Rodzice dają mi wszystko, czego potrzebuję. Ale lubię jeść, więc nie pogardzę jelenim żeberkiem, albo kaczym serduszkiem.
- Lubisz? - Zaśmiał się jeden ze stojących obok basiorów. - A nie widać.
Przymrużyłam oczy, ignorując docinek.
- A może wiecie, gdzie będą mieli jakieś zajęcie? - zapytałam ni to karczmarki, ni sąsiadów z boku.
- Hmm, idź do Marleny, zielarki. Ona tam sama siedzi, może jej w czymś pomożesz. - Karczmarka wzruszyła ramionami.
- Ta, idź do Marleny - basior nie dawał za wygraną. - W razie czego będziemy wiedzieli, gdzie szukać pomocy.
- Takie silne byki, w czym ja, mały żuczek, mogłabym wam pomóc?
Wilk zaśmiał się i lekko pokręcił głową.
- Córka Admirała, powiadasz... No nic, szkoda. Powinnaś wiedzieć pierwsza, że niedługo przyda się każda para łap.
- Czy mówimy o... - Błysk zaciekawienia nie zaślepił mnie całkowicie. Mój uśmiech przygasł nieco, jednak ze świetnym skutkiem zastąpiłam go porozumiewawczym uniesieniem brwi. Basior z niewinną miną wzruszył ramionami.
- Będę pamiętał. Kawka, tak? - Gdy skinęłam głową, odpowiedział mi w jakiś sposób uprzejmiej, niż wcześniej - Abruan.
Gdy tylko opuściłam polanę i znalazłam się ponownie w lesie, moim ciałem zawładnęła nieoczekiwana fala dreszczy, jakbym podświadomie próbowała strząsnąć z siebie każdą pozostałość po spotkaniu z tamtejszymi wilkami. Wolałam nazwać to uprzedzeniem, ale silne wrażenie nieustannie podszeptywało mi, że to, co Agrest i Mundus mówili o członkach WSJ, nie było pomyłką.
Ponownie więc wyruszyłam w drogę. Tym razem okazało się, że aby dotrzeć do celu, muszę oddalić się od wschodniej części terenów watahy. Na szczęście podróż minęła bez niespodzianek i jedynym, na co mogłam się uskarżać, była masa czasu straconego na dreptanie po lesie i szukanie najpierw owej enigmatycznej karczmy, a potem jaskini zielarki. Ku swojej niebotycznej radości, zastałam ją na miejscu i jeszcze tego samego dnia mogłam dopisać do swojej listy znajomych z Watahy Szarych Jabłoni nową twarz, wraz z krótkim opisem. Marlena. Całkiem przyzwoita, dosyć grzeczna. Podchodzi do obcych z rezerwą. Samowystarczalna, zadania wyznaczyła mi dość obojętnie. Pewnie dlatego, że przez większość czasu pracowała sama, i, jak sama stwierdziła, przychodzili do niej coraz to nowi pomocnicy, więc w zasadzie do żadnego nie mogła na dobre się przywiązać.
Tyle mogłam wywnioskować z naszego pierwszego spotkania. Prawdziwą pracę zaczęłam od następnego poranka. A ponieważ okazało się, że w jaskini zielarki roboty było jeszcze mniej, niż u stryjka, mogłam poświęcić sporo czasu na rozwijanie stosunków towarzyskich. Z jednej strony cieszyłam się, że los zaprowadził mnie akurat pod próg Marlenki. Z drugiej jednak - to nadal średnio, pomyślałam. Wylądowałam daleko od centrum. Zupełnie inaczej, niż w WWN, ale wszak i „warunki zatrudnienia” były inne. Tu nie mogłam wejść jak do siebie, a w razie potrzeby schować się pod skrzydłami Mundurka, albo za plecami Szkła. Musiałam radzić sobie sama, dopóki nie doszłoby do jakiejś wybitnie groźnej sytuacji. Musiałam postępować z wyjątkową delikatnością, stąpając po tym bagiennym gruncie. W praktyce, siedziałam w WSJ przez następnych kilka dni, ciesząc się, że w ogóle już jestem na miejscu.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz