Kiedy niebo otula ciemna otoczka nocy, a ciebie samego słodka niewiedza o nicości czy lasach pod tobą. Kiedy wiatr delikatnie zaczepia twoje pióra, a oddech zapiera w piersiach każda najmniejsza woda, widziana z tak wysoka, błyszcząca się w świetle białego księżyca. Srebra, zielenie i błękity, wszystkie kolory mieszające się w lasach u dołu. Pod jej stopami, niczym mrówki, skaczące zajączki chowające się w norach jak kurzyki na półce za doniczką. Unikają strachu, niedoli jaka ich spotyka jeśli za długo zabawią pośród słodkiej letniej trawy. A ona ponad nimi. Gardzącym skrzydłem machając unika świata w dole, niebezpieczeństwa nocy i zabójczej miłości drapieżników kryjących się w mrokach koszmarów.
I tak jej podróż trwała chwilę, aż słońce wstało i schowało
się w końcu na jednym z jej boków. Dzień oczywiście był upalny, jak na lato
przystało. Jej ogon powoli kierował lotem, kręcąc się niczym mały koci ślaczek
za nią. Bawiła się na wietrze niczym latawiec podfruwając wzwyż i opadając jak
słodki pyłek zerwany z kwiatka przy mocniejszym powiewie. Niczym listek, lekka,
płynna, bujała się na boki. Niczym kołyska, w przód i w tył. Niczym ptak
leciała przez niebo, zagubiona, z dala od swojego klucza. Chociaż w kluczach
nie latała. Płynęła przez niebo niczym ryba przez wodę, chociaż nieco pod prąd.
Jej oddech wpadł w płuca, zakręcił się
niczym mucha pod sufitem i wypadł.
—Burza— szepnęła do siebie, a jej oko uniosło się. Zieleń zabłyszczała w słońcu
kiedy z grymasem na dziobie ujrzała ciemne chmury przesłaniające odległy
horyzont. A one pięły się w jej kierunku i niedługo potem lot już nie był taką
igraszką. Balansowała jakoś z początku, niechętna do lądowania. Jednak musiała
skrzydłami mielić przez wiatry, spierać się z deszczem i słuchać jak grzmoty
przenoszą się w jej kościach trzęsąc całym ciałem. Więc musiała. W obawie o
własne zdrowie, o życie nawet. Pioruny trzaskały bowiem wszystko co było najbliżej nieba, a kto inny jak ptak,
król przestworzy, nie będzie najbliżej słońca i Boga? Zmniejszyła odległość między
sobą a ziemią, a lasem, szczytami koron. Powoli, szukała miejsca, co nie było
łatwe kiedy maleńkie kropelki żałości niebieskich otchłani nad nią próbowały
oślepić ją, nieustannie pchając się pod powieki. Zahaczyła skrzydłem o gałąź
wzbijając się od razu ponownie wyżej. Przeklęła cichutko, a jej słowa rozwiał
szum. Westchnęła. Jej oddech zabrał wiatr. To i tak zapewne stanie się przy
takiej widoczności. Wystawiła szpony. Zniżyła się. Przymknęła oczy chroniąc je
przed siekającym bólem i spróbowała.
Lądowanie nie wyszło jej bardzo dobrze. Nie była jednak zaskoczona. Jedna z jej
szczudłowatych nóg ześliznęła się z głęzi. Uderzyła kością ogonową czując jak
spada w dół. Drzewo zatrzeszczało i ku jej zaskoczeniu spadło razem z nią
uderzając z hukiem o ziemię. Ona sama spadała wolniej, gdyż skrzydła należały
do jej przywileju. Jednak ląd nie przyjął jej z otwartymi ramionami. Zimna
trawa, śliska i morka od deszczu otuliła jej plecy kiedy uderzyła w nią z
impetem. Stęknęła żałośnie, ale wstała. Nie takie upadki ją spotykały. Nogą
zgrabnie dosięgła do uchylonej głowy, wyjmując zagubione liście spośród piór. A
potem paroma susami z dopomogą uderzeń skrzydeł wydostała się z labiryntu
gałęzi należących do powalonego drzewa. Najwyraźniej ta nieszczęsna roślina
była już nieźle nadwyrężona i wystarczyła tylko lekka nieszczęśniczka aby
zwalić je z nóg. Nawet muśnięcie piórka zaburz taflę wody, a co dopiero
kilogramy piórek.
—Jeju. Narozrabiałam. — mruknęła, ale żadna skrucha nie przeszła przez jej
dziób. Natura najwyraźniej chciała aby to drzewo upadło. Jak przyjrzała się
dokładniej, widziała jakże piękne korzenie tego „trupa” były małe, niestabilne,
zmierzwione czasem i termitami. Zatrzepała skrzydłami nieskutecznie próbując
pozbyć się z nich wody.
—HEJ. — miała odejść. Już nawet była na ziemi, chcąc porzucić tego
nieszczęśnika, ale wiatr jej przerwał. W zaskoczeniu rozejrzała się. Czy
szalała? —Jest tam ktoś?— ciszej.
Znacznie ciszej. To nie ona słyszała głosy, chyba. Powoli się zakręciła.
—Halo? — jej głos zabrzmiał głośno, gdyż bała się, że zagubi się gdzieś w
wietrze.
—Halo! — echo. Odpowiedział jej jakiś żartowniś. Pokręciła głową.
—Gdzie jesteś? Czemu wołasz? — pytania niby bez sensu. W końcu kto pyta się
swojego mordercy czemu trzyma siekierę w ręku.
—Tutaj. Halo! Słyszysz mnie? — jakby panika. Jakby błaganie. Ale tak słyszała.
Wskoczyła na pień, który sama zwaliła, przyglądając się temu miejscu.
—Jejusiu. Narozrabiałam. — nie to że miałaby poczuć skruchę, ale przyznać się
musiała. De facto to ona zrzuciła drzewo na to nieszczęsne stworzonko. —Powiedz mi skarbie. Boli cię coś? — musiała
zagrać na czas. Drzewo do prawda nie było grube, ale gałęzi miało sporo. Może
mogłaby spróbować jej pomóc. Jakoś.
—Nie. Ale... Ciasno tu. — Ciasno. No przecież. Musiała znaleźć wnękę. O Zgrozo
i Szczęście nikogo nie zabiła. Jeszcze i chyba.
—Siedź spokojnie. — zawołała. Nie bardzo wiedziała co zrobić. Mogła być bystrym
ptakiem, ale nadal miała tylko skrzydła do dyspozycji. W końcu te patyczki,
które miała za nogi niewiele jej tutaj pomogą. Jakby pióra miały. —I się nie
bój. — pokiwała łebkiem chociaż pewnie niewiele to dla tego nieszczęśnika
znaczyło. Odpowiedziało jej mruknięcie.
W oddali zagrzmiało. Świat na milisekundy zabłyszczał w świetle pojedynczego
wyładowania. I wtedy dojrzała, tą mała szparę między drzewem a dziurą. Wielki
dąb, o który oparł się upadły, spuścił z liści parę większych kropel rozbijając
się na jej głowie.
—UGH. Rozumiem wszechświecie. Rozumiem jasno. Ale co ja mogę wobec świętości
natury? — wygłosiła swoje słowa jak
sakrament. Z boku mogła wydać się dziwna i pewnie tak było, ale nawyki mówienia
do siebie posiada każdy kto jest normalny.
—C- co? — jednak ona zapomniała, że nie
jest sama!
—Oh. Nic, nic skarbie. — zamlaskała. Jak wydostać się z tej patowej
sytuacji. —Musisz wytrzymać dopóki
deszcz nie ustnie i nie będę w stanie znaleźć pomocy! — otrzepała pióra po raz
ponowny gdyż krople uporczywie pchały się jej do oczu.
—N-nie możesz ... pomóc mi ty? — głos był cichy, ale dziewczęcy. Przynajmniej
jak dobrze się mu przysłuchała. Mógł to być też szczeniak.
— Oh skarbie. Jestem tylko miernym ptakiem. Mam chude nogi i parę skrzydeł
ubranych w pióra. Na pewno będę w stanie unieść tego trupa żeby cię wypuścić. —
zamajaczyła nico skrzywiona i dopisując temu zdaniu sarkastyczny wydźwięk. Może
nie powinna. W końcu to zestresowanie stworzenie utknęło tam, na jakiś czas
jeśli nie na dobre.
—R- rozumiem. — i tak się skończyło. Na chwilę przynajmniej. Żadnych
fajerwerków. Jedyne do było to skrzydło osłaniające szparę między drewnem, tak
aby nie zalało tego zajączka przypadkiem. Mez nie lubiła deszczu. Przyprawiał
ją o dreszcze. A burzy jeszcze bardziej. Bo grzmiała jakby Bóg miał zaraz
zesłać na nich ostatnie swoje sądy.
Ale zawiniła, więc trwała tak z uniesionym delikatnie skrzydłem, czekając a ten koszmar przeminie.
<Kraska?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz