wtorek, 2 stycznia 2024

Od Agresta - „Rdzeń. Pytania nie cichną”, cz. 1.11

Pierwsze mrozy. Koniec lata, albo raczej już burego okresu przejściowego, dla porządku zwanego u nas jesienią. Ileż się wtedy ciekawego działo. Wszystko dla tych maleńkich nasionek, o które chcieliśmy zadbać bardziej niż o własne dzieci, choć jedno z drugim było w niewątpliwy sposób powiązane.
- Wybierajcie, które chcecie. Po dwa na jedno miejsce, czyli w sumie osiem. Wtedy będzie większa szansa, że któreś wykiełkuje. - Lestek pod okiem Ableharbina, wysypał na skalną gładź przed nami kilkanaście nasion. Agrest w zadumie zacisnął wargi.
- Dla mnie wszystkie są takie same.
- Nie inaczej - przytaknąłem, wpatrując się w połyskujące, brązowe łezki. - Najlepszym dowodem, że każecie wybierać. - Zaśmiałem się, rzucając stojącym przed nami wilkom krótkie spojrzenie. Z niewinnością Cherubinka, młody sekretarz pogodnie wzruszył ramionami.
- Te słabe oczywiście odrzuciliśmy - wyjaśnił staruszek. Jeszcze raz spojrzałem na swojego wilczego towarzysza. Westchnąłem cicho, nie znajdując w jego oczach niczego nowego, po czym niewybrednie odliczyłem osiem nasion, które upadły najbliżej.
- Kiedy się wam za nie odwdzięczymy? - mruknął alfa.
- To nie będzie potrzebne - oświadczył Ableharbin. - Jeśli sprawę nasion załatwiliśmy, pozwólcie zaprosić się na krótki spacer.
Zdążyłem już przekonać się, że to tak sekretarz najbardziej lubił załatwiać sprawy, a na spacerach można było omówić z nim więcej tematów, niż na jakiejkolwiek ważnej rozmowie za zamkniętymi drzwiami. Można by rzec, że nogi prowadziły go przez życie w tempie politycznego poloneza. Oczywiście już po chwili dotrzymywaliśmy mu kroku.
- A więc jednak jest coś, co będzie potrzebne. - Agrest popatrzył na niego podejrzliwie. Wolałem nie wtrącać się, dopóki nie będzie to konieczne.
- Nie - odrzekł sekretarz. - Widzicie, przyjaciele, czymże jest dla nas wynagrodzenie za nasiona? Gdy drzewa wyrosną, będziecie mieli z nich te same środki, co my, więc zapłata nimi będzie pozbawiona sensu. Płacić dziś, czym innym, za te kilka ziarenek? Jaką one teraz mają wartość? Wolę, by był to prezent od nas dla was.
- I mniej więcej to mamy powiedzieć w naszej watasze - wtrąciłem.
- Tak będzie najrozsądniej, mój rzeczniku. - Ableharbin z aprobatą kiwnął mi głową.
Nasiona zostały więc pozyskane. Tego samego dnia, umyte i bezpiecznie zakopane w misce z piaskiem, spoczęły w jaskini alf, by następnego ranka powędrować wraz z całym pochodem członków watahy z powrotem na południe.
- Tu kopcie. I tam. - Agrest, z miską ziaren w pysku, nieco sepleniąc, wskazał na cztery miejsca. I już po chwili zaroiło się od małych łapek, które zawzięcie drapały twardą ziemię. Alfa z dumą obserwował stadko szczeniąt, ofiarowanych miejscowemu sierocińcowi i watasze zamiast zamorskich smakołyków przez podróżników po jednej z ich podróży. Z radością przystąpiło ono do wolontariackiej pracy za swoją nową prawdziwą Ojczyznę, choć nie wiedziało jeszcze, kim owa niewiasta tak naprawdę jest.
- No dobrze, dobrze, przerwa. - Oznajmił Bleu, który grzecznościowo zgodził się opiekować malcami podczas ich wielkiej misji. - Gleba jest zmarznięta.
- Trochę za bardzo nam przymarzła - wymamrotał alfa. - A może wcale nie trzeba było słuchać Nadziei i nie czekać.
- Twarda jak kamień, bo to sam piach. Według mnie nic nam tutaj nie wyrośnie.
- Dostaliśmy od Delty przepis na nawóz. Szklanko, proszę cię tu z miksturami.
- O panie, co tak śmierdzi? - Błękitny basior odsunął się gwałtownie.
- Zgniłe pokrzywy czy coś takiego, nie znam się na tym. - Agrest podrapał się po nosie. - A tutaj mamy jeszcze trochę torfu. Przed południem ziemia powinna odtajać, ale nie ma sensu tyle czekać. Niech dzieciaki odpoczną trochę i wezmą się za dwa dołki, a dwoma zajmą się Runa z Myszką.
- Pomogę. Nie muszą być przecież głębokie. - Podreptałem za wilczycami i wziąłem się do pracy. Co prawda mogłem używać tylko jednej nogi równocześnie, ale moje pazury, ostrzejsze od wilczych, łatwiej wsuwały się pomiędzy okruchy zbitego piachu. Ostatecznie uwinęliśmy się z kopaniem dość sprawnie. Nasionka z namaszczeniem zostały umieszczone w ziemi i polane nawozem. Wreszcie pomiędzy czterema dziurami, zasypanymi świeżą ziemią, wygrzebana została piąta, w którą wbito palik, oznaczający położenie naszej małej świątyni. Cały zespół otoczył ją ciasnym kręgiem, przyglądając się swojemu dziełu.
- Mówię wam - szepnął Bleu. - Będzie z tego wielka figa z makiem, a nie jabłka.
- W WWN mówili, że to drzewko lubi piaszczyste gleby - napomknąłem. - Zresztą we wsi też na takich rośnie. Miejsce wydawało się w sam raz, ale sam już nie wiem.
- Pożyjemy, zobaczymy.
- Dziękuję za tę wspaniałą przygodę, a teraz czas się rozejść. - Agrest zakończył afirmację w zwięzłych słowach. - Póki co Szklanka jest odpowiedzialna za przygotowywanie nawozu. Myszka i Runa za regularne podlewanie, jak trzeba to napowietrzanie, czy nie wiem co tam się z tym jeszcze robi. Gdy już wykiełkują, wyznaczymy kolejne zadania. Trzeba będzie pomyśleć nad posadą opiekuna drzew - mruknął jeszcze sam do siebie. - Razem z tym historykiem trzeba go wpisać w papiery.
Tyle wydarzyło się, zanim podstępnie zapadły ciemności, zwane u nas zimą. Pozostało tylko czekać, aż Słońce letniej radości rozbłyśnie na nowo, a z ziemi wyjrzy zielona szyjka i rozwinie swoją wystawną suknię z liści.
Tymczasem mrocznie, głucho, aż w uszach dzwoni. Noc rozświetla wielobarwny błysk, a odgłos wystrzału rozchodzi się ponad lasem. To wojna, czy tylko świętowanie? Nie ma nikogo, kto mógłby odpowiedzieć, a ja jestem już zbyt zmęczony, by się nad tym zastanawiać. Nie spałem przez ostatnie dni. Czuję, jakby mój mózg zaczynał się rozpływać. Zresztą  co za różnica, skąd nadejdzie śmierć. Ona i tak jest nieunikniona.
Stoję pośrodku polany. To chyba Polana Życia, a może jedynie jakieś podobne do niej miejsce. Wiem tylko, że znam je dobrze; to wszystko mój dom.
Odległy trzask przykuwa moją uwagę. Miesza się z jękami ginących zwierząt. Nie poukrywały się w swoich leśnych norach, bo ich nor już nie ma; wszystkie spadają w przepaść. Ziemia zapada się z każdej strony, a horyzont zbliża się z prędkością pędzącego konia. Sztywność ogarnia moje kończyny Nie ma dobrego kroku; w którą stronę nie spojrzeć, nicość, pustka płynie ku mnie. Pozostaje mi tylko jedna droga: w górę. Rozkładam skrzydła, ale nie zrywam się do lotu; rozkładam je w geście bezradności.
Tymczasem z oddali dochodzą coraz głośniejsze szelesty, skowyty, dyszenie. Jakby całe stado wygłodniałych psów na złamanie karku biegło za zapachem ofiary. Może nie umierają, a są tylko bezwolnymi narzędziami śmierci. Nie widzę ich. Tylko słyszę.
Gdyby tylko płaszcz nie ciążył mi u ramion. No cóż, przychodzi się pożegnać, stary druhu. Rozwiązuję supeł i jeszcze raz próbuję wzbić się w powietrze. Tym razem się udaje, tyle że zupełnie nie kontroluję kierunku. Trudno powiedzieć, gdzie jest góra, a gdzie dół, gdy świat wiruje, a ja wiruję razem ze światem. A drapieżne szczęki są już przy mnie. Sekundy dzielą je od rozpłatania mnie na krwiste strzępy. Nie mogę się od nich oddalić, a one konsekwentnie pełzną w moją stronę. Może wcale nie lecę, a leżę na ziemi.
Leżę na ziemi.
Leżę na ziemi. Rzeczywiście; ale zdolny jestem jeszcze do walki. Zwijam się więc jak zdeptana żmija, by wykłuć oczy napastnikowi, którego oddech już czuję na swoich piórach.
Przeraźliwy pisk w jednej chwili wyrywa ze mnie wszystkie siły. Nie potrzeba szczęk, ten piekielny głos lada chwila rozniesie moją czaszkę na okruchy. Zamiast walczyć, rzucam się w panice, myśląc tylko o uciszeniu strasznego hałasu. To już nie przeciwnik, a bezosobowy koszmar, wszechobecne zagrożenie, jest wszędzie wokół mnie. Jego skrawki chwytają za moje pióra, rozrywają skórę kawałek po kawałku. Nie wiem już, czy to jego pisk, czy mój, nie wiem, które z nas umiera. Wiem tylko, że coś właśnie obraca się wniwecz, wytrząsając z siebie resztki duszy, która już za moment roztopi się w mroźnym powietrzu i rozpłynie po atmosferze.
Gdy mój przeciwnik powoli przestaje walczyć, dociera do mnie, że w dziobie ściskam kawałek jego ciała. Wzdrygam się, czując soczyście rzeczywisty ciężar tkanek i mięso chrzęszczące na języku.
Otwieram oczy, a to co trzymałem gdzieś ucieka. Wspomnienie pisku zaciera się w ciszy i znowu wszystko jest normalnie; wróciłem do domu.
Łuna jaśniejąca ponad koronami drzew powiadomiła mnie, że moja szansa na spokojny sen tej nocy bezpowrotnie minęła. Na moich skrzydłach co i rusz lądowały nieśmiałe płatki śniegu. Trawa wokół już od nich pobielała. Obie mieszkanki polany jeszcze spały, a ich spokojne oddechy mieszały się z lekkim wiatrem. Poruszyłem nogą, sprawdzając, czy władza we wszystkich kończynach oby na pewno powróciła. Zdawało się, że tak.
Jednak choć byłem już obiema nogami i umysłem na jawie, posmak krwi nie znikał. Przełknąłem ślinę. Krew. Paniczna fala gorąca zalała mnie od środka. Metaliczny zapach zakręcił mi się w gardle. Ostrożnie obróciłem się na brzuch, by wstać, i przy tym ruchu nagle coś zakłuło mnie wewnątrz dzioba, zmuszając do splunięcia na ziemię. Nadgarstkiem lewego skrzydła dotknąłem swojego języka. Pióra zabarwiły się na czerwono.
Czy ja to sam sobie zrobiłem?
Gdy podnosiłem się z posłania, coś zachrzęściło w świeżym śniegu pod moją stopą. Zanim wyszedłem, zakopałem nożyk w trawie, daleko od mojego nowego miejsca spoczynku; w starym, tuż obok legowiska Kawki. Zacisnąłem szczęki, by chociaż trochę zniwelować narastający, pulsujący ból, co nie przyniosło oczywiście żadnego skutku. Prawdopodobnie to właśnie przeważyło szalę wyboru, w którą stronę udać się najpierw, witając nowy dzień powszedni. Cele były bowiem na ten dzień trzy. I tym razem, o pochmurnym wschodzie odległego Słońca, nie skierowałem się ani na południe, do WWN, ani na północ, do Agresta, a nieco bardziej na wschód. Tam, gdzie cywilizacja roztaczała swoje światło nad ofiarami zjawiska powszechnie i jednomyślnie zwanego nieszczęściem. I ja pozwoliłem sobie na zbliżenie się do jej majestatu. Bezlistne gałęzie krzewów tańczyły w rytm wiatru, a powieszone u wejścia ogniki, jak latarnia na morzu, rozjaśniały cel wędrówki strapionych.
- Delto. - Mój głos, choć cichy, rozszedł się po nieruchomym pomieszczeniu. Dwoje wilków spało w głębi głównej sali, a medycy musieli spędzać czas w swoim pokoiku. Już niebawem długoucha czuprynka wychyliła się zza ścianki splecionej z gałęzi, lecz nie ze strony, z której się jej spodziewałem. Delta, a zaraz za nim młoda alfówna, Frezja, wyszli z izolatki. Mały wilk ciepło skinął jej głową, jakby na potwierdzenie ostatnich słów rozmowy, której nie zdążyłem usłyszeć. Potem zwrócił się do mnie.
- Widzę, potępione dusze znowu nawiedzają moje domostwo. Hm? - Ponaglił mnie ruchem pyska.
- Niestety zapas pokrzyw, który przygotowaliśmy dla sadzonek, z jakiegoś powodu spleśniał. Agrest kazał zapytać, czy nie macie czegoś u siebie. - Kończąc wypowiedź przełknąłem ślinę, a wraz z nią trochę słonej posoki, która znowu zaczęła napełniać moje gardło.
- Niczego się ten zgred nie uczy. Agrest kazał, jak zwykle. - Delta, kulejąc po swojemu, podszedł do półki zastawionej słoikami. Szkło zaczęło stukać w jego łapach.
- Ile jesteśmy wam za to krewni?
- Gdy będę czegoś chciał, sam po to przyjdę i gwarantuję ci, ptaku, że dostanę - odparł Delta stalowym głosem, stawiając przede mną słoik z posiekaną pokrzywą. - Od razu mówię, żebyście nie fatygowali się po więcej, bo i tak nie dostaniecie ani złamanej gałązki. A i to dostaliście tylko ze względu na to, że jabłkami ma się wieść całej watasze. Agrest kazał, myślałby kto. Agresta duma kole, co? Czy nie chce się ruszyć starych kości?
- Od kiedy to alfa ma biegać za wszystkim sam i równocześnie być stanowisku? Pozbądźcie się swoich pomocników i posmakujcie tego miodu, zanim postanowicie pluć jadem - odfuknąłem, pochylając głowę i powstrzymując się od niemego zwerbalizowania bólu przeoraniem ziemi pazurami. Z jednej strony miałem ochotę milczeć i dać spokój swojemu nieszczęsnemu językowi, z drugiej, tego poranka słowa medyka zaczynały wyjątkowo mocno działać mi na nerwy. Niespokojnie przestąpiłem z nogi na nogę.
- Dokąd to? Jeszcze nie skończyłem. Jak już cię licho przywiodło, przekaż alfom, że potrzebujemy stanowiska dla drugiego medyka. Tia świetnie sobie radzi ze swoją pracą, a ja jej ufam. Czas, żeby rozwinęła, za przeproszeniem, skrzydła.
- W porządku. Zrozumiałem, Delto. - Czując, że mój język drętwieje, tylko skinąłem mu głową na pożegnanie w szacunku i opuściłem progi szpitala. Za moimi plecami rozległy się kulejące kroki medyka, wracającego do swoich obowiązków.
W wyjściu minąłem się z Kawką. Nie miałem pojęcia co tam robi, zwłaszcza że wyglądała na więcej niż zdrową, lecz nie zajęło to moich myśli na długo. Wymieniwszy krótkie powitania, rozeszliśmy się do swoich zajęć. Agrest czekał na pokrzywy.
- Masz?
- Masz - mruknąłem, wręczając mu słoik.
- To dobrze. Będą miały nawozu, że wystarczy do wiosny jak malowanie. - Szary wilk rozpogodził się.
- Jest jeszcze sprawa od Delty. Chce zrobić z Tii medyka.
- A czy ja mam coś do ich wewnętrznych porządków? - Obruszył się. - Potrzebny im drugi medyk, niech sobie Tia będzie medykiem. Nawet dziś wszystko to zapiszę w spisie stanowisk i poślę Legiona z wieścią. Medykowi co prawda przysługują całkiem spore dodatkowe racje ze spichrza, ale jesteśmy w stanie ponieść ten koszt. Byle teraz każdy pomocnik nie zechciał teraz zostać głównym medykiem.
- Nie sądzę, żeby się na to zapowiadało. - Chrząknąłem i ostatkiem silnej woli zmusiłem swój język do przełknięcia śliny, by znowu nie splunąć krwią.
- A z tobą co? Gdyby nie to żeś siny na co dzień, powiedziałbym, że jakiś blady jesteś.
- Nic, trochę źle spałem.
- A to dzień jak co dzień.
- No.
- Zostajesz teraz ze mną, czy lecisz do tych swoich przyjaciół na południu?
- Lecę. Mają dziś zebranie.
- Ech. W porządku. - Agrest opuścił wzrok i gładko przerzucił słoik z łapy do łapy. - Tylko się tam nie przepracuj. Źle wyglądasz. - Spojrzał na mnie spode łba.
- Każdy czasem bywa niewyspany. Do zobaczenia.
- I nie wywołajcie mi tam rewolucji! - zawołał za mną jeszcze. - Mówię ci, to podejrzane typy, kto wie, czy nie jacy anarchiści!
Uśmiechnąłem się pod nosem, na szczęście już poza zasięgiem Agrestowego wzroku.
Gdy wąską ścieżką zmierzałem na południe, a nie było to jeszcze nawet w połowie trasy, kilkanaście metrów przede mną, złota wilczyca dosłownie przebiegła mi drogę. Jeśli mnie nie zauważyła, to musiała wyczuć, ale nie zatrzymała się ani nie zwolniła. Byłem pewien, że Kawka wraca na naszą polankę, wprost z jaskini medycznej. Coś w jej krokach mi się nie spodobało. Były szybkie, a jednocześnie nie rozpędzała się. Nogi poruszały się sztywno. Pyska nie widziałem, a szkoda; tylko on powiedziałby mi o tym, co za emocje naprawdę ją goniły. Gdy zniknęła wśród drzew, uszanowałem jej nieme życzenie i nie opuściłem swojej ścieżki.
W jaskini zebrań towarzyszy Ableharbina panował zwyczajny gwar. Tordat dyskutował o czymś z Lestkiem, Piskacz podgryzał sobie dziczy kieł. Lagimira i jej cichsza koleżanka Mierzyrka gawędziły sobie o czymś beztrosko. Tego dnia to właśnie Lagimira jako pierwsza podjęła temat.
- Towarzysze. Ponieważ ostatnie inicjatywy są pomału wprowadzane w życie, dzisiejsze spotkanie będzie bardziej akademickie. Jako wadera piastująca stanowisko nauczyciela podstaw i niejako obyta w teorii nauk społecznych, mam zaszczyt je poprowadzić. Zacznijmy od podniesienia trzech ważnych haseł. Siła, dobrobyt i sprawiedliwość: to one przywiodły nas wszystkich tutaj, na nasze miejsca. To one przyświecają nam w pracy. Dlaczego o nich mówić, zapytacie? Ano, byśmy nigdy nie zagubili się w naszym celu, zakładającym postawienie fundamentów pod rozwój każdego z sektorów watahy: bezpieczeństwa zewnętrznego i wewnętrznego, ogólnodostępnej służby zdrowia, wszechstronnego i możliwie wysokiego kształcenia młodzieży oraz dążenia do równego podziału wszelkich szans i dóbr. O każdym z tych punktów można mówić oddzielnie, ale dziś nie będziemy tego robić.
Podniosłem wzrok na pozostałych naszych towarzyszy. Wszyscy słuchali z przejęciem. Tylko Mierzyrka z cichym chichotem stuknęła w łopatkę Witomira, któremu się przysnęło. Tymczasem prowadząca mówiła dalej.
- Z radością mogę przyznać, że obecnie udaje nam się z powodzeniem wprowadzać w życie pierwsze zmiany, które w przyszłości będą mogły zaowocować wymiernymi korzyściami dla watah na Wschodnich Ziemiach NIKL-u. Mamy nadzieję, że pomoże to znacząco podnieść poziom życia ich członków. - Reszta zespołu przytaknęła jednogłośnie, choć bezgłośnie. - A teraz do rzeczy. Uważam, że to już najwyższa pora. Kto jest za tym, by poszerzyć nasze grono o innych, których pomysły pokrywają się z naszymi i którzy podzielają chęć czynienia naszej ziemi coraz przyjaźniejszą do życia?
- Jestem za! - zawołała radośnie Mierzyrka, a inni ochoczo po niej powtórzyli. I ja w namyśle pokiwałem głową. Inicjatywa wydawała się słuszna. Im nas więcej, tym weselej, czyż nie?
- Należy każdego z naszych zaufanych przyjaciół zapraszać na zebrania, by mógł sam ocenić, czy chce się przyłączyć do realizacji naszej dobrej myśli. Wychodzę także z propozycją wyodrębnienia części spotkania, przeznaczonej na wprowadzenie nowicjuszy w istotę naszego planu.
Zebranie zakończyło się jak zwykle, życzeniem sobie dobrego tygodnia, a gdy to nastąpiło, Ableharbin wyraził wolę towarzyszenia mi w drodze powrotnej na tereny WSC i przy okazji przeprowadzenia kolejnej, przyjacielskiej rozmowy.
- Nasiona już w ziemi? Z chęcią je obejrzę - oznajmił.
- W ziemi. Pozostaje mieć nadzieję, że wszystko zrobiliśmy dobrze, albo chociaż na tyle nieźle, żeby pozwolić im wykiełkować. Czas pokaże.
- Jasne. Żeby się wam i nam zdrowo chowały, te nasze latorośle - odpowiedział. Zrezygnowałem z dodawania czegokolwiek od siebie, gdyż niespodziewanie wnętrze mojego dzioba, od czubka języka aż po gardło, znowu przeszył ból. Najwyraźniej rana, którą już miałem za zasklepioną, otworzyła się na nowo. Skrzywiłem się nieznacznie. Ableherbin wykorzystał chwilę ciszy, by zmienić temat. - Rozmawiałem sobie jakiś czas temu z tym waszym medykiem. - Skrycie posłałem mu tylko niewymowne spojrzenie, drobnym ruchem skrzydeł poprawiając jesionkę na karku. Byłem szczerze ciekaw, co usłyszę. - Zaprawdę ciekawy osobnik. Przypomnijcie mi proszę, towarzyszu Szkliwo, gdybym kiedyś uznał waszą watahę za dobrze przez siebie poznaną, że nigdy nie warto tego robić. To miejsce jest jak dziewicza dżungla, z której zakamarków wychylają się coraz to niezwyklejsze okazy.
- Delta jest mądrym wilkiem, a ponadto doświadczonym. No i to doskonały fachowiec. Ale dlaczego miałby być aż tak niezwykły?
„Tak was oczarował?” - pomyślałem. - „Może wolelibyście mieć takiego rzecznika? Na to zresztą nie ma szans, nie miałby w tym interesu. Delta nie sprzeda się tak tanio jak ja. Wymagania jego wykonawczego sektora są proste i praktyczne, więc gdy czegoś potrzebuje, po prostu idzie i mówi, że oczekuje spełnienia prośby tu i teraz. A że ma unikalny dar bycia Deltą, wielkim medykiem, jego prośby są tu i teraz spełniane”.
- Wiecie, towarzyszu. - Sekretarz szedł i mówił w jednakowo dystyngowany sposób. - On naprawdę ma coś w głowie, bynajmniej nie mam na myśli instrukcji obsługi moździerza do mielenia majeranku. I jest tego świadom.
- Tyle zdążyłem zauważyć.
- A jednak słyszałem, że Agrest mimo to nie żyje z nim najlepiej. - Ton Ableharbina zmieniał się na nieuchwytnie poważniejszy.
- Ach. To zupełnie prywatne sprawy.
- W które asystent Agresta jest wtajemniczony. - Basior z lekka opuścił powieki.
- Tylko na tyle, na ile cała publiczność Poliszynela.
- Wasz teatr zatem niebawem zbankrutuje.
Otworzyłem dziób, po czym zamknąłem go ze słabym śmiechem.
- Ukłony dla was, towarzyszu sekretarzu. Czy mam coś przekazać Agrestowi?
- Jeśli możecie, tak, a ja w zamian za to nie będę już niedyskretnie dopytywać. Żeby postarał się nie widzieć w tym wilku ani medyka, ani sąsiada, z którym się o miedzę sąduje, ale wytrawnego polityka. Zwycięstwa są o wiele bliżej, gdy dostrzegamy w pozostałych graczach przejawy mistrzostwa, kimkolwiek by się oni ostatecznie nie okazali. Źle czuję się w roli dydaktyka, gdy przychodzi mi wcielić się w niego w takiej sytuacji, przeto wybaczcie mi pouczający ton. Ale wierzę, że i ja, i wy, i wasz bezpośredni przełożony, mamy wspólny cel. Dlatego wychodzę do was z sercem w łapach.
„A więc będziecie go obserwować” - W zamyśleniu spojrzałem na niego kątem oka. - „Rozumiem. Wy sami jeszcze nie wiecie, kim naprawdę jest ten wilk”.
- Tam, na prawo, zasadziliśmy nasze drzewa.
- Zbliżmy się do nich.
Już po spojrzeniu, jakim Ableharbin obdarzył piaszczyste dołki, mogłem nabrać względnej pewności, że wie na temat sadownictwa nie więcej, niż jakikolwiek inny, przypadkowy wilk, który nigdy nie miał do czynienia z roślinami, a nawet i spora część tych, które miały, ale swobodnie poruszały się głównie w temacie ziół.
- Wspaniale. No cóż, u nas wygląda to podobnie. - Sekretarz rozejrzał się. - Więc jak mówiliście, gdzieś niedaleko jest i wasz dom?
- Niedaleko. Kawałek dalej.
- A więc wzrastające drzewa najpewniej będą dobrze pilnowane.
- Postaramy się.
Ponieważ wilk bez słowa ruszył dalej, podążyłem za nim. Nie minęło wiele czasu, aż do naszych uszu dobiegły podniesione głosy od strony polanki. Z jakiegoś powodu od razu połączyłem je z w moim odczuciu nieco nietypowym zachowaniem Kawki przed kilkoma godzinami, a to wzmogło mój niepokój.
- To tutaj sobie mieszkacie?
- Wspólnie z kilkorgiem lokatorów. - Przyspieszyłem kroku.
- Czy to jeden z nich? - Basior swawolnie zmarszczył nos, gdy na naszej drodze stanął ktoś, kogo jeszcze nie tak dawno rzeczywiście mógłbym nazwać lokatorem. Za nim już widniało jasne światło, które wpadało na berberysową polankę bez konieczności pokonywania bariery koron drzew. Złotopióry zbliżał się do nas wolno i mocno chwiejnie. Gdzieś za nim szła Wrona, lecz ona zatrzymała się gdy tylko dostrzegła, że nie jestem sam.
- Nie. On tu tylko kiedyś mieszkał.
- Morderca. - Złote skrzydło, wyciągnięte ku mnie w oskarżycielskim geście, powściągliwie odepchnąłem na bok. Stanęliśmy na ścieżce, naprzeciwko siebie. - Ten tutaj, tak tak! Ale taki trochę nieskuteczny.
- No, no. - Ableharbin uniósł jedną brew. Chrząknąłem. Moje oczy z pewnością błysnęły przelotnym zmieszaniem, lecz całe ciało, ruszając dalej swoim z lekka kołyszącym krokiem, wyraziło już tylko lekceważenie.
- Kaj, przecież ty jesteś kompletnie pijany - rzuciłem trochę mimochodem, trochę drwiąco.
- Od pierwszej chwili wiedziałem, że jesteś psychiczny - wybełkotał. - Wiedziałem.
- Pozwolę sobie zapamiętać treść naszej pogawędki jako zwieńczoną trafnymi wnioskami. - Sekretarz uprzejmie skinął mi głową, na co otrzymał analogiczną reakcję. - I wrócić się do swoich obowiązków.
Potrzebowałbym chwili, by spośród możliwych wybrać odpowiedź, która w pełni by mnie zadowoliła. Ostatecznie poprzestałem na krótkim:
- Widzimy się jak zwykle.
- Oczywiście.
Wzrokiem odprowadziłem wilka do najbliższego zakrętu.
- Zabierz go z naszego domu, Wrona. Zrobisz to dla mnie? - zapytałem, wcale na nią nie patrząc. - Ach, Kaj. Jestem pewien, że nie jesteś zły. Jesteś po prostu bezbrzeżnie głupi i nie potrafisz ocenić niektórych swoich działań. - Wilczyca zastrzygła uchem, słuchając w ciszy. Zrobiła nawet drobny kroczek naprzód, ale na zamaszysty gest złotopiórego, znaczący mniej więcej „No chyba żartujesz!”, znów stanęła jak wryta.
- Uprzejmość wychodzi ci jak wszystko inne. - Kaj taksował mnie wzrokiem spod na wpół przymkniętych powiek. Wyraźnie kiwał się na boki. - Nawet zabić nie potrafisz dobrze.
Nieśpiesznym ruchem rozwiązałem supeł pod swoją szyją i zsunąłem jesionkę z jednego, potem z drugiego ramienia.
Pierwsze uderzenie zwaliło przeciwnika z nóg. Zapiszczał, gdy jego skrzydło znalazło się w stalowym uścisku szponów, które, przebiwszy pokrywę piór, wkłuły się pod skórę, a potem szarpnęły, podrywając całego ptaka z powrotem w powietrze. Lżejszy był ode mnie. Chudszy. Delikatniejszy. Na chwilę przestał dotykać ziemi, by jak worek kartofli łupnąć w twardy pień drzewa. Wtedy wykonał pierwszy, niezborny ruch, który mógłby być odpowiedzią na atak... gdyby tylko dostał trochę więcej czasu. W tamtej chwili nie zamierzałem już czekać na błyskotliwe komentarze i finezyjny trzepot złotymi piórami.
- Wielki Huku, oni się pozabijają! - wrzasnęła Wrona, drepcząc w miejscu, niepewna, czy powinna próbować wkroczyć w wir walki, czy zrobić kilka kroków do tyłu, zanim dostanie rykoszetem.
- Wrona! - Kawka, która właśnie wypadła z polanki, próbowała okrążyć nas i przedostać się w pobliże towarzyszki. Z odrazą rzuciła okiem na plamę krwi, która zabarwiła trawę. - Biegnij do wojskowej po kogoś, no leć!
Brązowa wilczyca skwapliwie wykonała polecenie, podczas gdy druga odetchnęła głęboko i przezornie wycofała się na kraniec polany.
Złotoskrzydłe, nadobne stworzenie, napędzane siłą bezwładności, wykonało niezgrabny kołowrotek wokół swojego przeciwnika i przekoziołkowało po trawie, zatrzymując się w plątaninie berberysowych gałęzi. Dość szybko rozróżniło górę od dołu i podźwignęło się na nogi, moment przed tym, jak zostało na nowo wbite w piach.
- Szkliwo! Szkliwo! - wołała wadera, nie wywołując jednakowoż żadnej reakcji, nie wspomniawszy o składnym odzewie. Gdy posiłki z jaskini wojskowej wreszcie dotarły, Koyaanisqatsi, przygwożdżony do ziemi, mamrotał coś niezrozumiałego i ostatnimi targnięciami próbował wyrwać się nogom ściskającym jego gardło.
- Zapamiętaj to sobie... Raz na zawsze, gnido... - Gdyby nie adrenalina, nasz dzisiejszy główny bohater, Szkliwo, który rzeczywiście może jednak taki zupełnie bez skazy nie był, pewnie wyplułby płuca wcześniej, niż dokończył zdanie. Wtedy też, co prawda trochę po czasie, ale zawsze liczą się chęci, ledwie żywy Kaj został wreszcie wyciągnięty spod kłaczka furii przez Wronę i przyjaciół z jaskini wojskowej.
- Mamy jego też zabrać do medyka? - zapytała Laponia, podtrzymując mnie z boku, już tylko pro forma.
- Nie, z nim wszystko w porządku. Niech się już lepiej nie spotkają. - Kawka dotknęła łapą swojego czoła. Nawet ono było całe spięte. - Możesz go tu zostawić.
- Jesteś pewna? - Żołnierka pozwoliła sobie na delikatny grymas powątpiewania, ale otrzymawszy za odpowiedź tylko kiwnięcie głową, wzruszyła ramionami i zeszła ze sceny. Zostaliśmy sami, po dwóch stronach polanki. Zgarnąłem z ziemi swój płaszcz i usiadłem pod drzewem. Dłuższą chwilę zajęło nam obojgu dojście do siebie, lecz gdy to już nastąpiło, a cisza zaczynała być cięższa niż powinna, złota wilczyca uznała za stosowne przerwać ją.
- Co tu się stało?
- Słyszałaś, jak mnie nazwał? - Mój głos drżał, ale słysząc drżenie także i w jej głosie, pozwoliłem sobie na zupełne zignorowanie tego faktu.
- To do niego podobne. Za to dziwi mnie twoja reakcja.
- Jest na to jakieś przysłowie. Może to, że dopóty dzban wodę nosi...
- No i co ja mam teraz zrobić? Zjawił się tu, by prosić o możliwość wprowadzenia się na nowo. Mam wyrzucić go z domu? Czy ciebie?
- Dlaczego niektórym wolno wszystko, a niektórym nic? - W moich oczach zamigotał piękny, soczysty znak zapytania. Wadera położyła uszy po sobie.
- Nie rozumiem, co się z tobą dzieje. Wy nie walczyliście, ty po prostu się na nim wyżyłeś. - Gdy jej wargi zarżały, odwróciłem wzrok, trochę dla niej, trochę dla siebie. Wracając myślami do początku naszej sprzeczki, odniosłem dziwne wrażenie, że w jej słowach rzeczywiście może być trochę prawdy. - Szkliwo!
- Co?
- Krew cieknie ci z dzioba.
- Uch. - Starannie wytarłem wierzchem skrzydła ściekającą po szyi stróżkę.
- Ty masz jakiś krwotok wewnętrzny. Naprawdę powinieneś pójść do medyka.
- Nie ma mowy. To nic poważnego, tylko zraniłem się w język. - Wstałem na równe nogi, by chociaż wyglądać trochę mniej flakowato. - Od kiedy tak ci zależy na Koyaanisqatsim? Niech nasze sprawy pozostaną naszymi sprawami, a sieć zależności okaże się nieprzerwana i godna zaufania.
- Nie rozumiem.
- Nie ma takiej potrzeby. - Nadal czułem, że moje mięśnie, przygotowane na dokończenie walki, drżały. Oddech tylko nieznacznie zwolnił, jeszcze nie do końca świadom, że pora się uspokoić. Mózg nadal pracował na szybszych obrotach. Wtedy właśnie jakieś drzwi otworzyły się w nim, rzucając światło na całą zawartość ukrytej za nimi komnaty. Wyskoczyło zza nich wyjątkowo niewyszukane zmęczenie niejasnością. Dla rozpędzonego umysłu ważenie każdego słowa i zastanawianie się nad znaczeniem niedomówień otrzymanych w odpowiedzi, nagle wydało się niepotrzebną stratą czasu i energii. W mojej głowie rozległo się krótkie „Teraz albo nigdy”. - Jest tyle ważniejszych rzeczy. Czy nie moglibyśmy po prostu ich w końcu omówić?
- Nie wiem czy to dobry moment. Miałam dziś trudny dzień i czuję się tragicznie. Ale proszę, co takiego masz na myśli?
- Dobrze wiesz. Żaden moment nie jest dobry, trudno. Chciałbym, żebyśmy w końcu doszli do porozumienia i bynajmniej nie chodzi mi o to, byśmy rozeszli się w pokoju. Nie potrafię udawać, że jest inaczej. To znaczy pewnie potrafię, ale w sumie dlaczego miałbym to robić w nieskończoność?
- To znaczy, czego byś chciał w związku z tym?
- Chciałbym z tobą... być po prostu.
- Czy ty mi się... - rzuciła z niedowierzaniem. - Oświadczasz? - Jej oczy otworzyły się szerzej.
- Jeśli tak to nazwiesz. Tak, myślę że zupełnie tak.
Wilczyca prychnęła w nieskrywanym wzburzeniu. Pod sierścią nie dało się dostrzec nerwowego rumieńca, ale kołatanie serca słychać było nawet bez stetoskopu. Czekałem cierpliwie. Dopiero gdy wykonała drżący ruch głową i otworzyła pysk, stanowczo przerwałem jej już na etapie wciąganie powietrza.
- Zanim odpowiesz „nie”, dwa razy się zastanów. Czy nie chcesz mieć kogoś bliskiego? Kogoś, komu mogłabyś zaufać i kto by ci był przyjacielem bez względu na wszystko? Świat się zmienia i warto byłoby się w nim odnaleźć. W ten sposób nam obojgu byłoby łatwiej. Czego chcesz?
- Tracę cierpliwość. Od początku dawałam ci jasno do zrozumienia, zawsze tyle razy powtarzałam, że jednego już miałam i...
Przez ściśnięte gardło przełknąłem ślinę. Prawie skrzywiłem się od powoli krystalizującego się na podniebieniu posmaku goryczy porażki. Mimo to żelazne postanowienie trzymało mnie w swoim imadle zbyt mocno, bym potrafił się z niego uwolnić i wycofać. Zbyt wiele zostało już położone na tej szali. Co mogło ją przeważyć, czy była bezdenna?
Stanąłem naprzeciwko niej.
- I co? Spójrz mi w oczy.
- Nie mogę. Nie chcę. - Jej słowa były pozbawione wyrazu. Jednak czy to drżenie w głosie, czy nieuchwytny moment wahania, skłoniły mnie do kolejnego ruchu. Delikatnie położyłem skrzydło na jej łopatce. Choć cała spięta, nie odsunęła się.
- Czasem trzeba pomóc komuś podjąć dobrą decyzję. - Zsunąłem skrzydło z łopatki na łapę wilczycy i, cofając się, lekko powiodłem ją za sobą.
- Szkliwo, n...
- Nie stałaś się przecież marmurowym posągiem. - Beztrosko położyłem jej kończynę sobie na ramieniu i sięgnąłem po drugą. Wadera z podenerwowaniem machnęła ogonem.
- Dlaczego? Czego ty chcesz?
- Ciebie chcę.
- Dlaczego? - jęknęła.
- Może dlatego że cię kocham?
- A kochasz?
- Tak się chyba na to mówi... prawda? - By rozluźnić struny głosowe, musiałem chrząknąć w niezbyt szczęśliwym momencie, a mój głos zabrzmiał ciut piskliwie.
- Tyle spraw między nami jest niezamkniętych.
- W ten sposób zamkniemy wszystkie.
Wciąż trzymałem ją za obie przednie łapy, ale zamiast dalej ciągnąć w swoją stronę, sam zbliżyłem się o krok i pozwoliłem jej zsunąć się na grzbiet, wprost na dobrze wymierzone miejsce; jej własne, przytulne legowisko. Adrenalina sprawiła, że zdążyłem zrobić to szybciej, niż zdała sobie z tego sprawę.
- No, ostatnie słowo. Mogę?
- Czy ty chcesz... Nie wierzę.
- Chyba nie wyżyłem się do końca.
Okazało się, że moim najsilniejszym argumentem była desperacja, a największą mocą odpowiednio użyte słowa. Że do osiągnięcia celu wcale nie musiałem używać siły. Wystarczyło w przypływie desperacji słowami skłonić Kawkę do jednego krótkiego ruchu i już zmiękły jej kolana. Ach, jak wdzięczne są mechanizmy uczuć i pragnień.
- No... - Jej źrenice zabłysły od łez. Nie miała pojęcia, co powiedzieć. Nie wiedziała już, kto przed nią stoi. Mógłby być to Szkliwo, mógłby być to... ktoś inny, a mógłby być to tylko zwid, cień, wytwór wyobraźni, który lada chwila miał zniknąć i już nigdy więcej nie wrócić. Już naprawdę nigdy więcej nie wrócić. - Chodź do mnie. Chodź, proszę - wyszeptała.
Czymkolwiek jesteś.
Jeszcze raz odepchnęła się łapami od ziemi, by przesunąć ku wezgłowiu posłania, trochę bliżej, i wcisnąć pod rozłożone nad nią skrzydło. Położyła pysk na mojej piersi. Zmieniło się coś, tak nagle, po cichu. Wraz z tym dotykiem, jakiś ciężar opuścił polanę, jak sikorka podrywa się do lotu z wiotkiej, wierzbowej gałęzi. Dlaczego jeszcze chwilę wcześniej nie wyobrażała sobie, by kiedyś mogło się to w ogóle stać? Dlaczego ja sobie tego nie wyobrażałem? Przecież byliśmy sobie pisani. Tak miało być, to oczywiste, i tak się stało. Czekałem tylko o wiele dłużej, niż zakładał plan. Ale potrafiłem czekać; tej jednej, jedynej cnoty nigdy mi nie brakowało.
- Wiesz, Szkliwo, nie słyszę twojego serca.
- To dziwne. Szybko bije - mruknąłem. - Spójrz, czy tak nie jest lepiej? Jeśli mamy jeszcze choć cienie, to znaczy, że mamy i światło, i coś, co je rzuca. Znajdziemy to, a potem zobaczymy, co dalej.
- Lubię cię. Chociaż zupełnie nie rozumiem. - Mocniej wtuliła policzek w kołnierz z wiśniowej tkaniny. Jej własne serce stopniowo zwalniało biegu. - Mój boże, co za dzień. Taki straszny i taki dobry jednocześnie.
- Co za dzień?
- Ja naprawdę nie będę miała nikogo, oprócz ciebie...
- Teraz to ja nie rozumiem.
Ale ona tylko pokręciła głową, na znak, że nie chce o tym mówić.

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz