Zadarłam głowę do góry, zawieszając wzrok na znajdującej się nade mną w całkiem sporej odległości skalnej półce. Przypadłam nieco do ziemi i napięłam mięśnie, przygotowując się do rewelacyjnego skoku, po czym odbiłam się mocno tylnymi łapami, a przednimi, pomagając sobie pazurami, uczepiłam się kamiennej krawędzi. Na szczęście dla takich obłąkańców jak ja, wybierających się o tej porze w góry, zima zarządziła chwilowe roztopy i nie była oblodzona. Prędko podciągnęłam resztę ciała i wyprostowałam się, oglądając się za siebie. Gdyby mi się nie udało, rąbnęłabym o strome zbocze, które przed chwilą forsowałam, i odpłynęłabym sobie na drugą stronę. ~Który to już dzisiaj raz z cyklu życie na krawędzi? Muszę się poduczyć większych liczb.~
Ruszyłam w dalszą drogę na szczyt. Paradoksalnie w duszy raczej się staczałam, ale wolałam o tym nie myśleć. Gdzieś hen, z boku widziałam wydeptaną, wygodną ścieżkę, jednak wybrałam drogę na przełaj. Wysiłek fizyczny wiążący się z trasą mojego marszu dawał mi swego rodzaju radość, nawet jeśli pot spływał mi po bokach. Dopiero na ostatnim odcinku musiałam trochę pokluczyć, żeby znaleźć przejście prowadzące na najwyższy punkt.
Kiedy znalazłam się u celu, wpierw oślepiło mnie na moment światło słoneczne, przesiane przez skłębione, acz śnieżno-białe i niegroźne chmury. Sporo czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do niego. W trakcie podziwiania widoków wpadła mi do głowy myśl, by spróbować...poćwiczyć żywioł. Były ku temu idealne warunki. Kontrolowanie tego byłoby niczym spełnienie marzeń. Skupiłam się mocno, nie zamykając oczu - świat był w moim przypadku lepszą matrycą niż odmęty umysłu. Próbowałam skorzystać z którejś z mocy bez popadania w ciemność, do oporu, jednak bezskutecznie. Zaczęłam się zbierać do zejścia do lasu. Może jutro powtórka?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz