Chmury były wysoko, ziemia nisko, oczywista oczywistość. Nikogo to nie dziwiło. Chmury powinny być też daleko, a ziemia blisko, tylko to akurat nie zawsze było prawdą. Szczególnie gdy ciągle lewitujesz, nawet podczas snu i nigdy nie wiesz, gdzie wylądujesz.
A jeśli budzisz się w obcym miejscu, wyniesiona daleko od domu przez uparte wiatry, wysoko wśród chmur, gdzie lodowate powietrze kłuje cię w płuca, kontroluje tobą dezorientacja i lekki strach. Ale szybko odzyskujesz rozum, wracasz do siebie. To nie pierwszy raz, kiedy znalazłaś się w takiej sytuacji, więc dobrze wiesz, jak sobie w nich radzić. Bierzesz głęboki wdech mrozu, rozglądając się dookoła, próbując odnaleźć się w obecnym położeniu. Nic jednak nie wygląda znajomo, więc szybko zdajesz sobie sprawę, że tym razem wylądowałaś naprawdę daleko od domu.
Wciągasz się w dół, do ziemi, tam gdzie powinnaś być, choć nigdy tak naprawdę nie stałaś na niej stabilnie. Lądujesz na pustej polanie. Nic tu nie rośnie, sucha, szara gleba rozciąga się dookoła niczym punkt martwicy wśród zielonej przestrzeni zdrowego, żywego lasu. Smród chemii wypełnia powietrze, pali w nozdrza, w płuca, w oczach zbierają się łzy, nie jesteś w stanie przyjrzeć się otoczeniu. Masz ochotę odlecieć, żeby znaleźć inne miejsce, ale nie możesz. Chemia krzywdzi twoją świadomość, czujesz, jak odlatujesz w tym metaforycznym znaczeniu. Wiotczeją ci mięśnie. Miałaś się na sen przywiązywać, do ciasteczek maślanych posypanych tęczowymi gwiazdkami, bo potem dzieją się takie rzeczy. No i zaraz coś się stanie i nie zobaczysz więcej swojej ukochanej rodziny. Twoi tatusiowie będą się zamartwiać, gdzie cię wcięło, brat zapewne ruszy cię szukać, ciocia Skinka zacznie wypytywać wszystkich dookoła, kiedy ostatnio widziano biedną, małą Citlali. Zostanie wszczęte śledztwo. Ale nie znajdą cię, twoje ciało będzie leżeć na jakiejś odciętej od świata polanie, o ile nie odleci w siną dal, powoli gnijąc w powietrzu, stając się pokarmem dla padlinożerców. Trochę straszna wizja, ale w sumie od początku swojego istnienia ciągle lewitowałaś, więc wydaje się całkiem realna.
Świat znika ci przed oczami, zasłaniany przez jakąś czarną kurtynę, której za żadne skarby nie możesz strącić z twarzy. Próbujesz odetchnąć głębiej, by złapać trochę tlenu, jednak szybko żałujesz tej decyzji w momencie, gdy paskudny ból przeszywa całą klatkę piersiową. Musisz stąd odlecieć. Ale jak? I w którą stronę? Nie jesteś w stanie patrzeć do przodu, tylko w dół, na zwisające bezsilnie czarne łapki, takie zawsze urocze, miękkie, nie wyćwiczone chodzeniem po szorstkiej ziemi. Ciekawe, jak to jest normalnie chodzić... Dotykać poduszkami łap ziemię tak, że już ci nie ucieka. Fajnie by było... kiedyś... spróbować...
Nie możesz już utrzymać podniesionych powiek. Za bardzo piecze. W środku twojego delikatnego ciałka płonie ogień tak silny, że nie rozumiesz, w jaki sposób cię jeszcze nie spalił żywcem. Już dawno powinien to zrobić. Już dawno powinnaś być tylko kupką popiołu. A jednak jesteś, cały czas lewitujesz i znosisz ten niewyobrażalny ból. Masz ochotę krzyczeć. Gdybyś tylko mogła, krzyczałabyś w niebogłosy, błagała o pomoc.
Tato! Papcio! Ktokolwiek! Błagam!
Tylko że nie jesteś w stanie choćby otworzyć ust. Znaczy owszem, są otwarte, czujesz jak język wylewa ci się na zewnątrz, smakując tych dziwnych chemikaliów unoszących się w powietrzu, ale nie możesz nimi w ogóle ruszyć. Nawet powietrze nie chce już przechodzić przez płuca. Utknęło tam, jakby zaparło się o oskrzela i uparcie odmawiało wyjścia. Od tego wszystkiego zbiera ci się na wymioty. To chyba jedyna rzecz, jaką twoje ciało ma siłę zrobić, bo po chwili widzisz pod sobą papkę z wczorajszej kolacji. Nawet widać jeszcze trochę sierści łani, którą tatuś Paketenshika przyniósł na rodzinny posiłek. To był... dobry wieczór. I chyba ostatni, jaki spędziłaś z rodziną.
Masz dość. Masz tak serdecznie tego dość. Dlaczego nie możesz zemdleć? Dlaczego ten okrutny wszechświat tak się bawi twoim cierpieniem? Wiesz, że powinnaś być martwa, na bułeczki nadziane dżemem z wczesnych truskawek, a jednak nie jesteś. Może nie widzisz, co dzieje się dookoła, bo wszędzie są tylko czarne plamy kurtyny, ale słyszysz czyjeś powolne kroki. Całkiem ciężkie, ten ktoś ewidentnie jest dużą istotą, a do tego chodzącą na dwóch kończynach. Przez moment w twojej ledwo myślącej głowie pojawia się pytanie "Ludzie?", ale szybko odchodzi w zapomnienie. Nie dbasz o to, czy to człowiek po ciebie przyszedł. Człowiek, diabeł, jeden czort. I tak nie jesteś w stanie nic zrobić.
Utrzymujesz się tylko ostatkiem sił, choć wiesz już, że nie pociągniesz za długo. Coś chwyta cię od strony brzucha i ciągnie, przyciskając do jakiejś ciepłej powierzchni. To musi być żywa istota. To jednak nie Śmierć przyszła zabrać cię w swoje objęcia. Chciałabyś zobaczyć, kto jest twoim wybawcą. Albo klęską. Tyle że, no właśnie, choćbyś korzystała ze wszystkich zapasów energii, nie otworzysz już oczu. Musisz się poddać i choć jest to przerażająca myśl, w pełni osuwasz się w głębiny nieświadomości, pozwalając tajemniczemu przybyszowi zająć się twoim bezbronnym, ledwo żywym ciałem.
<CDN>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz