środa, 20 lipca 2022

Od Agresta - „Rdzeń. Niech się stanie”, cz. 2.10

Popołudniowy skwar ożywiał się rześkim tchnieniem, zwiastującym nadejście kojącego, letniego przedwieczora. Czas mijał, wszystko płynęło gdzieś poza mną. Pozostała mi tylko cichość dnia, sennej teraźniejszości. Wsłuchiwałem się nią jak w muzykę, a w łapach trzymałem dużą, sosnową szyszkę.
Szyszka. Stara, z pewnością jeszcze z zeszłej jesieni. Łącznik jednego życia z drugim; a może życie jest tylko jedno? Nie jest jak cząstka, lecz jak fala, przechodząca z jednego ciała na drugie, jak sieć, nierozerwalnie wiążąca każde boże stworzenie? Szyszka, jak wilcze łono. Nie, nie istnieje wiele żyć. Życie to zachowana ciągłość wszystkiego, co karmi się i oddycha.
Upuściłem maleństwo na ziemię. Potoczyło się i upadło między źdźbła głębokiej trawy. Opuściwszy głowę, oparłem podbródek na ramieniu, przyglądając się mu ospale. Smutne jest czasem to życie. Nużące, trudne. A czasem wszystkiego robi się zbyt wiele, czy to cierpienia, czy nawet radości. Ma się ochotę tylko odpocząć. Odwróciłem lewą łapę wierzchem do ziemi i popatrzyłem na poduszki pod palcami. Stwardniałe chropowate, jak to, po czym przez całe życie stąpały. Te kilka krótkich, wilczych lat biegania po igliwiu i piaskach zostawiło już na nich swój ślad.
Szkło nas zostawił. Po jego śmierci, do mojego... do naszego wspólnego życia wdarła się pustka. Lecz natura nie lubi próżni i trudno jej się dziwić. Miałem wrażenie, że każde z nas przejęło jakiś drobny jego pierwiastek. Ja sam, mogę przysiąc, dostrzegłem w sobie zmianę. Nie było już tego lepszego brata, a przecież zostało tyle rzeczy, za które trzeba było wziąć odpowiedzialność. Nymeria częściej odwiedzała jaskinię wojskową, jak gdyby chciała mieć pewność, że miejsce to pozostało w dobrych rękach. Być może słusznie; nieuchronnie zbliżała się konieczność wybrania nowego plutonowego. Generał na pewno miał już jakieś swoje opcje, ale postanowiłem nie dopytywać o nie, dopóki nie zdążymy pozamykać wszystkich bieżących spraw. A potem... potem stało się to nieszczęście i nie w głowie miałem uczestniczenie w ważnych wydarzeniach, jeśli nie było to konieczne. Na szczęście trwało to wszystko tylko kilka dni.
Zabrakło nam czegoś. Chyba nikt nie potrafił odnaleźć w sobie tej samej prostoty w pojmowaniu i tego samego, wewnętrznego spokoju, z którym mój brat zdawał się witać każdy nowy dzień. To właśnie był jedyny, niewzruszony zły duch, który wciąż popychał nas dalej, do labiryntu zagubienia.
- Cześć pracy!
- O, cześć. - Podniosłem wzrok, napotykając spodziewaną, dwunożną sylwetkę i, zanim jeszcze zatrzymała się naprzeciwko mnie, przejąłem pałeczkę rozmowy. - Wiesz, przemyślałem wszystko. Posłuchaj.
- Słucham.
- Spójrz, dokąd to wszystko prowadzi. Najpierw straciłem brata. Ledwie chwila i o mały włos moje życie rozpadłoby się po raz kolejny. Po stokroć mocniej - wyplułem ostatnie, gorzkie słowa.
- Agrest, Nymeria żyje! Szczenięta żyją.
Tak, miał rację. Żyli i mieli się coraz lepiej, choć potężna rana na brzuchu mojej małżonki miała pozostawić po sobie ślad jeszcze przez lata. Byłem słabym psychicznie i fizycznie histerykiem, ale - o zgrozo - byłem nim; niezmiennie od lat! Jeszcze nigdy, tak jak w ciągu ostatniego roku, nie otrzymałem od przewrotnego losu szansy na ostateczne pogrążenie się w toni własnej ułomności. Ledwie, w mroku pojawiała się niewinna iskierka, mogąca przerodzić się w płomień i oświetlić ciemności, już leciał w jej stronę kubeł lodowatej wody. Każdy kolejny znak na niebie i na ziemi pokazywał mi, czego warte jest życie przepełnione walką o każdy głębszy oddech.
- Nie wszystkie udało się uratować.
Czego mogłoby to być warte? Bycie alfą? Nieco świeższe mięso, uznanie wśród wrogów? Mniejsze zagrożenie, jakim były śmierć i przerwanie tego błędnego koła? Przecież nie miałem już prawie niczego z powyższych. Czego zatem warta była ta walka?!
- Masz przecież trójkę, nie narzekaj. Twoja rodzina lada chwila wróci do domu.
A jednak, uwierzcie lub nie, albo, jeśli wolicie, postukajcie się w czoło: chciałem żyć dalej. Chciałem kochać, być kochanym i wychować swoje dzieci.
- Tak. Co jeszcze spotka nas w tym domu? Mamy wojnę.
Potem, nieproszona, pojawiała się również myśl o powołaniu; o tym, co od dziecka chciałem robić. Błyskała niczym odległy piorun podczas burzy i gasła, pozostawiając po sobie tylko wypalony przed oczyma powidok, zwodniczą karykaturę, splecioną jak na przekór, z własnego negatywu. Na próżno od miesięcy tłumaczyłem sobie, że wciąż chciałem i mogłem działać.
- To było nieuniknione - mruknął.
- Tak mówisz? Nieprawda. Coś na pewno dało się zrobić.
- Ale wojna jest rzeczywistością. Od miesięcy wszystko zmierzało w jej stronę. Odkąd zerwany został sojusz z WWN. Odkąd wilki zaczęły się burzyć. Być może na początku, w innych warunkach, moglibyśmy zdusić to w zarodku. I co z tego? Czym zastąpiony zostałby przełom, gdyby zamiast niego nadszedł zastój? Nie wiemy. Taki scenariusz nigdy nie został napisany ani zrealizowany!
- Mam dość, tak dość wszystkiego. - Pokręciłem głową, znów uderzając w bezdźwięczne, suche tony.
- Co zatem zrobisz?
- Nie wiem. Mam ochotę rzucić to wszystko. Oczywiście, jestem alfą. Nie mogę. Po to wydrapałem to stanowisko z łap NIKL-owi, żeby na nim zdechnąć. Lecz gdyby tylko ktoś mądrzejszy zechciał przejąć je ode mnie...
Towarzysz już otworzył dziób, żeby odpowiedzieć czym prędzej, ale w jednej chwili porzucił ten plan. Zbliżył się tylko jeszcze o krok i pochylił, by usiąść naprzeciw mnie, na trawie.
- Przegapiliśmy trochę szans. To prawda - przytaknął miękko. Nie wiedziałem już, czy naprawdę jest taki spokojny, czy tylko udaje. W to drugie trudno mi było uwierzyć. - Zbliżamy się do miejsca, z którego trudno będzie wydostać się bez szwanku. Można rzec, zbiegamy z góry, gdzieś w dół i, chociaż próbujemy na wszelkie sposoby, coraz ciężej jest nam zwolnić, nie mówiąc już o zatrzymaniu się.
- Cóż z tego, że sobie tu o tym porozmawiamy, jeśli zatrzymać się ani zawrócić i tak nie sposób?
- No właśnie.
- No? Właśnie. Wszystko to jest i tak jedynie daremnym gadaniem. - Gdy, niczego nie pojmując, odruchowo uważniej przyjrzałem się wspólnikowi, dostrzegłem w jego oczach błysk ledwie widocznego uśmiechu. Już prawie zapomniałem, jak wyglądał ten uśmiech.
Uniosłem jedną brew i wyprostowałem się, by stabilną postawą wynagrodzić sobie własną niepewność.
- Opowiesz mi, co się tu działo pod moją nieobecność? Wszystko co słyszałem, słyszałem od Admirała.
- Tak, najwyższa pora - sapnąłem niechętnie. - A potem porozmawiamy... sam nie wiem. O tym jak bardzo jesteśmy skończeni.
- Na razie po prostu ułóżmy to co już się stało.
- Zaraz po protestach wprowadzono stan wojenny. Nie ja to zarządziłem, a wojsko. Dokładniej rzecz ujmując, Szkło. Zaczęto powoływać do służby cywili, a nowo powołanych szeregowców wysłano na manewry.
- Dobrze. O to chodziło.
- Na chwilę zapanował spokój. Ale potem... nie zdążyło się to jeszcze wszystko poskładać, gdy ktoś podłożył ogień pod jaskinię alf. Spłonęło sporo dokumentów, w większości na szczęście mało ważnych, ale wśród nich z dymem poszła Księga Praw.
- Wygląda na to, że WWN postanowiła włączyć się do gry.
- Skąd wiesz, że to WWN? - Położyłem uszy po sobie, natychmiast podnosząc je znowu, zanim zdradziły moje rozdarcie i podkreśliły niepokój w głosie.
- Według moich wiadomości, to nikt związany z Admirałem, więc najprawdopodobniej również nie WSJ. Ich podejrzewałeś, prawda?
- Nie ukrywam, że tak.
- Zatem członków WSC nie bierzesz pod uwagę.
- Sam nie wiem. Nic już nie wiem. Śledztwo niczego nie wykazało. Nie rzucono podejrzeń na nikogo z naszych, ja też tego nie robiłem. Czego chcieliby, podpalając mój dom? - zapytałem jękliwie, szukając w jego oczach nawet nie samej odpowiedzi, a czarów, które stłumiłyby lęk, który powracał wraz z każdym kolejnym wspomnieniem. Szkliwo bezradnie wzruszył ramionami.
- Być może kiedyś się dowiemy. Mów dalej.
- Dalej. Admirał i jego wilki napadli na jaskinię medyczną, akurat gdy naszą ziemię nawiedziła epidemia.
- Epidemia, która była przypadkowym wynikiem pomylonych zabaw Admirała.
- Na rany... nawet nie wiem, jak to skomentować.
- Nie musisz wcale. Mów dalej.
- Wysłaliśmy poselstwo do NIKL-u. W sprawie nowo sporządzonej Księgi Praw i z oddzielną prośbą o wsparcie w obliczu kryzysu. Straciliśmy z nimi kontakt na długi czas, a w międzyczasie wszystko zaczęło się zmieniać. Dywersanci nagle opuścili nasz szpital i zbiegli na stepy. Niedługo potem dowiedzieliśmy się, że Admirał przyjął tam poselstwo od WWN, ale o czym rozmawiali? Co działo się za zamkniętymi drzwiami? Nie wiem. Potem posłowie przybyli do nas, a z tego, co przekazali, dało się przewidzieć ledwie tyle, że nie podoba im się to, co dzieje się w WSC. Zwłaszcza Admirał na stepach. Ostrzegli nas, że są gotowi na konfrontację.
- Planowali wojnę, ale chcieli odwlekać ją tak długo, jak to tylko możliwe.
- Też tak myślę. - Odpowiedzią na to krótkie, rzucone przeze mnie mimochodem zapewnienie, było jedynie uważne spojrzenie jego ślepiów. Osobie trzeciej tak subtelna nić łączności nie powiedziałaby zapewne wiele, lecz kto raz poczuł na sobie ów baczny wzrok, skierowany nieprzyzwoicie prosto w pewne swej pewności źrenice, wiedział jak rzeczy stoją i co odpowiedzieć.
Jednak ja milczałem; wabiąco, odrobinę wyzywająco. Czekałem na coś, jak rosiczka, szeroko otwierająca swoje błyszczące od wonnych kropel liście, w niemym, lecz bezpośrednim zaproszeniu.
Przez chwilę byłem pewien, że tę grę wygrałem, w ukłonie dla swojego lenistwa, wciskając pałeczkę tej rozmowy tym razem w jego szpony. Moje słowa okazały się jednak zbyt frapujące, by urwać je w połowie, zmienić temat i przejść do kolejnych punktów opowieści. A być może zwyczajnie nie przewidziałem oczywistego. Tego, jak wiele wynikało z tego pozornie krótkiego i płytkiego rozdzialiku.
- Zatem kto zaplanował tę wojnę? - zapytał nagle rozmówca. - Tę, która nastała już teraz?
Palący dreszcz gorąca przebiegł przez mój grzbiet, po moich bokach, po szyi, aż po czubki uszu. Nie poddałem się.
- Jak to widzisz? - Uniosłem pysk, sterczący i tak już wysoko.
- Byli pewni, że jeśli Admirał rozpanoszy się na terenach WSC, czas nie będzie działał na naszą korzyść. On sam i reszta jego stowarzyszenia nie byli dla nich szczególnie ważni, dlatego kategorycznie nie zażądali usunięcia go z tamtych terenów. Mimo to, wypadało dyplomatycznie zaznaczyć istnienie problemu, głównie po to, by mieć protokół z wyprawy poselstwa, a więc podkładkę pod swoje przyszłe działania. Obecność Admirała została wykorzystana jako pretekst do czynu. Kto zaplanował tę wojnę, Agrest? Czy WWN nagle zmieniła plany? Czy też była to wasza strona? 
- To nasza strona - odparłem wprost, cicho. Opuściłem powieki; odetchnąłem bezgłośnie. Przez ledwie ułamek sekundy niematerialne napięcie schodziło z moich mięśni, pełzło po miękkich nerwach, płynęło przez żyły, by wreszcie dotrzeć do serca. Tam stopniało niczym płyn nienewtonowski, przeobraziło się w prosty żal i przez ściśnięte gardło wytłoczyło z oczu ulotne kropelki. Mówiłem dalej, by wilgotne ślady pozostały oznaką czysto fizjologicznej reakcji nieposłusznego ciała, nie zaś dowodem mimoziej tkliwości. - Jakiś czas później ktoś podrzucił na tereny przygraniczne ciało Vitalego. Szpieg, którego wysłaliśmy do Nadziei w sprawie porwanych medyków niczego... Zaraz, chwileczkę, o tym jeszcze nie słyszałeś. Wiesz coś o porwaniu medyków mającym miejsce ubiegłej zimy? Podejrzewaliśmy WWN. Wysłaliśmy szpiega na ich tereny, ale nie otrzymaliśmy żadnych wieści o losach zaginionych. Aż do czasu, gdy znaleźliśmy trupa psychologa, a półżywa główna medyk została odnaleziona wewnątrz spróchniałego pnia drzewa.
- Ach, wiem, wiem o tym. Zupełnie zapomniałem. - Zmarszczywszy czoło, zacisnął powieki i potarł je wierzchem palców jednej z nóg. - Medycy, lub raczej najwyraźniej już tylko Mszczuj, jest u Admirała i z tego co wiem przebywa teraz na stepach, w jego obecnej siedzibie. Ciąg dalszy powinien być rolą Kawki.
- Zatem jednak Admirał. Mogliśmy to przewidzieć, ale jak traktować takiego wroga poważnie w obliczu zagrożenia, jakim jest WWN? No dobrze, jedna sprawa jasna. Wobec tego nie ma potrzeby wznawiać podjętych w tej sprawie działań naszego wywiadu na południu.
- Znaleziono więc ciało Vitalego.
- Tak. Byliśmy... byliśmy przekonani, że ta groźna prowokacja jest sprawą WWN. Nic nie wskazywało na Admirała. 
- To przelało szalę goryczy.
- Tak...
- Co zrobiłeś?
- Napisałem... dość nieurzędowy list, zaadresowany do naszego poselstwa, przebywającego w Najwyższej Izbie Kontroli Leśnej. Dałem go Koyaanisqatsi'emu. Dołożyłem do tego buteleczkę spirytusu i kazałem w ramach premii wymienić ją w karczmie na coś do jedzenia i picia.
- Nie wierzę. - Szkliwo pokręcił głową i prychnął ze skromnym, ale niekłamanym rozdrażnieniem, jakby na potwierdzenie tego, co i tak widziałem w jego oczach. - Jak wpadłeś na ten pomysł?
- Cóż, „natchnienie” to chyba nie słowo, którego obaj szukamy - zniżyłem głos, sztywno odwracając pysk. - List oczywiście został przechwycony. Wataha Wielkich Nadziei przekroczyła nasze granice w dniu, gdy wyruszyłem śladem poselstwa, które ugrzęzło w siedzibie NIKL-u. Ciąg dalszy znasz.
- Agrest. Twoja taktyka ma rację bytu. Potrafisz osiągnąć cel wszelkimi środkami. Dokonujesz wyborów, które zapewniają ci zwycięstwo. Co z tego, jeśli sam nie wiesz, o co walczysz?
- Nie potrzebuję sumienia - warknąłem naraz - tylko...
- Kalkulatora? Rozumiem - oznajmił gorzko. - Admirał, Agrest... chwilami wszyscy jesteście do siebie tak koszmarnie podobni.
- Jeśli to naprawdę wszystko jedno, to co tu jeszcze robisz?! Idź do przyjaciela, na stepy. Admirał na pewno się ucieszy, że może jeszcze bardziej mnie podkopać.
- Byłem, jestem i zamierzam zostać po twojej stronie. Mamy jeszcze sporo pracy. No i jest sprawa. Kawka pracuje teraz dla Admirała.
- Co? Jak to... - Tylko we własnej głowie usłyszałem echo łoskotu. To nieskładne zdanie samotnie roztrzaskało się na granicy okrzyku grozy i pomruku niedowierzania. Towarzysz dopowiedział uspokajająco.
- Ma po prostu mieć ich na oku. Dowiedzieć się, co dzieje się wewnątrz stronnictwa jej ojca.
- Przecież nikt nie wydał jej polecenia.
- Za to sam Admirał zaproponował jej współpracę. Musiała przyjąć ją lub odmówić, zdecydowała się przyjąć.
Westchnąłem ciężko, na chwilę wpuszczając na pysk wyraz zadumy.
- Co o tym myślisz? - W odpowiedzi na moje pytanie, ponownie opieszale wzruszył ramionami.
- Myślę, że nadzór i zaufanie razem dają pewność. Z tym, że w tym przypadku chwilami trudno będzie o nadzór.
- Kawka, moja mała Kawka. Ufam jej. Mam nadzieję, że nie wykręci nam czegoś, czego się nie spodziewamy.
- Co zrobiliście z wilkami Admirała, które zostały w jaskini medycznej? - podjął ni stąd, ni zowąd.
- Większość padła od choroby. Pozostałych, może z pięciu, uznawszy je za względnie niezagrażające jednostki, wypuściliśmy kilka dni temu, gdy tylko wróciłem na tereny watahy. Wybuchła wojna, więc nie mogliśmy marnować żołnierzy na pilnowanie ich wszystkich. Zginął Szkło, który miał zająć się przesłuchaniami.
- Ach tak. Wojna pustoszy więzienia. Te względnie niegroźne jednostki zwrócą się teraz z powrotem ku Admirałowi. Właściwie ma to swoje plusy, Admirał znów przypisał się do naszej ziemi, a więc bogacimy się o dusze na koszt WSJ.
- Podobno od przybytku głowa nie boli, a jednak gdy pomyślę, co to za dusze nas ubogacają... - burknąłem, wyrażając swój niesmak każdym mięśniem na pysku.
- Tym zajmiemy się w lepszych czasach, dziś lepiej nie wybrzydzać. Jeśli przyjmiemy, że wciąż przywodzi kilkunastu wilkom, mamy w rękach narzędzie.
- Jakie narzędzie?
- Starzejesz się, przyjacielu.
Coś niedotykalnego, a jednocześnie ostrego i zimnego, przebiło się przez mój mostek i ukłuło prosto w serce. Opuściłem pysk, tylko ciut, by łatwiej objąć spojrzeniem niezmiennie trwającą pod moimi nogami ziemię. Nie chciało mi się dopytywać. Być może moje milczenie samo w sobie było pytaniem; a może odpowiedzią. Ja potraktowałem je po prostu jak chwilę poza rzeczywistością, jak gdyby nie zaistniało w umyśle innym, niż mój.
- No? Mów dalej - pośpieszyłem go bez prośby o wyjaśnienie. - Narzędzie do czego? Do zatrzymania się na naszej równi pochyłej?
- Nie. Do osłabienia uderzenia przy upadku.
- O czym ty mówisz? - zapytałem wprost. Dziwne. Rozmawialiśmy tak samo jak dawniej. Tak jak zawsze, prawda? A jednak coś nie kleiło się w tamtej rozmowie.
- WSC podąża coraz dalej, spada coraz niżej. Jeśli chcemy przeżyć, nie powinniśmy się zatrzymywać. Już nie damy rady tego zrobić. Możemy przy tym co najwyżej połamać sobie nogi i skręcić kark. Powinniśmy dotrzeć do końca ścieżki.
- Więc mamy porzucić plany i puścić to wszystko samopas?
- Wręcz przeciwnie. Przygotować się do tego lepiej, niż do czegokolwiek, czym moglibyśmy się teraz zająć. Przemyśleć każdy krok. Dobrze zaplanować upadek.
- Nie spodziewałem się, że przyjdzie mi kiedyś myśleć o czymś podobnym. Słyszeć coś takiego.
- Jesteś samcem alfa tej watahy. Jeśli ona upadnie, ty razem z nią. Nymeria razem z tobą. Kawka, ja, być może i Hyarin: razem z wami. To stanie się tak czy inaczej, więc spróbujmy spaść na cztery łapy, nawet jeśli zaboli. Jeśli ty to zrobisz, za tobą i reszta. Żeby odbić się od dna, trzeba najpierw do niego dotrzeć. Należy postarać się, aby w ziemię u podnóża góry nasza wataha uderzyła ze strony Admirała, nie z naszej. To wszystko. Wtedy odżyje nasz dom, odbudujemy go, choćby po latach. Spójrz, co czeka na nas za rogiem. Wataha Wielkich Nadziei, gotowa niszczyć i zabijać.
- Uważaliśmy ją za słabą - wymamrotałem. - Mieli mieć niedobory wśród szeregowców i w służbie zdrowia.
- Braki wśród szeregowców uzupełnili strażnikami, a może i naborem, tak jak stało się w WSC. To dosyć spodziewane. Służba zdrowia? Ciekawe. To prawie jakbyś dał do zrozumienia, że wysłali żołnierzy na pierwszy front z myślą, że wróci większość z nich.
- WWN. Sukinsyny, przygotowywali się do tej wojny od dawna.
- My też. - Kontakt wzrokowy, jak ręka wyciągnięta w geście powitania lub zawarcia umowy. Moje uszy zastygły wyciągnięte ku chmurom, a na czoło wpełzły zmarszczki skupienia.
- A my... Co robić? - zamknąłem pytanie w dwóch tylko słowach, wypowiedzianych wszakże z powagą godną przywódcy. Przecież i tak musiał wiedzieć, że w moich oczach obdarzenie choćby szczątkową sprawczością było najwyższą z istniejących odznak zaufania.
- Pytasz mnie, co robić. Powiem, schronić się pod skrzydłami WWN - oświadczył tak otwarcie i z taką pewnością, że moje oczy same zmrużyły się w zamyśleniu. Mimo to, bynajmniej nie zdumienie kierowało moimi następnymi słowami.
- Zatem poddać się.
- Na pewien czas oddać WSC w dobre ręce.
- Wyjście wielowymiarowe. Dające cały wachlarz możliwości. Rzecz w tym, że niesie za sobą ogromne ryzyko, a widziane z boku, będzie jedynie gwoździem do trumny.
- Dlatego tak ważne jest wykonanie.
- Nie spodziewałem się takiej rady. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, co o tym myśleć.
- Boisz się.
- Tak. - Uniosłem brwi. Wyciągnąłem szyję i poczułem na podniebieniu nacisk powietrza opuszczającego płuca. Stwierdzenie przeszło mi przez gardło właściwie samo z siebie, jasne i oczywiste. - Dokładnie tak. To by oznaczało podważenie fundamentów naszej watahy.
- Nie. To tylko czasowe rozwiązanie.
- Potrafisz doprowadzić to do końca tak, by wataha wyszła na plus? Weźmiesz na siebie za to odpowiedzialność?
Na chwilę zamilkł. Jego wzrok powędrował w dół i spoczął na drżących źdźbłach zieleniącej się pod naszymi nogami trawy. Mimo wyraźnych oznak niepewności rozmówcy oczekiwałem potwierdzenia lub zaprzeczenia, cierpliwie, mając przeczucie, że doczekam się tego prędzej czy później. Tak jak on nie spodziewał się mojego pytania, tak i ja nie przewidziałem jego odpowiedzi, udzielonej nieco ciszej, niż wypadało.
- Nie chcę patrzeć, jak to miejsce roztrzaskuje się na kawałki.
- To prawie jakbyś dał do zrozumienia... - wymamrotałem, swoje i tak wąskie oczy z rozmysłem zamieniając w dwie szparki. - Zresztą nie, nie mam lepszego pomysłu. Ale uważam, że bardziej rozsądne byłoby poczekać. Zrobić naradę z resztą. Nymerią, generałem, Kawką. Z Kawką może nie... ona ma teraz inne sprawy na głowie.
- Tak jak Nymeria - odrzekł krótko. - Może wybierzemy się chociaż do generała? Pewnie będzie przeciwny. Powie nam to, jeśli tylko znajdzie chwilę wolną od nadzorowania swoich żołnierzy, którzy od wielu dni nie dosypiają i nie dojadają, tylko po to by lada chwila rozszarpywać lub być rozszarpywanymi.
- Wystarczy, rozumiem. Wszelako to szaleństwo.
- Nie, Agrest. To może uratować niejedno życie.
- Jeśli WWN nie postanowi sprzymierzyć się z WSJ.
- Ich wkroczenie do WSC jest znakiem tego, że nie planują sprzymierzyć się z Jabłoniami.
- Skąd to wiemy?
- Jaki jest prawdziwy powód wojny? Imperialne zapędy Sekretarza? Bzdura. Aby tak dużym kosztem próbować zyskać nasz kawałek ziemi, wraz z wilkami, które znienawidzą za to jego i jego watahę, musiałby być wariatem. Jeśli masz wątpliwości, zapewniam, że ktoś od lat zajmujący jego pozycję wariatem nie jest. WSC to jego przedsionek, prowadzący właśnie do WSJ.
- Zamierza na nich wyruszyć?!
- Prawdopodobnie nie, jedynie tworzy strefę buforową. Dlatego na dłuższą metę nie opłaci mu się całkowite włączenie WSC do WWN. Chcę nas tylko osłabić, wykorzystać naszą długą granicę z Jabłoniami i w razie potrzeby użyć jako poduszki bezpieczeństwa w starciu z WSJ.
- Nie sposób odmówić temu sensu. Zważ jednak na to, że jeśli mówisz prawdę, moglibyśmy stać się mięsem armatnim na wojnie z Jabłoniami.
- Poddanie się osłabi nas, to prawda, lecz o wiele bardziej osłabia nas wojna. Ty i ja. Przetrzemy szlaki do porozumienia z Sekretarzem i jego następcami. Dopiero w czasie pokoju będzie można zająć się odbudowaniem własnych struktur, postawieniem na nowo tego co będzie trzeba i stanięciem na nogi jako silna wataha. A wtedy niewykluczone że, choćby po latach, WSC odnowi stary sojusz jako pełnowartościowy partner. Lub zyska siły, by stawić czoła najeźdźcy.
- Ty i ja. Będziemy napiętnowani, jako zdrajcy.
- Być może. Czyje dobro masz teraz przed oczami?
- Dobro. Ach... - Podniosłem głowę i wypiąłem pierś, aby odwrócony wzrok nie dał się poznać jako oznaka wahania. Ocalił mnie od konieczności szybkiego wymyślenia odpowiedzi, która nie pogrążyłaby mnie całkowicie.
- Tylko ty i ja. Nie mieszajmy w to ani Nymerii, ani Kawki, ani generała.
- Rozumiem. Co jeszcze możesz mi powiedzieć? Masz wyobrażenie tego, jak wszystko może potoczyć się dalej?
- Mam kilka. To przewidywanie musi stać się naszą główną bronią.
- Obyśmy się w nim tylko nie pogubili.
- Daję słowo. - Uśmiechnął się nieprzejrzyście. - My się dopiero odnajdziemy.
Słońce wzniosło się już wysoko. Gdy spojrzałem w górę, ku niemu, dostrzegłem, że zawisło u szczytu nieba i zdawało się oczekiwać na coś w uśpieniu. Świetlisty zegar wybił pełną godzinę, a wskazówki drgnęły w miejscu, zatrzymując się na chwilę w ustalonym położeniu; niczym uwięzione pomiędzy liśćmi rosiczki motyle skrzydła, o mocy niewyobrażalnej w obliczu własnej znikomości, a jednak powstrzymane w bezruchu.
Przełknąłem ślinę, by do zawieszonej w martwym punkcie rozmowy dopowiedzieć ostatnie słowa.
- Zatem niech się stanie.


C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz