Tego dnia obudziły mnie ból kończyn i nieprzyjemne uczucie ociężałości. Próby rozciągnięcia obolałych mięśni udały się tak na pół gwizdka, więc zamiast, jak tego ostatnio miałam w zwyczaju, wybiec z jaskini wprost przed siebie, na spotkanie z ową niesamowitą przygodą, po prostu wstałam chwiejnie, przystanęłam w wyjściu, nadal lekko skulona i wsłuchałam się w dobiegające z zewnątrz odgłosy. Śpiew ptaków, szum rosnących gdzieś w pobliżu, w dole drzew i naprawdę odległe odgłosy grzmotów, świadczące o burzy, która zbliżała się, lecz jak do tej pory wszystko wskazywało na to, że ominie tereny WSC.
Odwróciłam się do wewnątrz, zliczając wszystkich obecnych. Mama, tata. Irys, a gdzieś w kąciku, Cyklamen. Brakowało Kanny i Kenai'a, którzy musieli wyjść wcześniej, gdy ucinałam sobie drzemkę.
Delikatnymi krokami opuściłam dom i po dawnemu zaczęłam schodzić na dół, tym razem jednak spokojniej, niż zwykle.
Skrzywiłam się, gdy moje łapy zaczęły drżeć, jeszcze zanim moim oczom ukazała się łąka leżąca u podnóża góry. Czułam się już zmęczona, uznałam więc, że nie ma sensu przemęczać się właśnie tego dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz