środa, 20 lipca 2022

Od Delty (Mezularii) CD Kraski - "Jaspis" cz. 2

Kiedy niebo otula ciemna otoczka nocy, a ciebie samego słodka niewiedza o nicości czy lasach pod tobą. Kiedy wiatr delikatnie zaczepia twoje pióra, a oddech zapiera w piersiach każda najmniejsza woda, widziana z tak wysoka, błyszcząca się w świetle białego księżyca. Srebra, zielenie i błękity, wszystkie kolory mieszające się w lasach u dołu. Pod jej stopami, niczym mrówki, skaczące zajączki chowające się w norach jak kurzyki na półce za doniczką. Unikają strachu, niedoli jaka ich spotyka jeśli za długo zabawią pośród słodkiej letniej trawy. A ona ponad nimi. Gardzącym skrzydłem machając unika świata w dole, niebezpieczeństwa nocy i zabójczej miłości drapieżników kryjących się w mrokach koszmarów.  

I tak jej podróż trwała chwilę, aż słońce wstało i schowało się w końcu na jednym z jej boków. Dzień oczywiście był upalny, jak na lato przystało. Jej ogon powoli kierował lotem, kręcąc się niczym mały koci ślaczek za nią. Bawiła się na wietrze niczym latawiec podfruwając wzwyż i opadając jak słodki pyłek zerwany z kwiatka przy mocniejszym powiewie. Niczym listek, lekka, płynna, bujała się na boki. Niczym kołyska, w przód i w tył. Niczym ptak leciała przez niebo, zagubiona, z dala od swojego klucza. Chociaż w kluczach nie latała. Płynęła przez niebo niczym ryba przez wodę, chociaż nieco pod prąd. Jej  oddech wpadł w płuca, zakręcił się niczym mucha pod sufitem i wypadł.
—Burza— szepnęła do siebie, a jej oko uniosło się. Zieleń zabłyszczała w słońcu kiedy z grymasem na dziobie ujrzała ciemne chmury przesłaniające odległy horyzont. A one pięły się w jej kierunku i niedługo potem lot już nie był taką igraszką. Balansowała jakoś z początku, niechętna do lądowania. Jednak musiała skrzydłami mielić przez wiatry, spierać się z deszczem i słuchać jak grzmoty przenoszą się w jej kościach trzęsąc całym ciałem. Więc musiała. W obawie o własne zdrowie, o życie nawet. Pioruny trzaskały bowiem wszystko co  było najbliżej nieba, a kto inny jak ptak, król przestworzy, nie będzie najbliżej słońca i Boga? Zmniejszyła odległość między sobą a ziemią, a lasem, szczytami koron. Powoli, szukała miejsca, co nie było łatwe kiedy maleńkie kropelki żałości niebieskich otchłani nad nią próbowały oślepić ją, nieustannie pchając się pod powieki. Zahaczyła skrzydłem o gałąź wzbijając się od razu ponownie wyżej. Przeklęła cichutko, a jej słowa rozwiał szum. Westchnęła. Jej oddech zabrał wiatr. To i tak zapewne stanie się przy takiej widoczności. Wystawiła szpony. Zniżyła się. Przymknęła oczy chroniąc je przed siekającym bólem i spróbowała.
Lądowanie nie wyszło jej bardzo dobrze. Nie była jednak zaskoczona. Jedna z jej szczudłowatych nóg ześliznęła się z głęzi. Uderzyła kością ogonową czując jak spada w dół. Drzewo zatrzeszczało i ku jej zaskoczeniu spadło razem z nią uderzając z hukiem o ziemię. Ona sama spadała wolniej, gdyż skrzydła należały do jej przywileju. Jednak ląd nie przyjął jej z otwartymi ramionami. Zimna trawa, śliska i morka od deszczu otuliła jej plecy kiedy uderzyła w nią z impetem. Stęknęła żałośnie, ale wstała. Nie takie upadki ją spotykały. Nogą zgrabnie dosięgła do uchylonej głowy, wyjmując zagubione liście spośród piór. A potem paroma susami z dopomogą uderzeń skrzydeł wydostała się z labiryntu gałęzi należących do powalonego drzewa. Najwyraźniej ta nieszczęsna roślina była już nieźle nadwyrężona i wystarczyła tylko lekka nieszczęśniczka aby zwalić je z nóg. Nawet muśnięcie piórka zaburz taflę wody, a co dopiero kilogramy piórek.
—Jeju. Narozrabiałam. — mruknęła, ale żadna skrucha nie przeszła przez jej dziób. Natura najwyraźniej chciała aby to drzewo upadło. Jak przyjrzała się dokładniej, widziała jakże piękne korzenie tego „trupa” były małe, niestabilne, zmierzwione czasem i termitami. Zatrzepała skrzydłami nieskutecznie próbując pozbyć się z nich wody.
—HEJ. — miała odejść. Już nawet była na ziemi, chcąc porzucić tego nieszczęśnika, ale wiatr jej przerwał. W zaskoczeniu rozejrzała się. Czy szalała?  —Jest tam ktoś?— ciszej. Znacznie ciszej. To nie ona słyszała głosy, chyba. Powoli się zakręciła.
—Halo? — jej głos zabrzmiał głośno, gdyż bała się, że zagubi się gdzieś w wietrze.
—Halo! — echo. Odpowiedział jej jakiś żartowniś. Pokręciła głową.
—Gdzie jesteś? Czemu wołasz? — pytania niby bez sensu. W końcu kto pyta się swojego mordercy czemu trzyma siekierę w ręku.
—Tutaj. Halo! Słyszysz mnie? — jakby panika. Jakby błaganie. Ale tak słyszała. Wskoczyła na pień, który sama zwaliła, przyglądając się temu miejscu.
—Jejusiu. Narozrabiałam. — nie to że miałaby poczuć skruchę, ale przyznać się musiała. De facto to ona zrzuciła drzewo na to nieszczęsne stworzonko.  —Powiedz mi skarbie. Boli cię coś? — musiała zagrać na czas. Drzewo do prawda nie było grube, ale gałęzi miało sporo. Może mogłaby spróbować jej pomóc. Jakoś.
—Nie. Ale... Ciasno tu. — Ciasno. No przecież. Musiała znaleźć wnękę. O Zgrozo i Szczęście nikogo nie zabiła. Jeszcze i chyba.
—Siedź spokojnie. — zawołała. Nie bardzo wiedziała co zrobić. Mogła być bystrym ptakiem, ale nadal miała tylko skrzydła do dyspozycji. W końcu te patyczki, które miała za nogi niewiele jej tutaj pomogą. Jakby pióra miały. —I się nie bój. — pokiwała łebkiem chociaż pewnie niewiele to dla tego nieszczęśnika znaczyło. Odpowiedziało jej mruknięcie.
W oddali zagrzmiało. Świat na milisekundy zabłyszczał w świetle pojedynczego wyładowania. I wtedy dojrzała, tą mała szparę między drzewem a dziurą. Wielki dąb, o który oparł się upadły, spuścił z liści parę większych kropel rozbijając się na jej głowie.
—UGH. Rozumiem wszechświecie. Rozumiem jasno. Ale co ja mogę wobec świętości natury? —  wygłosiła swoje słowa jak sakrament. Z boku mogła wydać się dziwna i pewnie tak było, ale nawyki mówienia do siebie posiada każdy kto jest normalny.
—C- co?  — jednak ona zapomniała, że nie jest sama!
—Oh. Nic, nic skarbie. — zamlaskała. Jak wydostać się z tej patowej sytuacji.  —Musisz wytrzymać dopóki deszcz nie ustnie i nie będę w stanie znaleźć pomocy! — otrzepała pióra po raz ponowny gdyż krople uporczywie pchały się jej do oczu.
—N-nie możesz ... pomóc mi ty? — głos był cichy, ale dziewczęcy. Przynajmniej jak dobrze się mu przysłuchała. Mógł to być też szczeniak.
— Oh skarbie. Jestem tylko miernym ptakiem. Mam chude nogi i parę skrzydeł ubranych w pióra. Na pewno będę w stanie unieść tego trupa żeby cię wypuścić. — zamajaczyła nico skrzywiona i dopisując temu zdaniu sarkastyczny wydźwięk. Może nie powinna. W końcu to zestresowanie stworzenie utknęło tam, na jakiś czas jeśli nie na dobre.
—R- rozumiem. — i tak się skończyło. Na chwilę przynajmniej. Żadnych fajerwerków. Jedyne do było to skrzydło osłaniające szparę między drewnem, tak aby nie zalało tego zajączka przypadkiem. Mez nie lubiła deszczu. Przyprawiał ją o dreszcze. A burzy jeszcze bardziej. Bo grzmiała jakby Bóg miał zaraz zesłać na nich ostatnie swoje sądy.

Ale zawiniła, więc trwała tak z uniesionym delikatnie skrzydłem, czekając a ten koszmar przeminie.

<Kraska?> 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz