sobota, 7 listopada 2020

Od Admirała - "Taniec z Aniołami", cz. 5

Ciri urodziła się pewnego pochmurnego, jesiennego dnia, jako jedynaczka. A może nie? Tylko tak zwani dorośli nie chcieli opowiedzieć jak to było naprawdę, takiemu gówniarzowi, jak ja.
Była córką Kary i Szkła, mojego dziwnie przymłodego dziadka, a więc i jakąś moją krewną, choć nazwy takiego powiązania nie potrafię odnaleźć.
Miała już ładnych kilka dni, gdy we trójkę poszliśmy by odwiedzić ją po raz pierwszy. Widziała już i słyszała, ale była tak beznadziejnie młoda, że nie potrafiłem z całą stanowczością zapewnić, że dokładnie rozumiała, co się do niej mówi.
Mojej matce najwyraźniej to nie przeszkadzało. A może po prostu miała słabość do tracenia energii na czynności, które nie przynosiły organizmowi wymiernego zysku.
Jeśli oczywiście jestem już na tyle stary, że mogę trochę sobie poironizować.
- Jaka ona śliczna! - zawołała, głośniej, niż było potrzeba, gdzieś w przerwie pomiędzy zachwycaniem się, a zachwycaniem się - a jaka mądra, już pewnie zaczyna wam rozrabiać? 
- Nie, na szczęście mamy jeszcze trochę spokoju - odpowiedziała moja przyszywana babcia, po czym obie zaczęły się podśmiechiwać.
Rozmowa układała się wspaniałe, choć tylko pomiędzy tymi dwiema radosnymi istotami. Miały w sobie coś podobnego.
Na moment nawiązałem przypadkowy kontakt wzrokowy z Mundusem. Uśmiechnął się lekko.
"Masz rację" - pomyślałem - "Ach te baby".
Szkło stał nieco z boku, jakby cały czas trochę zagubiony w nowej sytuacji, albo, co w sumie bardziej logiczne, wystraszony nowym, malutkim i delikatniutkim wilkiem w swoim domu.
Po dobrej godzinie radosnych szczebiotów najwyraźniej szczęśliwych ze spotkania wilczyc, impreza przeniosła się na środek polanki, gdzie leżało sobie truchło upolowanego najwyraźniej niedługo przed tym jelenia.
Nie miałem ochoty jeść. Z rana tego samego dnia matka wypchała mój żołądek świeżą sarniną, którą jakimś (i doprawdy nie mam pojęcia jakim) cudem "upolowała sama" w lesie. No cóż, tak rzadki dar nie mógł się zmarnować.
Po podążeniu za resztą z udawanej grzeczności lub z nudów, szybko wycofałem się chyłkiem i wróciłem na miejsce określone jako legowiska wygniecione w głębokiej trawie, w cieniu drzew, tam, gdzie spała teraz mała Ciri.
Usiadłem nad nią. Niemowlę.
Jej oddech był płytki i słabo widoczny. Sprawiało to, że, przypominając pluszową przytulankę lub zwłoki, dawała mi jakieś przyjemne uczucie spokoju.
Obejrzałem się za siebie, by zobaczyć, jak ma się sprawa z resztą towarzystwa. Wszyscy siedzieli nadal w tym samym miejscu i chyba w końcu zaczęli naprawdę grupowo ze sobą rozmawiać. Nie zwracali na nas uwagi.
Wolno podniosłem się na przednich łapach, poprawiając pod sobą tylne, po czym znowu przysiadłem, kontynuując przemyślenia.
W porównaniu do mnie była tak mała.
Podniosłem łapę, bo lekko dotknąć jej głowy i pogładzić ją po skroni pokrytej mięciutką sierścią. Potem zsunąłem ją niżej, ku szyi. Docisnąłem trochę mocniej, czując drobne i jeszcze słabe kręgi.
Do pierwszej dołączyłem drugą łapę, dokładnie, powoli, coraz mocniej oplatając nimi gardło waderki. Przymknąłem oczy, lecz w chwili, gdy moje powieki zetknęły się ze sobą, pod palcami poczułem ruch.

< Ciri? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz