poniedziałek, 9 listopada 2020

Od Paketenshiki - "Łapki w ruchu" cz.1

Mały cień śledził go od dłuższego czasu, chociaż udawał, że wcale go nie widział. Sam wracał właśnie z lekcji ze szczeniakami, przez co jego zmysły na obecność maluchów były dosyć wyczulone. Taki mały szósty zmysł, można było powiedzieć, chociaż działający tylko na wilcze szczeniaki i tylko w trakcie lekcji.

Śledzący go malec nie mógł mieć więcej niż może kilka tygodni, był tu zupełnie obcy, chociaż wcale się nie bał. Właściwie nie przejmował się nawet, czy zostanie nakryty, co Paketenshika raczej stwierdził po odgłosie ciągnięcia czegoś po ziemi. Czegoś lekkiego, ale szerokiego i dużego. Rudy basior celowo ignorował ten hałas, czekając na rozwój wydarzeń. Dopiero gdy rozległ się trzask gałązki, a zaraz po nim donośne "Bam!", kontynuowane słabym jękiem, Paki odwrócił głowę.

Najpierw ujrzał żółty kapelusz, za duży nawet na głowę dorosłego wilka, a co dopiero takiego szczeniaka. Do kapelusza doczepione były kolorowe piórka, najpewniej sztucznie farbowane, tworzyły one dość specyficzną koronę, czy raczej niezbyt udany pióropusz. Były wszyte w materiał w taki sposób, że próba ich wyjęcia skończyłaby się niechybnym zniszczeniem nakrycia. Nawet ładnie to wyglądało, szczególnie jak szeleściły poruszane wierceniem się małego ciałka gdzieś pod spodem.

W końcu spod tego… wora na głowę wysunął się mały, brązowy pyszczek, a zaraz po nim całe drobne ciałko. Maluch otrzepał się z kurzu i ziemi, po czym spojrzał ciemnymi, niemal czarnymi oczkami na znacznie większego, lisowatego wilka. Nie było w nim strachu, zdenerwowania, ani chociażby zażenowania, za to promieniowała od niego ciekawość i chęć poznania świata. Oraz tego dziwnego stworzenia, które było wielkości regularnego Canis Lupus, a kolory miało jak te mniejsze rude kity z nor. Zapewne takie wilki rzadko się spotyka.

– Cześć! – zawołał wesoło, jego ogon machał zupełnie jak bicz, uderzając w zalegający za nim kapelusz. – Widziałem cię na lekcji ze szczeniakami! Fajny jesteś, eh!

Dopiero ta reakcja zmieszała nieco Paketenshikę. Nie ma to jak mały dzieciak bez instynktu zagrożenia, nie ma co.

– No hej. A co ty tu robisz? Gdzie są twoi rodzice? – zagadał rudzielec, odwracając się w pełni do młodego.

– Nie mam! – brązowy miłośnik wielkich kapeluszy odpowiedział z dumą. – Chcesz być moim rodzicem? Fajny jesteś, eh, lubię cię.

Wychowanek lisów zdębiał. Poziom przejęcia się młodego wynosił wyraźnie mniej niż zero, nie przeszkadzało mu wcale, że jest sierotą, i że prosi jakiegoś zupełnie obcego mu wilka o przygarnięcie. To było… szokujące. I ciekawe. Paki rzadko spotykał tak pewne siebie maluchy. Z niechęcią przyznał się w duchu, że mu to zaimponowało. Był nawet skłonny przygarnąć szczeniaka, ba, jest ostatnim wilkiem, który chciałby odmówić, ale coś mu tu nie pasowało. Coś śmierdziało, i nie była to krew upolowanego dzisiaj przez jednego z uczniów zająca.

– Jak to nie masz rodziców? Co się z nimi stało?

Mały wydął policzki.

– Nie wiem. Obudziłem się w kartonie nad rzeką, nie miałem nigdy rodziców, eh. Myślałem, że tak przychodzą na świat szczeniaki, a rodzice przychodzą po nie do kartonu, eh, a moi po prostu się spóźnili. Wyszłem z kartona i poszłem sobie kogoś znaleźć, eh.

Paketenshika wziął głęboki wdech. Niezły malec, pomyślał do siebie. Ma w sobie to coś. I fajna teoria z kartonami. Szkoda tylko, że skoro on obudził się w kartonie, to faktycznie jest sierotą. I to celowo porzuconą.

Nie, żeby jemu to przeszkadzało.

– Jasne, czemu nie – odrzekł wreszcie. – Mogę się tobą zająć. Masz jakieś imię?

– Mam! Chyba… Jak się obudziłem, miałem ze sobą karteczkę. Coś na niej pisze. Umiesz czytać?

Rudy basior pokiwał głową i chwycił kartkę, którą mały wyjął ze swojego kapelusza. O to ostatnie chyba zapyta później, kiedy w końcu ochłonie z tej interesującej zmiany. Ha, ciekawe, co powie na tą wiadomość Alkestis. Od dzisiaj ma młodszego brata. Powinna się ucieszyć, czasem w ich wspólnych rozmowach o tym wspominała. Że chciałaby mieć rodzeństwo.

Na pożółkłej i rozmokniętej kartce widniało tylko jedno słowo, nakreślone czarnym flamastrem. Wayfarer. Faktycznie musiało być to imię szczeniaka, nic innego nie mogło znaczyć. Cóż, zawsze lepsze niż nazwa ptaka.

– Wayfarer. Tak tu jest napisane. Co o tym myślisz?

– A co mam myśleć? Bogowie nadali mi to imię, nie mogę się z tym kłócić, co? Myślisz, że mogę się im przeciwstawić, eh?

Paki nie mógł powstrzymać małego śmieszku. Do licha, niezły ten mały! Ma tupet, nie ma co. Ten jego akcent też był całkiem zabawny. Skąd on się urwał, z kanadyjskiej choinki czy innego klonu?

– No nie, nie wypada się kłócić z siłami wyższymi. To co, Wayfarer? Idziemy cię przedstawić członkom mojej watahy?

– TAK! – Mały podskoczył entuzjastycznie. Wdrapał się z powrotem pod wielki kapelusz, starając się go na siebie nałożyć tak, żeby móc go chociaż ciągnąć. Wielkimi krokami ruszył tuż za rudzielcem. – A jak się nazywa twoja wataha?

– Wataha Srebrnego Chabra. Myślę, że ją polubisz.

– Jak lubię ciebie, to i ich polubię, eh!

Wychowanek lisów znowu zachichotał. Chyba mięśnie policzkowe to będzie jedyne, czego pożałuje po adopcji tego malucha.

– Hej, a powiedz mi… – zagadał do Wayfarera. – Co to za kapelusz? Był z tobą w kartonie?

– Tak! To mój dar od bogów i nie zamierzam go zostawić, eh! Rozumiesz?

Rozumiał. Poniekąd za dobrze, poniekąd wcale, ale rozumiał. I nie zamierzał szczeniakowi zabierać tego zacnego podarunku oraz prawdopodobnie jedynej własności, jaką będzie kiedykolwiek posiadał. Bo coś w duszy rudego mówiło mu, że mały Wayfarer wcale nie będzie się tak łatwo przywiązywać i być może będą tylko dwa istnienia, które faktycznie polubi. Ten kapelusz i swojego karmiciela.

<Wayfarer?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz