Teraz opowiedz mi o tym, o czym chcę wiedzieć. Tato.
To, o czym chcesz wiedzieć.
Przez rok, jeśli nie dłużej, kłamałeś mi w żywe oczy. Najwyższy czas to naprawić.
No dobrze, ale od początku. Musisz wiedzieć, że wszystko nie było takim, jakim widzieliście je wy.
✃
Zaczęło się, gdy nasz wspólny znajomy, Mundus, odwiedził mnie, nie zapowiedziawszy się wcześniej. Początkowo myślałem, że przyszedł w sprawie moich badań nad wirusami. Czasem odnosiłem wrażenie, że nic nie sprawiało mu takiej przyjemności, jak nękanie mnie przypominaniem o obowiązkach, które sam na mnie nałożył.
Zdziwiłbyś się.
Wracając...
- Hej, Adm...
- Czego chcesz?
- Mam propozycję.
- Od ciebie? Ciekawe, ale doświadczenie każe mi przypuszczać, że skończy się to jakąś katastrofą.
- Jak chcesz. Potrzebuję tylko twojego czasu, w zamian za worek żył i krwi, ciepłej, do jednego z twoich badań.
Szybko okazało się, że z moją dawną pracą nie ma to wiele wspólnego. Przyszedł w sprawie narastających niepokoi społecznych, choć byłem przeciwnikiem Agresta i dobrze o tym wiedział. Pytałem, dlaczego z tak nietypową sprawą zwrócił się akurat do mnie i czy nie jest przypadkiem większym wariatem, niż wygląda, ale on odpowiedział pytaniem, czy w razie, gdyby doszło do protestów, miałbym ochotę spróbować swoich sił jako ich przywódca.
No, zgadnij, czy się zgodziłem.
Zawarliśmy więc umowę. Miałem za wszelką cenę opanować niebezpieczne wilki w niebezpiecznych sytuacjach, a w zamian za to, otrzymać możliwość przeprowadzenia kilku doświadczeń na żywym zwierzęciu, w dodatku zwierzęciu, którego nienawidziłem całym sercem. Dlatego właśnie nie planowałem go zabić; z początku mowa była jedynie o próbie uspokojenia naszych przeciwników, zanim dojdzie do rozlewu krwi. To jednak wiązałoby się z dużym ryzykiem ujawnienia, jakie naprawdę są moje zamiary, stracenia moich wpływów u wszystkich, którzy dotychczas mieli mnie za pewnego sojusznika i zwiększenia czujności wrogów. Zaczęliśmy rozważać upozorowanie zabójstwa, dzięki któremu zamiast podejrzanym krętaczem, stałbym się rewolucjonistą i mistrzem. Taki wstrząs mógł być przy okazji dobrym sposobem, by WSC w końcu wzięła się do roboty i załatwiła kilka spraw, które od środka toczyły ją jak choroba.
- Myślisz, że tylko z tobą rozmawiam półsłówkami, gdy zamykam zeszyty z notatkami? Nie do jednej pracy się nająłem.
- Chcesz mi powiedzieć, że słyszysz głosy?
- Może zacznę. Jeśli nie wpuszczą cię do piekła, gdy już dobiorę się do twojego gardła. A póki co... Niedługo nasze szczenięta staną się na tyle samodzielne, że będziemy mogli na powrót przenieść się do WSJ.
Szkliwo napatoczył mi się właściwie przypadkiem; gdzieś na południu, na najdalszych kresach naszej ziemi. Pewnie nigdy nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie to doskonałe podobieństwo do kogoś, kogo nie tylko wtedy, a w dowolnych innych okolicznościach rad bym zadusił gołymi łapami.
Byłem tamtego dnia ni to na polowaniu, ni to na zwykłym spacerze. Ot, włóczyłem się, jak to mam w zwyczaju, w poszukiwaniu oświecenia, sam na sam z własnymi myślami, gdy mignął mi na widnokręgu znajomy odcień, pióra jakby wyszyte na wzór policyjnego munduru. Początkowo myślałem, że to nasz Mundek, jednak znałem go zbyt dobrze by się pomylić, zwłaszcza że widywaliśmy się wtedy często. W tym stworzeniu coś mi nie pasowało. Zresztą co asystent alfy robiłby w godzinach pracy na bezwilczym pustkowiu, poza granicami swojej ukochanej WSC? Odruchowo krzyknąłem: Poczekaj! Proszę!
Słyszysz, powiedziałem, „proszę”. Zadziałało, zwierzak się zatrzymał, popatrzył na mnie i, wierz lub nie, ale po tym jednym spojrzeniu potrafiłem orzec, że za chwilę będę mieć go w garści.
No, cóż, za chwilę, za dzień czy za tydzień, wszystko jedno.
- Jednak się zdecydowałeś? Szybko łapiesz. Chwilami myślę, że mógłbym cię polubić. - Gdy poklepałem go po ramieniu, skrzywił się lekko, jednak taktownie nie zwrócił uwagi na ten gest. - Musisz tylko... coś mi się w twoich ślepiach nie podoba. Przestań się gapić jakbyś chciał mnie zeżreć. On tak nie robi.
- Zeżreć? Niby czemu, uśmiecham się przecież.
- Właśnie... No, tak czy inaczej, przestań.
- W porządku, fatygowałem się tu po konkrety. Mówisz, Admirał, że mam z wejścia pomóc ci w morderstwie. - Podszedł do ściany mojej jaskini i zsunął się po niej na ogrzaną słońcem trawę.
- Duże słowa.
- Prawdziwe.
- To moja robota. Zresztą co to za morderstwo, jeśli ofiara sama oczekuje moich kłów, a oprócz nas wszyscy będą przekonani, że żyje?
- Trudny jest ten wasz świat jak diabli.
- Przyzwyczaisz się - oświadczyłem stanowczo.
- Nie wątpię.
- I to chcę słyszeć.
- Biorę stanowisko asystenta alfy, polanę. Widziałem ją dzisiaj, całkiem przyjemna. Dobrze mi się powodzi. Coś jeszcze?
- Jeśli wszystko się uda, być może zajdziesz dużo wyżej.
- To wszystko: aż nadto. Myślę bardziej o rodzinie. Mam szczerą nadzieję, że nie wrobisz mnie w stado „własnego” potomstwa.
- O to się nie martw. Wygląda na to, że nie gustujesz w kimkolwiek, kto mógłby dać ci potomstwo.
- Wybacz, ale...?
Pytał, a ja odpowiadałem, bo doskonale wiedziałem, że nie poszedłby na długotrwałe ryzykowanie współpracy przy zupełnym braku wiedzy, a ja drugiego takiego zamiennika nie znalazłbym w promieniu... chyba żadnym. Nowy znajomy był moją przepustką do ułaskawienia przez was i całą WSC.
Ułaskawienia? O czym mówisz? Przez cały ten czas nie dałeś mi znaku, że Mundus żyje, nawet kłamliwej nadziei. Teraz, gdy wszyscy myślą, że wcale go nie zabiłeś, mi mówisz... prawdę?
Po kolei. Po kolei.
- Podejmuję się współpracy, pomożemy sobie nawzajem. Mam tylko jedną prośbę, co do tego nieszczęśnika, który ma zginąć. Myślę, że to rozwiąże nasz wspólny kłopot.
- Doskonale, ptaszyno. No, co tam chcesz? Dla swoich wszystko.
Dosyć szybko zdałem sobie sprawę, że nowy wspólnik prześciga mnie w wyciąganiu wniosków. Choć nie żył w naszej watasze i znał ją głównie z moich opowieści, zdawał się rozumieć jej rzeczywistość równie dobrze, jak ja sam. Bez wątpienia był rasowym manipulatorem, co było mi rzecz jasna na łapę, biorąc pod uwagę, w kogo już niebawem miał się wcielić na naszej scenie. Tym, co skutecznie krępowało mu ruchy i naginało pode mnie, był brak doświadczenia; biedak musiał spędzić w samotności sporo czasu.
- Nie tylko z tobą rozmawiam po godzinach.
- Tak mówisz? A jednak coś każe mi sądzić, że tylko ze mną, Admirale. Psuje się wśród tych, których uważasz za mniej lub jeszcze mniej udaną rodzinę. Widzisz to?
- Mamy to naprawić, czy dopchnąć do końca? Czy nie uważasz, że i jedno i drugie mogłoby to do cna zepsuć tę ziemię?
- Chciałbym powiedzieć, że, parafrazując, to tylko paranoja i za kwartał będzie tu tak zwyczajnie, jak było kwartał temu.
- Ale nie powiesz.
- Ja nie umiem kłamać.
- Ode mnie, ani od ciebie, podobno nic nie zależy.
- A gdybyśmy zmienili choć parę szczegółów?
- Zaskoczyłoby to naszego drogiego alfę. I nie tylko jego. - Uśmiechnąłem się pod nosem na samą myśl o owych drobnych, taktycznych zmianach.
- Być może udałoby nam się namieszać komuś w planach. Ale tu koło się zamyka.
- Czy bowiem nie uważasz, że mogłoby to do cna zepsuć tę ziemię?
- Chciałbym powiedzieć, że to tylko paranoja...
- Kto byłby w stanie z zasłoniętymi oczyma przejść przez pole bitwy?
- A jak daleko szukasz?
- Jak najdalej. - Usiadłem na zmarzniętej, jesiennej ziemi.
- Ja to zrobię. Ale musisz mi pomóc. Dla wspólnego dobra.
- Pamiętasz, co mi obiecałeś, prawda? Jak zamierzasz dać mi to po robocie?
- Po robocie? Będziesz miał to tuż pod nosem.
- Zważ, że postanowiłem zawrzeć w planie twój pomysł z czystej życzliwości.
Wszystko się zmieniło. Mundus też chyba to czuł. A może tylko sprawiał takie wrażenie, za sprawą drżącego w piersi, zajęczego serduszka.
- Zabijesz mnie, jak...
- Ciebie? Kuszące! Uważaj, bo wciąż nikogo nie zabiłem. Ale jeśli już raz się odważę, stracę opory.
- Mam nadzieję, że jednak nigdy do tego nie dojdzie. Jeśli cię to zadowoli, tak, boję się tego.
- Słusznie. A jeśli jest jeszcze ktoś, kto czeka na twoją śmierć?
- Kto?
- Nie domyślisz się. A gdybym naprawdę postanowił cię zabić?
- Wtedy zmienilibyście jedynie szczegóły historii.
- Bledsze, niż ci się wydaje.
- Bez wątpienia, ale czy wiedziałbyś, co robić dalej?
- Mógłbym liczyć, że wszystko samo się ułoży.
- Zwracając się do ciebie uznałem, że mimo wszystko to co robisz nie bywa niedorzeczne. A niedorzecznym byłoby połamanie drabiny, gdy wlazło się na nią do połowy.
- A może jestem po prostu bardziej pomysłowy niż ty i mam swój własny plan?
- Stąd moje pytanie.
- Więc wszystko co robisz, robisz dla WSC? Nie boisz się o siebie samego?
- Boję się.
- I słusznie. Tylko ja jeden wiem, co naprawdę robimy, a od repliki do autentyku mam krok. Nikt stąd nie wie o naszej umowie, więc jeśli wybiorę drugie, nikt nigdy nie odpłaci mi za twoją śmierć.
- Nikt? Czy masz pewność, że mówiłem prawdę?
Nieco nieoczekiwanie, po jego ostatnich słowach zapadła cisza. Powstrzymałem się od rzucenia mu podejrzliwego spojrzenia. W końcu otworzyłem pysk, pomijając pytanie milczeniem.
- Byle tylko nikt się nie domyślił.
- Istnienia naszej umowy, czy tego, że ją złamałeś?
- Ale nie. Nie ma się czego obawiać. Kto ma wiedzieć, ten wie, że cię jak psa nienawidzę.
Mieliście... umowę. Ty z Mundusem.
Zabawne, prawda? Jeszcze zabawniejsze, że choć nie zakładała ona jego śmierci, zabijając go, właściwie dobrze wykonałem zadanie, które sam mi wyznaczył. Był tylko jeden kłopot, widzisz. Nie miałem pewności, że ta kanalia nie miała innych współpracowników, którzy za to drobne przeoczenie, mogliby mnie... no wiesz. Jeśli za waszymi plecami dogadał się ze mną, być może dogadał się i z kimś innym.
Uważaj na słowa.
Wybacz. Tak czy inaczej, dopóki miałem Szkliwo, miałem żywy dowód, że wywiązałem się z zadania. Ha! Jak wyraziście to brzmi. Zupełnie żywy dowód, gotów potwierdzić każde moje słowo.
✃
- Wstawaj.
Na chwilę podniósł na mnie wzrok, a gdy go opuścił, ten spoczął na leżących w kącie pojemniczkach. Probówce z przekłutym wieczkiem i pustej strzykawce. Jego oczy powędrowały wyżej. Wpierw na mnie, ale na dużo dłużej zatrzymały się dopiero za moim grzbietem, w ciemności.
- Dziękuję, Admirał.
- Jak zawsze do usług. Podziękujesz mi inaczej. Oto zaczynamy nowy etap współpracy, moje drogie Szkliwo. Jak ci się podoba nasze nowe miejsce działania?
- To Wataha Szarych Jabłoni?
- W rzeczy samej. Ale bez obaw. To najbezpieczniejsze zacisze na całych wschodnich ziemiach. O tym, że tu jesteś, wiedzą tylko dwaj moi współpracownicy.
- Dlaczego kazałeś im przywlec mnie tu w worku jak kawałek mięsa?
- Wczuj się w rolę. Według prawa teraz tym właśnie jesteś, czyż nie?
- Co mnie podkusiło, żeby ci zaufać...
- Dobra intuicja. Masz szczęście, że jesteś do niego taki podobny, nawet pod tym względem.
- Ha, stul pysk, bo sam uwierzę w to kłamstwo.
- Kłamstwo? To by znaczyło, że to nasze wspólne kłamstwo. A ty podobno nie umiesz kłamać...
- Nie umiem kłamać. Dlatego czasem po prostu milczę.
Z biegiem czasu zacząłem dostrzegać dla siebie nowe możliwości. Miałem wiernych podwładnych. Wyjawienie, że działałem dla WSC, osłabiłoby moją pozycję we własnym stronnictwie. Nie tylko przestało zależeć mi na podarowaniu wam tego zwierzaka na znak przyjaźni, ale wręcz zacząłem zastanawiać się, czy nie lepiej będzie nigdy nie wypuścić go ze swojej strefy wpływów.
Dlaczego?
Czy wiesz, czym jest kalkulator?
Nie.
To taki ludzki wynalazek. Dajesz mu liczby i wskazówki dotyczące działania, a on oddaje ci wynik.
- Po prostu to co się dzieje... - mówił - Zastanawiam się, gdzie leży granica pomiędzy dobrymi i złymi, jeśli tak niewiele trzeba, by zamienić wybór pomiędzy dobrem a złem na ślepe instynkty.
- Wiesz, znałem tylko jednego gościa, zabawne, bo ty też go znałeś... któremu chciało się tracić energię na rozmyślanie nad takimi rzeczami. I zgadnij, co się z nim stało?
- Czy słusznie wyczuwam w tym pytaniu sugestię?
- Masz rację, nie żyje. Przypadek?
- Zabawne.
- No, tośmy pogadali, a teraz dawaj łapkę. Zaboli.
- Co to jest?
- VCQ.
Opowiadałem mu coraz więcej o naszym świecie. Im więcej wiedział, tym więcej rozumiał. Im więcej rozumiał, tym lepsze rozwiązania mógł dla mnie wymyślić... a jednocześnie tym większe było prawdopodobieństwo, że w końcu postanowi wykorzystać swoją wiedzę i wyrwać się z mojej reduty. Niestety domyśliłem się tego za późno. Przez długi czas nie słyszałem w jego głosie tego zaciekawienia waszymi losami, które zaczynało graniczyć z sympatią; ową szczenięcą sympatią. Zaiste, podobny był do naszego Mundurka.
- Admirał. Powiedziałeś?
- Co?
- Powiedz jej. Błagam, powiedz. Jedno słowo. Jedno słowo, zrozumie!
- Doprawdy?
- Wiem, że lubisz sprawiać ból. Jeśli już musisz, niech mnie boli, Admirał. Nie ją. To twoja córka.
- A może właśnie to zabolałoby ją najbardziej? Wszak im mniej wiedzą, tym lepiej śpią. A tak między nami... Jeszcze nie wiecie, co to prawdziwy ból. Ale cierpliwości. I odradzam ci wepchnięcie mi noża w plecy, przyjacielu. Nasz dobry znajomy, płowy śledczy... ach, wybacz: nowy plutonowy watahy, obiecał mi to pierwszy. A ja zamierzam jeszcze dłuuugo pożyć.
- A ty? Co planujesz, Admirał? Zobowiązałem się zapłacić ci za pomoc i to robię. Ale nie jesteś w stosunku do mnie całkiem uczciwy.
Stopniowo nasza współpraca zaczynała przekształcać się w bardziej kruchą współzależność, aż wreszcie dotarło do mnie, że wszystko wprost wisi na włosku. Na szczęście ja wciąż rosłem w siłę, a on przez cały czas polegał na mojej pracy i na moim wywiadzie. Cała reszta była niczym prosta gra o losy watahy, w której to ja byłem o krok przed nim.
- Zanim cokolwiek... Powiedziałeś Kawce?
- Kiedyś powiem, pewnie.
- Kiedyś porozmawiam z nią sam, bez twojej łaski!
- Ach, i nadal tak ci zależy? Zatem masz świadomość, że z biegiem czasu ta wiadomość będzie traciła na znaczeniu.
- Gdybyś zrobił to od razu, zgodnie z umową, wszystko byłoby inaczej.
- Być może popełniłeś błąd, nie ufając jej. Albo ufając mi, wszystko jedno.
- Wiesz, że wtedy ona musiałaby zaufać mi.
- A ty nie potrafiłbyś okłamać jej dla jej dobra, prawda?
Nasze różnice poglądów jaskrawiały praktycznie z dnia na dzień. Nie byłoby to kłopotem, gdyby nie to, czym powoli stawał się dla mnie wspólnik. Potrzebowałem uniezależnienia, toteż ostatnim punktem mojego osobistego planu powinno być pozbycie się Szkliwa. Niestety wraz z każdym podejmowanym przeze mnie krokiem był mi potrzebny coraz bardziej, musiałem więc ograniczyć się do, by tak rzec, czasowego zmiecenia go z planszy. Zachorowanie wydawało się doskonałym powodem. A ja, w tym samym czasie, miałem zająć się czymś przełomowym: podbiciem WSC.
Chwileczkę. Epidemia. Czy przyłożyłeś do niej łapę?!
Niechcący, naprawdę.
- Proszę bardzo, słucham cię uważnie. Właściwie po to przyszedłem.
- WWN.
- Ty ich chyba nie lubisz - zauważyłem, uśmiechnąwszy się szelmowsko, gdy tylko wyobraźnia, zanim skończył myśl, podsunęła mi zaiste barwne obrazy tego, czego mógłbym dokonać na południu. Praktycznie miałem to już w łapach. Gotów byłem wstać i udać się tam już jako przywódca, nawet bez krwawej walki.
- Dlaczego? Przecież ja sam jestem... trochę z WWN.
- Pomożesz mi zatem uczynić ich mądrzejszymi od reszty naszego piekiełka?
- Z przyjemnością.
- I powodzeniem.
- Ja inaczej nie robię. Możemy wrócić do pracy. Jest na południu WSC miejsce z bardzo ciężką historią. Na pograniczu. Ani to teraz teren watahy z północy, ani watahy z południa. Wciąż czeka na gospodarza.
- Gdzieś na stepach? W Borach Dworkowych?
- Właśnie na stepach. Nie pożałujesz wzięcia naszej strony, Admirał.
- Kawka przyszła dziś do nas. Porozmawiam z nią.
- Kawka jest w jaskini medycznej?
- Co mam jej powiedzieć? Oprócz rzecz jasna krótkiej wzmianki, kto żyje i ma się dobrze?
- Poza tym? Prawdę. Od miesięcy mamy do czynienia z równią pochyłą, a podjęcie radykalnych działań okazało się najpewniejszym. Powiedz jej, że Wataha Srebrnego Chabra osłabła. Ale to nie przyszło z wewnątrz; to wynik działania obcych. Powiedz, jak było: o naszej umowie. Powiedz, żeby ci zaufała i żeby czekała.
- Mogę nie mieć racji. Mogę skłamać. Czy składanie oświadczeń w tym labilnym czasie jest zasadne?
- Admirał, największym twoim kłamstwem jest teraz milczenie.
Pamiętasz naszą rozmowę, tego dnia, którego opuściliśmy jaskinię medyczną?
W końcu coś się układa.
- Rozmawiałem z Kawką, wiesz?
- I co, pytała o coś, coś mówiła? Co jej powiedziałeś?
- Żeby była dobrym dzieckiem. Bo z każdym moim wrogiem zrobię to samo.
- Ja cię... Ja ci tego nie daruję.
- Co zrobisz? Zabijesz mnie? Chyba musiałbyś ustawić się do tego w kolejce. Różnica jest taka, że ty póki co możesz jedynie mi to obiecać. A ja dzisiaj, za twoją obietnicę, wepchnę ci drut po samo serce.
Zanim zdążyłem go powstrzymać, był już przy wyjściu z groty. Dopiero tam odwrócił się ku mnie.
- Och, co to? To skrzydła. Dziesięć minut i jestem na stepach. Dwadzieścia minut i jesteś skończony dla swoich wilków. Pół godziny i jesteś skończony dla WSC bardziej, niż byłeś kiedykolwiek. O WWN postaram się jutro i uwierz mi, wiem co mówię.
Nie przestraszyłem się groźby. Tylko... lekko zaniepokoiłem. Mimo wszystko, musiałem ustąpić. Nie jestem bałwanem.
Długo wahałem się, co ci powiedzieć. Historia wydawała się zbyt zagmatwana, by wyrazić ją w tylu słowach, w ilu pragnąłbym ci ją przekazać. Bałem się, że poślesz mnie do wszystkich czortów, ale teraz, gdy stopniowo poznajesz prawdę, sama widzisz... zresztą dokonaj własnego wyboru.
- Lepiej dla ciebie, być tylko lustrem wspomnienia.
- Dopóki jestem tutaj, mnie po prostu nie ma. A ja chciałbym żyć, Admirał.
- Co to znaczy: żyć. Co to dla skrzydeł, sto czy dwieście kilometrów. A potem, oczywiście dopiero gdy zakończymy współpracę, dalej żyć sobie spokojnie, gdziekolwiek. Tylko nie na tym jednym kawałku ziemi.
- Podczas gdy wy będziecie wprowadzać tu własne porządki.
- My, czy kto inny: jaka to dla ciebie różnica? Lasy i wilki wszędzie są podobne. Czy nie szkoda ci zelżyć niewinnego? Ofiarę nazwać sprawcą, poświęcenie kłamstwem?
- Wroga przyjacielem.
- Och, stronniczo oceniasz. A ty sam? Chciałbyś wleźć w skórę kogoś takiego? Możesz stać się kimkolwiek innym; taką ładną opowiastkę już ułożyliśmy. To była bardzo nieciekawa śmierć. Bez pożegnania bliskich, bez ostatniego słowa.
- Któreś musiało być ostatnie.
- Jeśli dobrze pamiętam... „Dziękuję”, czy jakoś tak. Miałem na myśli, bez żadnej wiekopomnej mowy.
- Racja, nieładna śmierć. Ale jakoś nie żałuję, że nie powiedział ostatniego słowa.
Aż wreszcie... stało się. Tę historię już znasz; oczy, które mogą kłamać oraz naiwny wilk zaślepiony wspomnieniami. Wilk, który niestety jest przywódcą i którego słowa traktowane są jak słowa wyroczni.
- Nie za jasno na spacer?
- Nie, nie dziś.
- Co robisz poza domem? Pamiętasz, im mniej wiedzą, w tym większym spokoju możemy pracować.
- Oprócz tych, którzy powinni wiedzieć już od dawna. I wiedzieliby, gdybyś, jak zapowiadałeś, grał ze mną do jednej bramki. Od początku mówiłem, co zamierzam.
- Sądziłem, że gdy nadejdzie czas, jakoś cię od tego odwiodę. Lub po prostu powstrzymam.
- Od początku miałeś też świadomość, że tam, na miejscu, zrehabilitowałbym cię w pół minuty. Mogę uznać już za oczywiste, że nie zamierzasz porzucić własnego planu, który zupełnie nie pokrywa się z moim?
- Jeśli mam do wyboru Agresta lub siebie, masz rację, wybiorę siebie.
- A więc to nasza ostatnia rozmowa tutaj. Za dużo się dzieje. Nie dajesz sobie rady z WWN. I nie dasz. Jeśli nic się nie zmieni, dojdzie do tragedii.
- Nie zastaniesz Agresta.
- Doskonale wiem, gdzie go zastanę.
- Nie zdążę cię schwytać, ale mogę zrobić jeszcze wiele, żebyście nigdy się nie spotkali.
- To groźba?
- Jeśli chcesz.
- Ciągnie cię do władzy. Mógłbyś jeszcze pożyć sobie u jego boku. Dostałbyś stanowisko. Ale jeśli wolisz... sprawdźmy, czyj plan był lepszy: twój, czy mój.
- To wyzwanie?
- Dobrego dnia, Admirał! Mój będzie wspaniały.
✃
Teraz już wiesz, po co to wszystko. Teraz już wiesz, że jestem z tobą szczery jak ze wspólnikiem. W gruncie rzeczy, bardziej.
Trudno w to uwierzyć. Zresztą nie wiem, czego prostszego się spodziewałam. To boli... Nie wiem, kim jesteś. Wrogiem, czy przyjacielem.
A może nie warto tak tego traktować? Nie jestem twoim przyjacielem, jestem twoim ojcem. Nie jestem twoim wrogiem, ani wrogiem WSC. Jestem... jej przyszłym przywódcą.
A ty, przyszłą przywódczynią.
Czemu milczysz?
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz