Urodziłam się w kochającej rodzinie. Mama bardzo kochała tatę. Tata też wyglądał, jakby ją kochał. A czasem zupełnie inaczej, czasem warczał na nią i chodził naburmuszony. Kilka razy słyszałam, że od nienawiści do wielkiej miłości jeden krok, więc tłumaczyłam sobie oba te pojęcia przez pryzmat uczucia rodziców.
Moja siostrzyczka, Kanna, kochała mojego braciszka, Kenai'a, ze stuprocentową, precyzyjną wzajemnością. Mój dziadek kochał moją mamę. Mówił, że to dlatego, że jest jego córką. Dziadek kochał też babcię. Babcia powiedziała mi, że to dlatego, że też jest jego córką.
Miłość była więc dziwnym uczuciem, którego przez bardzo długi czas zupełnie nie pojmowałam. Nie rozumiałam zależności, które zmuszają do miłości. Przez cały czas natomiast czułam, że stoję gdzieś po środku tego wszystkiego.
Mama kochała mnie troszkę, bo byłam jednym z jej piątki dzieci i musiała rozłożyć swoją miłość po równo. Tata kochał mnie chyba nie bardzo, bo wcale tego nie pokazywał, ale mama mówiła, że on po prostu okazuje uczucia bardzo skrycie. Uczyłam się więc przyglądać innym wilkom i dostrzegać to, co chciałam dostrzegać, aby żaden, choćby najbardziej nikły znak uczucia nie umknął moim oczom.
Wszyscy trzej moi braciszkowie kochali mnie średnio, bo byłam kimś trochę innym, niż oni, nudną dziewczynką. Siostrzyczka kochała mnie całkiem całkiem, bo byłam jej siostrzyczką, ale nie byłam Kenai'em. Babcia i dziadek też mnie kochali, z umiarem, bo chociaż odwiedzali nas często, to nie było ich przy mnie zawsze, w przeciwieństwie do reszty rodziny, na którą byłam skazana w pełnym wymiarze czasowym.
Czyżbym wybiegała za bardzo w przyszłość? Zacznijmy lepiej od początku, tam, gdzie naprawdę rozpoczyna się historia mojego rodzeństwa i moja. Narodziliśmy się w pięknym, słonecznym czasie, letnim, spokojnym, jak cisza przed burzą.
Wzdycham.
Odkasłuję.
No i zaczynam się zdradzać, chociaż nie planowałam. Ale po kolei, naprawdę, Moi Przyjaciele, po kolei.
Oto jestem jedną z grubych, śliskich kulek, leżącą pomiędzy swoim ciepłym rodzeństwem. Odczuwam jedynie okazjonalnie napływające na moje ciało podmuchy chłodu wnętrza groty.
Czas mija, jest niewyobrażalnie nudno. Przez większość czasu śpię. Nagle zaczynam widzieć i słyszeć, choć na początku nie widzę, ani nie słyszę za wiele. Słowa zlewają się w całość i pozostają niemożliwe do zrozumienia, nawet gdybym była już świadoma, że w ogóle mogą coś znaczyć.
Zaczynam chodzić. Najpierw zupełnie nieporadnie, tylko się czołgam, potem wstaję na cztery łapki, potem coraz szybciej, szybciej, moje małe uszka podskakują razem ze mną. Zaczynam biegać.
Dzień powoli zbliżał się ku końcowi, lekki wiaterek tylko uwydatniał niebiańskie, doskonałe ciepło powietrza, a gdyby w tle ktoś zaczął grać na pianinie jakąś radosną, delikatną muzykę, cała sceneria przypominać by mogła metaforę nieba. Omijałam krzaczki i wysokie kępy starej roślinności, raz galopując w cieniu, raz pędząc nasłonecznionymi kawałkami ziemi. Mucha była coraz bliżej. Leciała swoim zygzakowatym lotem i ani na chwilę nie usiadła na trawce, jakby wiedząc, że byłby to jej ostatni postój. Zmarszczyłam brwi i przyspieszyłam, a potem skoczyłam wprost na bzyczącego owada, z całą mocą małych łapek wybijając się z miękkiej, poskręcanej, zielonej trawy.
- Ałaaa, Kenai! - zawołała siostra, gdy przez przypadek zderzyliśmy się całą czwórką. Irys, który wziął się obok nas nie wiadomo skąd, odskoczył jak oparzony, Kenai położył uszy po sobie i zachwiał się po szczenięcemu, a Kanna cofnęła się oburzona.
- Co jest? - zapytał zdezorientowany obiekt jej wołania.
- Nieważne. - Waderka odwróciła się i ruszyła w swoim pierwotnym kierunku, a my przez chwilę jeszcze staliśmy skołowani. Po chwili czarno-biały braciszek podążył za nią, więc chociaż Irys dalej stał w miejscu i chyba nawet zajął się już swoimi sprawami, ja pośpiesznie ruszyłam za pozostałą dwójką.
- Kenai, gdzie idziecie? - zawołałam, doganiając go.
- Nie wiem, idę za Kanną.
- To pójdę z wami.
< Kenai? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz