poniedziałek, 8 listopada 2021

Od Paketenshiki CD. Delty - "Powód, żeby się zgodzić"

Basior wyściubił nos z nory, gdy świtało. Diabli to, znowu nie przespał całej nocy. Za dużo myślał o tym całym ślubie i o pomysłach, które rzucił Delta.

Cieszył się, że mały basior chce mu pomóc, jednak wysiłek związany z choćby wymyślaniem dobrej formy zaręczyn stanowił nieco dużo na ich móżdżki. Szczególnie Paketenshika mocno to przeżywał. To był ważny krok w życiu dla każdego wilka lub jakiejkolwiek innej istoty, która praktykuje takie rytuały. To były zaręczyny, ściśle powiązane ze ślubem. Tego nie można było spieprzyć.

Spacerując w chłodnym poranku dnia, ciesząc się ze swojego grubego już futra wychowanek lisów rozmyślał nad pomysłami, na które wczoraj zdołał wpaść Delta. Były kreatywne i całkiem ciekawe. Szczególnie ostatni. Czy byłby dobry? Chuj wie. Ale wyjątkowy na pewno, może nawet całkiem romantyczny, gdyby trafiła się dobra pogoda. Gdyby mieli kogo poprosić o manipulację pogodą. Może Skinka dałaby radę? Ostatnio coś odwala niespotykanego, twierdząc, że nauczyła się tego wszystkiego od Zuvy.

Kim był Zuva?

Paki potrząsnął głową, zatrzymując się w miejscu. Przez środek głowy niczym pocisk przeleciał otępiający ból, powstrzymując wszelkie myśli, jakie jeszcze przed chwilą kłębiły się pod rudą czerepą. Kim był Zuva?

Wychowawca szczeniąt zakołysał się na wyprostowanych nogach, nie mogąc z bólu utrzymać równowagi. Coś skutecznie powstrzymywało jego myśli, ściskając je jak najdalej od świadomości. Coś nie chciało, by pamiętał. Ale on z kolei chciał, bardziej niż bolał go łeb. Także...

Kim do kurwy nędzy jest Zuva??

– Tato?

Rudzielec podniósł oczy, by ujrzeć swoją córkę lewitującą przed nim. Zmartwiony wyraz na pysku szkodził jej wyjątkowej urodzie, ale nie było to tak ważne jak sama jej obecność tutaj. Nie spodziewał się Pinezki w tym miejscu, o tej porze i widzącej go w takim stanie. W żaden sposób nie zwiastowało to dobrych rzeczy. Groziło czymś złym. Groziło czymś bardzo złym.

– Tato, co się dzieje? – Zmartwiona strażniczka chwyciła pysk swojego ojca w obie łapy i podniosła ku sobie, by był wręcz zmuszony na nią patrzeć. – Proszę, powiedz! – Paki nie umiał kłamać w te oczy.

– Chciałbym ci powiedzieć, Pińka, ale... Nie mam pojęcia. Ja naprawdę nie mam pojęcia, co się dzieje. – Słone łzy zebrały się w kącikach oczu, znacznie utrudniając widzenie. Gorzka rzeczywistość postanowiła wlać się do gardła Paketenshiki, lecząc jego zamglony wzrok, co spotęgowało chwilową ślepotę. Jeśli jego własna córka widzi, że coś jest nie tak, to dlaczego on nie potrafi tego dostrzec? – Po prostu coś się stało, gdzieś tam, kiedy dryfowałem i teraz nie mogę się otrząsnąć. Myślę, że już mi się udało, ale to nie prawda. Nie mogę się wyrwać. Ja... nie mogę uciec.

Gorzki lek spowodował większy wylew łez, zmieniając je w szloch. Wilk położył się na ziemi, chowając twarz przed Zendayafiri, która choć chciała się przy nim położyć i go wesprzeć, została ograniczona przez naturę do ściskania łapą ramienia.

– Ej, tato, spokojnie. Nie panikuj. Ogarniemy to razem.

Po kilku kolejnych szlochach Paks wreszcie zdołał się uspokoić. Nie był to jednak niestety typowy spokój po płaczu, gdzie emocje jeszcze się utrzymują. Nagle z basiora wymsknęły się wszystkie emocje i uczucia, stał się szary, wyprany. I smutny w sposób, w jaki smutne są osoby wyprane z emocji. Są smutne, bo są szare. Jak krajobraz tuż przed pierwszym opadem śniegu, kiedy już zdążyły spaść wszystkie liście, ale nie zakamuflował tego biały puch. Żółte, wyblakłe oczy spojrzały na kolorową waderę beznamiętnie, jakby od niechcenia, gotowe przyjąć prawdę.

– Wayfarer odszedł, prawda?

Odpowiedziała cisza.

⫷⫸

– Czy to aż tak źle? – zapytał Delta, przewracając w łapach jakieś logiczne puzzle. Jeszcze kilka minut temu starał się je rozwiązać, teraz jednak się poddał i tylko bawił się skomplikowanym kształtem, znajdując sobie zajęcie.

– Nie. Ale za dużo emocji w tak krótkim czasie. Mogę nie podołać oświadczynom.

– Ja się nie dziwię, że Waf odchodzi bez słowa...

To złośliwe mruknięcie zwróciło uwagę rudzielca. Wilki siedziały w jakiejś większej norze, którą kiedyś znalazł Paki, jak jeszcze nie miał pojęcia, gdzie się osadzi. Nora spokojnie mieściła do czterech wilków, do tego jej wejście znajdowało się między korzeniami dębu i było osłonięte od deszczu i wiatru. Gdy zniesiono tu siano i piórka robiło się całkiem przyjemnie, a po dziesięciu minutach siedzenia dziura robiła się ciepła i niemal idealna do relaksu. I do obgadywania spraw tak, by nikt nie słyszał.

I o ile dźwięki z zewnątrz nie trafiały do środka, a dźwięki z nory nie wydostawały się na zewnątrz, tak każde mruknięcie i szept było świetnie słyszalne ze względu na nietypową akustykę miejsca. Nie, żeby pomocnik medyka chciał ukryć swój komentarz.

– W sensie?

– Robisz dramę, że go nie ma. – Mniejszy basior przerzucił zabawkę w łapach, odwracając ją do góry nogami. – Robisz dramę, że musisz się oświadczyć Yirowi. Robisz dramę, że masz zaniki pamięci i paskudnie boli cię głowa. – Klik! Zamek w puzzlach uskoczył. – A ja ci mówię, jeśli tak problematyczne jest dla ciebie tyle spraw, to lepiej zajmij się nimi jedna po drugiej. A nie zwalasz sobie na łeb wszystkie na raz.

Granatowy miał rację. O dziwo nie dziwiło to Paksa.

– Od czego mam twoim zdaniem zacząć? – zapytał, zrezygnowany.

– No a o co mi trułeś dupę ostatnio, co? Od oświadczyn! A mówiąc o nich, wymyśliłeś, co można zorganizować?

– Te lampiony są super – odpowiedział w zamyśleniu rudzielec, błądząc wzrokiem po suficie nory. Korzenie roślin zwisały niczym osobliwa ozdoba, wyciągając się w dół w poszukiwaniu nieistniejącej wody. – W sensie ta polana z lampionami. Myślę, że mogłoby wypalić. Właściwie to byłoby całkiem spoko.

Pomocnik medyka prychnął z satysfakcją. Obaj wraz z upływem czasu mieli coraz większe wrażenie, że znają się jak najlepsi przyjaciele. Jak bracia niemalże. Rzadko kiedy dochodziło pomiędzy nimi do sporów, a jeśli już, były to albo spory łatwe do rozwiązania, albo rzeczy na tyle błahe, że po pięciu minutach docierał do ich absurd tej sytuacji i zaczęli sami się z siebie śmiać. Jeśli jeden wpadał na jakiś pomysł, nawet durny, drugi również ten pomysł podbierał i obaj zabierali się do tego samego we dwójkę. Atmosfera w rozmowach przebiegała w na tyle rodzinnej atmosferze, że gdy nadchodziła pora rodzinnej kolacji aż dziwne było nie siedzieć przy niej razem.

Znali się na tyle, żeby wiedzieć, co drugiemu się spodoba, nawet jeśli wcale nie znali się względnie tak długo. Mimo że Paki wczoraj nie był jeszcze zdecydowany, dzisiaj był pewien, czego chce.

– A prezent na oświadczyny?

– Strzelam w drewnianą miskę na zioła.

– Paki, wy dwaj to jesteście jednak kawał jesiennego choróbska.

<Delta?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz