Medyczka udaje się na zasłużony odpoczynek...
Dźwięk ciężkich, niedbale stawianych kroków mieszał się z głowie wadery z dyskretnym, dogłębnie jakby obcym śpiewem wiatru i szelestem ostatnich liści, jakie trzymały się jeszcze w koronach wiekowych drzew porozrzucanych w równych odległościach od jaskini biegnącą aż poza horyzont ścieżką. Zdawało się, że udając się w ustronną część pomieszczenia wadera szeptała coś, co równocześnie mogło być odpowiedzią dla tej wielogłosowej melodii, albo tylko jej przyłączeniem. Kierując się pod najdalszą ścianę nierównym krokiem osoby pijanej, albo tylko całkowicie zobojętniałej na swój los i wszystko co ją otaczało, ułożyła się na ziemi i, upewniwszy się, że nikt jej tutaj nie widział, z cichym fuknięciem zwinęła się kłębek.
Po jej głowie krążyło tysiące myśli, żadna chyba nie całkiem przytomna i sensowna, być może ze względu na nadmiar pracy oraz wszelkie obawy, które męczyły ją na ciche, a przy tym jakże natrętne wspomnienie ostatniej epidemii.
Zawodowe doświadczenie, a także nawet zwykły wilczy rozsądek upominały ją, że nie powinna się tak martwić i obawiać, paranoiczne nastroje udzielały jej się jednak zapewne z powodu przemęczenia i przepracowania, przed którym nie potrafiła się ostatnio uchronić. I jeszcze ta nowa asystentka... Nie wiedziała, co powinna o niej sądzić, tak niewiele przecież jeszcze o niej wiedziała. Oczywiście doceniała jej niezwykłe umiejętności i zdawało jej się, że pewnego dnia odnalazła w przybyszce, w jej niezwykłych mocach i ciepłej naturze coś, czym ona sama nigdy nie mogła się stać; coś, co można było określić promieniem nadziei w najgorszych czasach, jakie reprezentowały kolejne epidemie.
Jednocześnie dumna natura medyczki kazała jej krzywić się na wspomnienie rad, jakie skierowała do niej asystentka. One także rodziły się rzecz jasna wyłącznie z troski i Etain miała tego świadomość, kiedy analizowała pospiesznie wszystko, co zdążyła dotychczas wyczytać z niesamowitego charakteru wadery, ciągle jednak coś kazało jej wściekać się na myśl, że ktoś śmiał mówić jej, co powinna robić, szczególnie jeśli była to jeszcze niezaprawiona w boju asystentka.
Wadera zadrżała; w pierwszej chwili wydawało jej się, że był to odruch zrodzony wyłącznie pod wpływem emocji, później dopiero do jej skacowanego robotą umysłu dotarła świadomość listopadowego chłodu, jaki dokuczał jej już od godzin świtu.
Przecież to absurd, pomyślała, głębiej chowając pysk w łapach, jakby dla całkowitej pewności, że lodowaty oddech zbliżającej się zimy nie zaatakuje jej, gdy wreszcie uda jej się zasnąć, nie wykluczyła jeszcze bowiem ostatecznie takiej możliwości. Tam skąd pochodzę, takie temperatury były normą. Tam skąd pochodzę...
Zamarła pod wpływem nagłego wspomnienia.
...A tymczasem młoda wadera bliżej zaprzyjaźnia się z nową znajomą.
To, co wadera stworzyła przed moimi oczyma, było najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałam. Przez chwilę wpatrywałam się w obraz szeroko rozwartymi oczami, jak dziecko, które otrzymało właśnie wymarzony świąteczny prezent; jak umierający żołnierz, któremu dane zostało ujrzeć przedsionek raju. Zebrawszy w sobie odrobinę odwagi i woli rozpierzchniętej chaotycznie po całym ugiętym chorobą ciele, uniosłam drżącą łapę, by położyć ją na kwitnącej zielenią ścianie. Od razu załkałam niekontrolowanie. Kolejnym, znacznie już bardziej bezładnym i nagłym ruchem, urwałam przepiękny, wetknięty w zieloną zasłonę fioletowy kwiat dzwonka. Ostrożnie, jakby z obawą, przeniosłam go pod nos. I natychmiast z moich oczu popłynęły strumienie łez.
– Dziękuję – szepnęłam przez zaciśnięte zęby, wpatrując się w niewielki kwiatek złożony na mojej łapie.
Odpowiedziały mi jedynie chłód i cisza.
– Dziękuję – powtórzyłam odrobinę głośniej i spokojniej, gdy po chwili starań udało mi się choć trochę opanować ogarniające mnie przejęcie. Nagłym szarpnięciem zadarłam głowę ku pnącemu się ku sklepieniu bluszczu, i powtórzyłam raz jeszcze, jeszcze głośniej to samo słowo, mając teraz pełną nadzieję przywołać do siebie waderę, której tak bardzo chciałam je przekazać, że nagle nawet strach, obawy i ten palący ból głowy nie był mnie w stanie jakkolwiek przed tym powstrzymać.
Wyjrzałam poza maleńkie wejście, by dowiedzieć się, jak bardzo pomyślnie zakończyły się moje starania. Nie słyszałam żadnej odpowiedzi ani innego rodzaju reakcji, dane mi za to było obserwować z mojego miejsca, jak nowa znajoma spokojnie, z pełnią profesjonalizmu zastępuje główną medyczkę, zajmując się chorymi, jak i porozrzucanymi w dziwnym kręgu lekarstwami. Zdawało się, że idealnie pasowała do tego miejsca, jakby tutaj właśnie urodziła się i dorosła.
Było w tej scenie coś niesamowitego, niesamowicie nawet pięknego, co zainspirowało mnie do następnego ruchu. Nie zważając na ból, na dyskomfort, na nic; z czystym po prostu jakby umysłem, przeskoczyłam przez przejście, by ruszyć biegiem w kierunku wadery.
– Dziękuję! – wykrzyknęłam, rzucając jej się nagle w ramiona.
Od pierwszej chwili spodziewałam się chłodu, nawet odtrącenia, od tej wadery otrzymałam jednak jedynie ciepło. Nachylając się głębiej, odwzajemniła delikatnie uścisk. Trwałyśmy tak chwilę, w ciszy i bezruchu, słysząc tylko wzajemne oddechy i szybkie uderzenia dwójki serc. Powoli, jakby niechętnie odsunęłam się, zdejmując łapy z miękkiego futra wadery. Patrząc w jej piękne fioletowe oczy, zamrugałam kilkukrotnie, uśmiechając się ciepło.
– To, co tam zrobiłaś... – zaczęłam niezdarnie, mając przez chwilę problem z dobraniem odpowiednich słów. Westchnęłam głęboko, częściowo z irytacji, a częściowo ze szczerej radości i przyjemności. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że uczyniłaś mój czas tutaj nieporównywalnie lepszym.
– Cieszę się, że mogłam pomóc – uśmiech wadery był bardzo naturalny, a przez to niesamowicie piękny.
Kiwnęłam głową w szybkiej odpowiedzi na słowa, które chyba niezupełnie do mnie dotarły.
– Czy chciałabyś... zostać ze mną jeszcze chwilę? – spytałam po chwili wahania, starając się ignorować fakt, że w moich oczach na nowo zbierają się ostre odłamki łez.
Wadera przez chwilę milczała. Stała nade mną niemo jak kamienny posąg, a ja coraz bardziej zmagałam się z powstrzymywaniem płaczu. Kiedy zdawać by się mogło, że dłużej już nie dam rady wytrzymać, szybkim ruchem podciągnęłam wiszący na szyi komin wyżej, tak by zasłaniał mój nos i usta.
– Boisz się? – tak brzmiała nagła odpowiedź wadery.
Słucham?, chciałam powiedzieć, choć nadmiar emocji i warstwa materiału zablokowały moje słowa. Zamiast tego, po prostu cicho pokiwałam głową.
– W porządku. Nie musisz się niczego bać – podniosłam spojrzenie, czując, jak pomocnik medyka kładzie łapę na moim ramieniu. Uśmiechnęłam się pod ciemną warstwą materiału, widząc niezwykły wyraz, jaki wyzierał z jej jasnych oczu. – To co? – odezwała się po chwili – Chodź, odprowadzę cię do twojego pokoju.
Wadera zrobiła to, a nawet więcej, zgodnie z moją prośbą wchodząc za mną do środka. W mikroprzestrzeni zrobiło się trochę ciasno, lecz nadal przytulnie; siedząc obok siebie, patrzyłyśmy na kwiaty, jakimi wadera ozdobiła ściany, które wcześniej zdawały się straszyć zebranym smutkiem i bólem kilku pokoleń, którym nieszczęście było się tu znaleźć.
– Etain mnie zabije... – odezwała się nagle moja towarzyszka, parskając przy tym krótkim, raczej ponurym śmiechem.
– Nie mów tak – kierując na nią spojrzenie, opuściłam komin zasłaniający moją twarz, by posłać jej tak ciepły uśmiech, na jaki tylko było mnie stać w tej rozpaczliwej prawie sytuacji. – Kiedy to zobaczy, z pewnością będzie z ciebie dumna. Już jest.
– O czym ty mówisz? – wadera odchyliła głowę do tyłu. – Etain mnie nie lubi.
– Oczywiście, że cię lubi. Może po prostu... okazywać to w trochę dziwny sposób – wzruszyłam ramionami, mrużąc oczy w lekkim uśmiechu. – Taka już jest i nic z tym nie zrobimy. Ale ma dobre serce. Znam ją praktycznie od zawsze. To ona pomogła mi i mojemu rodzeństwu przyjść na świat – urwałam na chwilę, czując dziwny smutek, który zaczął palić moje serce i umysł. Podniosłam łapę, by przyłożyć ją do czoła, próbując w ten sposób lepiej skupić się tym, co już powiedziałam i do czego jeszcze zmierzałam. – I pomogła nam, kiedy sytuacja zrobiła się trudna. Ciebie też z pewnością nie zamierza w żaden sposób skrzywdzić – uniosłam kącik ust w słabym uśmiechu.
– Kazała mi dzisiaj sprzątać całą jaskinię – powiedziała moja towarzyszka.
– Tak? – uśmiechnęłam się słabo.
– Zaraz po tym, jak obiecała mi awans.
– Może chciała cię sprawdzić? – zaśmiałam się. – Słyszałam, że taki właśnie ma zwyczaj. Ale nikt tak naprawdę nie zrozumie naszej Etain.
Przerwałam, obserwując, jak na twarzy mojej towarzyszki pojawia się niewielki uśmiech.
– Nie martw się i obiecaj mi, że nie dasz jakiejś Etain obrzydzić sobie pracy. Jesteś do tego stworzona.
– Naprawdę tak sądzisz? – spytała, a ja natychmiast pokiwałam głową.
– Naprawdę – odwróciłam wzrok na kwitnącą ścianę, biorąc głęboki oddech. – Kali – powiedziałam po chwili.
– Hmm? – zdziwiła się moja rozmówczyni.
– Tak się nazywam – uśmiechnęłam się łagodnie, chcąc zaprezentować się w tak przełomowej chwili z jak najlepszej strony, nawet jeśli zdawało mi się, że w nowej znajomej było coś, co sprawiało, że sama jej obecność wystarczyła, by wyzwolić we mnie najlepsze stany. – Kali.
– Jestem Flora – przedstawiła się młoda wadera.
– Miło mi cię poznać – odpowiedziałam uprzejmie, jednocześnie biorąc przerwę na zaczerpnięcie kolejnego oddechu, który mógł się w tej sytuacji kojarzyć z wyrazem ulgi. – Floro? – dodałam po chwili.
– Tak? – szybkość, z którą padła odpowiedź biało-czarnej wadery, kazała mi się uśmiechnąć.
– Zostaniesz ze mną?
– Oczywiście – odparła wadera trochę cichszym, bardziej poważnym tonem, który mógłby zdradzać może jeszcze nie zmieszanie, ale na pewno drobne odbicie niezrozumienia. Chcąc może ukryć podobne emocje, wadera, jakby dla dodania pewności własnym słowom, położyła się na brzuchu pod naszym małym, zielonym dachem. Z głową wysoko, w odrobinę nerwowej pozycji, patrzyła na mnie na wskroś spokojnym, milczącym prawie spojrzeniem.
Mir fioletowych oczu szybko mi się udzielił, z ciszą na ustach i w sercu odnalazłam więc wygodną pozycję, kładąc się na plecach z łapami splecionymi na piersi. Wypatrując wysokiego sufitu, poczułam, że w moich oczach na nowo zbierają się łzy nie do końca wiadomego pochodzenia.
– Floro? – spytałam, próbując przełamać drżenie głosu – Opowiesz mi coś?
Ostatnie słowa, choć zabrzmiały wyjątkowo cicho, ku mojemu zdziwieniu dotarły jednak do uszu pomocniczki medyka.
– O... – podjęła po chwili milczenia – O czym?
– Nieważne – wzruszyłam ramionami, wyciągając jedną łapę do góry, chcąc jakby przebić się tym gestem ponad wiszącą nad nami warstwę białych skał. – Jestem tu dopiero od kilku godzin, prawda? To dopiero kilka godzin, a ja już potwornie tęsknię. To nie tak, że spodziewam się, że już stąd nie wyjdę... ale mimo to serce nie daje mi spokoju – niezgrabnym ruchem łapy strząsnęłam z oczu niewygodne łzy.
– Tęsknisz? – zdawało mi się, że czarno-biała nachyla się trochę nade mną, co sprawiło, że niewielki dreszcz rozbiegł się po moim ciele; uczucie inne niż impulsy, których doświadczam na co dzień. – Za kim?
Za kim? Zwykłe pytanie zdawało się dotknąć mnie mocniej niż, zdawać by się mogło, powinno, stając się prawie czymś na kształt noża, który tylko o kilka centymetrów ominął serce. Tego rodzaju dziwny dyskomfort kazał mi głęboko przemyśleć moje kolejne słowa.
– Za bratem – zaczęłam ostrożnie. – Za siostrą i ojcem. Za... za wolnością – zdziwiłam się lekko, słysząc swój głos powtarzający słowa, których wcale nie zaplanowałam powiedzieć – Przepraszam. Chyba po prostu źle znoszę bycie w zamknięciu – kończąc zdanie, parsknęłam ponurym śmiechem.
Zdawało się, że Flora chciała coś odpowiedzieć, coś być może nieporównywalnie pięknego, byłam jednak już zbytnio rozemocjonowana, by móc tak łatwo przerwać potok słów.
– Ale ty byłaś dzisiaj na zewnątrz, prawda? Opowiedz mi o tym. Albo o pracy. Jak ci się pracuje pod Etain?
Chociaż zdawało się, że Flora nie czuła się do końca komfortowo, będąc postawiona przed tego rodzaju prośbą, to jednak powoli, cicho i niepewnie zaczęła opowiadać o swoim dniu w trochę tylko okrojonej jego wersji. Wraz z kolejnymi słowami młodej towarzyszki ziemia pod moim kręgosłupem zrobiła się nagle dużo bardziej wygodna, a chaotyczne myśli zostały całkiem zdominowane przez spokojne, malowane słowem obrazy natury. Prawie miałam przed oczami te wszystkie kolory; zdawało mi się, że uszy wypełnia mi spokojny szum wiatru i rzeki.
Gdy wadera przeszła do fragmentu na temat tak zwanej ciszy nocnej i napomknęła, że pewnie niedługo wyślą do nas kogoś, kto będzie nadzorował jej kolejne wypady po rzeczy niezbędne po nastaniu odpowiedniej godziny, rozbudziłam się trochę, zdjęta nadzieją, że może wybrany zostanie do tego celu mój brat. Co prawda nie miałam pojęcia, kto odpowiadał za tego rodzaju selekcję, zdawało mi się jednak, że gdyby Ry o takiej usłyszał, z pewnością sam by się zgłosił do tego zadania. Z pewnością tęskni za mną tak samo, jak ja za nim, prawda? Przecież nie zostawiłby mnie tutaj...
Nadzieja okazała się silniejsza niż wszelkiego rodzaju opory, dlatego przełamałam się nieco i, przejąwszy inicjatywę, doprowadziłam do zamiany ról - zaczęłam opowiadać Florze o swojej rodzinie, a później, nawet nie zauważyłam kiedy, temat gładko przeniósł się na moją osobę. Wadera, zmęczona już chyba swoim monologiem, z ulgą przyjęła taki obrót spraw.
Wkrótce wiedziałyśmy już o sobie więcej niż mogłybyśmy się początkowo spodziewać. Rozmowa przeprowadziła nas przez ciemną godzinę nocy, pozostawiając w, mogło się wydawać, odległości kilku kroków do świtu. Zmęczone rozmową, milczałyśmy już tylko, leżąc dwa kroki od siebie.
– Floro, muszę cię przeprosić – powiedziałam, zebrawszy w sobie odrobinę siły. – To było głupie. Jeśli się ode mnie zarazisz...
– Poradzę sobie – uśmiechnęła cię ciepło. – Będzie dobrze.
– Będzie? – powtórzyłam, wpatrując się w sufit. – Wiesz, czuję, że jeśli... jeśli miałabym umrzeć – mieszanka strachu i jakiegoś obcego smutku ciążyła mi na piersi, zmuszając do walki o każde kolejne słowo – To chciałabym umrzeć, mając ciebie u boku.
< Floro? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz