środa, 2 listopada 2022

Od Kawki - „Rdzeń. Za najgorsze zło”, cz. 3.17



Gdybym miała opisać to najprostszymi słowy, uległość jest postawą z góry zakładającą zgodę. Powszednie, codzienne zjawisko, w niektórych sytuacjach wykorzystywane przez prawie każdego z nas. To co wtedy zobaczyłam, nie było takie, może zatem nie tego określenia szukałam? A może tylko zdawało mi się, że byłoby ono odpowiednie? Zostało wszak, jak wiele innych, obdarte ze swojego znaczenia przez istoty, którym za wzór służy tylko wyobrażenie; takie jak na przykład ja. Jak jednak inaczej to nazwać?
Otóż uprzedmiotowienie. Lecz w nim też coś mi nie pasowało. Dlaczego?
Pierwsze to dokonanie wyboru, drugie natomiast odbiera nawet możliwość dokonania go; a ja nie chciałam uwierzyć, że wpełźnięcie mojemu ojcu pod nogi nie było ze strony Szkliwa żadnym przebiegłym zagraniem, nastawionym na korzyść, jaka w życiu nie przyszłaby mi do głowy. Nie ma przecież niczego, na co łatwo się zgodzić, w leżeniu u stóp kogoś, do kogo pała się nienawiścią w czystej postaci. To musiałbyć świadomy wybór.
Poza tym przecież ów groźny „przywódca”, szastający wyrokami i skazujący na śmierć, to w rzeczywistości tylko mój ojciec. Właściwie, zwykły pomylony nieudacznik.
„To tylko mój ojciec”, pomyślałam bezwiednie. Przyglądałam się dumnej posturze, basiora w ciągu pół godziny tłumiącego wrzawę, rozstawiającego po kątach wichrzycieli i przygniatającego do ziemi przeciwnika. „A może jednak nie tylko?”. Przyjrzałam się jeszcze raz, wszystkiemu wokół. Tyle wilków w tym pozornie nieprzyjaznym wilkom zakątku. Wszyscy oni byli osiągnięciem mojego ojca. „A jeśli naprawdę robi co chce, jeśli wygra to starcie?”.
Kim był on i kim byli jego wrogowie? Czyja wojna się skończyła, a w czyjej wciąż brałam udział?
Po której stronie stałam?
Moje płuca oblewała dusząca fala płynnego żelaza. Rozrywała każdy, oczekujący tlenu pęcherzyk i wypełniała wolne przestrzenie. Powoli zestalała stojące na ziemi kończyny i zamieniała postać w metalowy posąg. A może tylko zamieniała żywe tkanki na coś obcego.
A może to czysta fizjologia? Zbliżająca się pora, którą należało wykorzystać, jeśli nie chciało się znów stracić czasu. Specyficzne ciepło, gorąco rozchodziło się po moim ciele wraz z żelazem. Oblizałam wargi i wciągnęłam powietrze. Nikły ślad zapachu rzeczywiście był lekko metaliczny.
Gdy bordowy wilk podniósł się ze swego wodzowskiego miejsca i wkroczył pomiędzy kilkoro innych, wśród których stałam, odwróciłam wzrok. Miałam nadzieję uniknąć choćby jego spojrzenia. Nie tylko nie uniknęłam go, lecz gdy ojciec znalazł się w pobliżu, tuż obok siebie usłyszałam słodki głos.
- Musisz pozbyć się nieracjonalnych uczuć. Patrz na niego. To tylko podobieństwo. Nie pozwól mu się oszukać.
Nie poruszając głową, wzniosłam oczy ku niebu. Admirał nie mógł przecież dostrzec, co zalśniło na zwężających się źrenicach. Poszedł w swoją stronę jak gdyby nigdy nic. Kątem oka dostrzegłam jeszcze, że zbiera swoich żołnierzy i wydaje im zwykłe, popołudniowe dyspozycje.
Szkliwo.
Nie Szkliwo.
Mundus. A może jeszcze ktoś inny.


✃✁✃✁
- No, jestem ciekaw, co tam od niego chciałeś? - basowy głos wilka rozległ się w jaskini.
- Daj mi chwilę. - Szare skrzydło wtarło w oczy resztę przytomności. - Również miło cię w końcu naprawdę poznać, Mundus. Nie wiem, na ile Admirał wyjaśnił ci okoliczności, ale nie ufam mu do końca. Pozwolisz na chwilę? - Skinął głową w stronę wyjścia z jaskini. Nieco ociężałym krokiem podreptał do kąta, ominąwszy leżące na ziemi, zużyte przyrządy. Zajrzał do półleżącej, lnianej torby wypchanej narzędziami, przez chwilę czegoś w niej szukając. Wreszcie w jego palcach błysnęła gładka powierzchnia ostrza. Nieruchome zarysy postaci z cienia obserwowały kolejne jego ruchy, a potem wzrokiem odprowadziły go do wyjścia.
Zaraz potem, na ziemi ponownie dało się słyszeć ciche kroki, przecinające całą jaskinię i urywające się na zewnątrz, w śniegu. Admirał, który do tamtej pory nie ruszył się ze swojej pozycji w centrum groty, został sam.
✃✁✃


- Właściwie dzień zbliża się ku końcowi - stwierdził bordowy wilk. - Czas na mnie. Dzięki tobie mogę powiedzieć, że to był bardzo udany dzień, choć napędziłeś mi strachu. - Jedna z łap basiora odciążyła ptasi kark i beztrosko zsunęła się na ziemię. Na do widzenia, druga jeszcze raz przygniotła go do ziemi. - Leżeć.
- Mam tu zostać? - Zwinięte w wiotki kłębek stworzenie dało o sobie znać słabym głosem.
- Wybacz jeśli cię obudziłem, ale rzeczywiście o wiele wygodniej siedzi się tu z podnóżkiem.
Wiatr zagwizdał w gałęziach. Księżyc wpłynął na niebo, by niebawem ponownie zniknąć pośród chmur i sosnowych koron.


✃✁✃
Szkliwo nie odwrócił się na dźwięk kroków. Stał wyprostowany, grzbietem do jaskini. Palcami jednej z nóg przygniatał do ziemi drewnianą rękojeść noża.
- Co byś powiedział, będąc wspólnikiem zbrodni, ofierze, której przedłuża się życie, by poznała swojego zabójcę? - Rozejrzał się po polanie, a potem zesztywniał, kątem oka zerkając w pobliże wyjścia z groty, by dać subtelnie pośpieszający znak.
- Że chciałem być uczciwy. Nie potraktować jej jak owcy w rzeźni.
- W porządku.
Na pierwszy rzut oka polana była spokojna. Gdyby jednak zwrócić uwagę na szczegóły, cały las drżał lekko, poruszony niemą piosenką wiatru i jego delikatnymi, wszechobecnymi ramionami, czule obejmującymi zmarznięte gałązki.
Asystent alfy oparł się o ścianę i opuścił wzrok.
- I co to za historia? - Z wolna drapnął piasek jednym z pazurów. - Tego i tego dnia, w tym i tym miejscu umarł Mundus, a narodził się Szkliwo? Ciekawy obrazek, tyle że nie ma w tym planów, idei. Jest tylko... wspomnienie. I lustro wspomnienia.
- Oba bez znaczenia.
- Dopóki ktoś się nie przejrzy.
- Nie przyjrzy.
- Łapiesz za słówka.
- Szybko łapię. Załapię wszystko co trzeba. Zajmę się tym, co zostawiasz. - Szkliwo ożywił się i odwrócił się raźnie. Berberysowe oczy zakosami powędrowały przy tym po sosnowych pniach i wystających spod podeptanego śniegu źdźbłach trawy, byle nie napotkać choć odblasku swojego spojrzenia. - Mundus, powiesz mi więcej o tym świecie? O swojej pracy, przyjaciołach. Moich. O swojej wybrance. Dla jej dobra. I mojego, i dobra twojego imienia.
- Spieprzaj.
- Co im powiem?
- To podobno mnie już nie dotyczy.
Nieoczekiwanie Szkliwo prychnął wesoło. Jego ogon kilkakrotnie machnął przyjaźnie.
- Nie żartuj. Muszę skądś dowiedzieć się tego wszystkiego.
- Boisz się - zauważył asystent alfy.
- Boisz się - rzucił jego rozmówca płytko, bez namysłu.
✃✁✃


Blady świt przyszedł po cichu. Dzień wstał jak każdy z poprzednich, jesiennych dni. Gdy tylko opuściłam jamę rodziców, gdzie spędzaliśmy noce, nogi, uprzedzając myśli, poprowadziły mnie w miejsce, które pożegnało ubiegły wieczór. Jakaś sprawa, którą mój ojciec pragnął zostawić tam gdzie się zatrzymała, dla mnie wciąż była niedokończona.
Szaro upierzone zwierzę leżało na wiśniowym gałganie, w cieniu wzniesienia, na którym siadywał Admirał. Odwrócone do mnie grzbietem, tylko płytkim oddechem dawało znaki życia. Rozejrzałam się, przychylnie oceniając warunki, jakie otoczenie stwarzało do spokojnej rozmowy. Podeszłam bliżej, okrążyłam go i usiadłam obok, w cieniu suchych krzewów, by mógł mnie zobaczyć.
- Szkliwo.
Drgnął, a jego oczy podniosły się prosto na mnie, choć reszta ciała nie poruszyła się o centymetr.

Mogą mówić, co mówią

- Kawka, to ty...

ale trzeba mieć serce

by mieć serce takie jak ty.

- Dlaczego? Nie rozumiem. - Zapytałam w zadumie, nie pozwalając ptakowi nawet na słowo. - Niczego już nie rozumiem. Nie mogę nawet pytać, bo nie wierzę już nikomu. Wiesz, to bardzo boli. - Przeniosłam wzrok na swoje łapy, których palce poruszyły się delikatnie. Z rozgoryczeniem zdałam sobie sprawę, że zabrakło mi sił już nawet by o tym mówić. Zresztą miałam inny cel. Nie, celem nie było opowiadanie o własnych uczuciach, w których sama się już gubiłam. - Powinien zobaczyć cię medyk.
- Nie ma potrzeby - wymamrotał. - Po tej stronie nie można liczyć na pomoc służby zdrowia watahy.
- Zdrowie jest ważniejsze, niż podziały.
- Ja to wiem, ty to wiesz... - Skrzywił się lekko. Westchnęłam donośnie, jak gdybym tym jednym ruchem chciała wycisnąć z siebie całe wzburzenie.
- To chore. Zresztą nieważne, możesz odejść, wrócić do swoich. Pomogę ci, jeśli czegoś potrzebujesz. Nie wiem, co znowu wymyśliliście, ale po prostu nie wierzę, że przyszedłeś tu jak reszta.
- Mówisz, jakbyś sama przyniosła tu ze sobą całe serce.
- Bzdura. Poza tym... Wiem że dla własnej rozrywki nie przyszedłeś, najwyżej dla rozrywki kogoś, kto lubi pobawić się tym czy tamtym istnieniem. Szczególnie takim, które nie umie odmówić. Wiem, znam to... Ha, oczywiście. Jedziemy na tym samym wózku. - Raptownie zaśmiałam się pusto, nie dbając o ubarwienie głosu choćby nutą radości. - Nie wiem czemu ci to mówię. Chwilami mam już dość, dość wszystkiego. Teraz, w ramach wdzięczności, powiedz mi biedny Szkliwo, co sprawia, że tak bardzo chcesz tu tracić życie?
- Ty.
Umilkłam. Wiecie, Przyjaciele; niech mnie diabli, jeśli choć przez ułamek sekundy zawahał się, zanim wypowiedział to jedno słowo.
- Pójdziesz do naszego medyka - oświadczyłam sucho. - Dasz radę wstać? - zapytałam grzecznie, a głos stał się biernie życzliwy; był to ów głos zwierzchniczki, stawiający zawoalowany acz nieugięty opór wszelkim śladom cierpienia. A na czole i na powiekach, spod których oczy uważnie obserwowały wszystko co się działo, na chwilę zarysowały się bruzdy zawiedzenia rzeczywistością.
- Pewnie - mruknął, najwyraźniej trochę na wyrost, bowiem zamiast podnieść się, zwinął się jeszcze bardziej i ponownie znieruchomiał. Czekałam cierpliwie. Po chwili skrzydła ptaka zadrżały i wreszcie przesunęły się lekko, dając oparcie reszcie ciała, która powoli stanęła na nogach, wciąż boleściwie przygięta.
Dłuższe spojrzenie. Być może trwało sekundę lub dwie, lecz trudno opisać, ile zdążyło się wydarzyć w głowie małej Kawki. Ilekroć chciała odwrócić wzrok, powstrzymywały ją zamarłe w bezruchu oczy Szkliwa. Bez uczuć, bez niemej prośby, nawet nieszczególnie szeroko otwarte, lecz mimo to hipnotyzujące. Dlaczego?
Drapieżnik i ofiara.
Widzicie, to wcale nie tak, że nie pamiętałam naszego ostatniego spotkania i jego ostatnich słów. O nie. Myślałam wielokrotnie o jego wyznaniu; o tak łatwym wyznaniu mi tego, co od kogoś, kim zarzekał się być, usłyszałam chyba tylko raz. Jeden, jedyny raz, gdy zwyczajnie to na nim wymusiłam.
Cóż z tego, jeśli czułam się coraz bardziej rozdarta? Już nie na pół, a na drobne kawałki, które mimo rozpaczliwego stłaczania i mocowania, stopniowo rwały się dalej i ulatywały z wiatrem, by nigdy nie zostać odnalezione i poskładane do ostatka.
- Kim jesteś, Szkliwo? - Zmrużyłam oczy, wzrokiem przestrzeliwując go na wylot. - Nic już nie rozumiem. To przytłaczające.
- Jakie to ma znaczenie, skoro i tak nie uwierzysz w żadne moje słowo? Zresztą już ci się nie dziwię.
- Przyznajesz się?
- Do... do niczego się nie przyznaję - odparł gorzko, stawiając na ziemi pierwsze drobne kroki, by mnie ominąć. - Już naprawdę do niczego.
- Nie potrafię uwierzyć, że jesteś zmarłym - Mój pysk zaczął orbacać się powoli, za nim. - Wtedy musiałabym uwierzyć, że od początku, przez cały czas byłeś zdrajcą. Ale nie chcę też wierzyć, że masz jego krew na rękach. Chciałabym, aby słowa ojca były prawdą. Chciałabym, żeby... - Ucisk między zębami, słony smak krwi i ścierpnięty język.
Chciałabym, aby to on był mordercą, nie ty.
- Nie myśl o tym więcej. - Jeszcze jeden, sztywny krok i skrzydlaty zatrzymał się. Prawie nie poruszając przykurczoną szyją, podniósł na mnie wzrok. - Jestem po prostu Szkliwo. Proszę. Błagam.

Jesteś zbyt ostrożny

by naprawdę nic cię nie obchodziło.

- Dobrze - ściszyłam głos. - Niech tak będzie, Szkliwo.

Nie wierzę, że tak właśnie jest.

Stan miejsca, do którego zdążaliśmy, był równie żałosny, jak stan poszkodowanego. Przez ułamek sekundy przez głowę przeleciało mi pytanie, czy na pewno opłaca się szukać tam pomocy, ale szybko uznałam tę myśl za niedorzeczną.
Zacisze starego Mszczuja w niczym nie przypominało przestronnych sal jaskini medycznej Watahy Srebrnego Chabra. Wszedłszy tam dostrzegłbyś, Drogi Słuchaczu, parę prymitywnych naczyń, w większości połamanych, zawierających zawilgocone papki z nielicznych ziół, które dało się uzbierać bez dalekiej wędrówki. To wszystko. Właśnie tyle było potrzebne zielarzowi według wszelkich źródeł, do których dotarli żołnierze Admirała. Gospodarz i więzień nie upominał się zresztą o nic więcej. Gdy czegoś od niego potrzebowano, a było to zazwyczaj opatrzenie rany lub udzielenie dobrej rady na bolący brzuch, wybraniał się leczniczymi lub po prostu nieszkodliwymi ziołami ze swoich drobnych zapasów. Gdy wszyscy czuli się dobrze i nie zwracali na niego uwagi, prosił służbę Admirała o kolejne roślinki, a potem w półmroku jamy ślęczał nad nimi, rwąc, rozgniatając lub susząc tak, by nigdy do końca nie wyschły. Spokojny i niespokojny był to żywot.
Tak też zastałam go, gdy zapukałam w ścianę jego małego królestwa, ogłaszając nasze przybycie.
- Dzień dobry, Mszczuju.
- Witaj, Kaweczko. - Staruszek symbolicznie, choć przyjaźnie podniósł kąciki pyska. - Co cię do mnie sprowadza?
- Przyjaciel wczoraj dostał nogą w żebra i dziś ledwo się rusza. Mógłbyś to obejrzeć?
- Oczywiście. Niech wejdzie. - Gdy przywołałam czekającego na zewnątrz gościa, stary basior, choć wyraźnie zmęczony, odwrócił się do niego i uśmiechnął dobrodusznie. - A więc to wyjątkowo nie wynik bójki dwóch żołdaków. Co mogę dla ciebie zrobić, przyjacielu? Z tego co zrozumiałem ze słów Kawki, wydaje mi się, że możesz mieć pęknięte żebro lub mostek. Jakie dokładnie są objawy?
- Boli jak diabli - mruknął skrzydlaty. - To wszystko.
- Jak to, wszystko? Jak przyszłam, nie mogłeś podnieść się na nogi - bez namysłu dorzuciłam swoje trzy grosze, za co zostałam zmiażdżona wzrokiem towarzysza.
- Naprawdę dziękuję za pomoc. - Chrząknął. - Jak spotkasz swojego ojca, powiedz, że musiałem wziąć pół dnia zwolnienia lekarskiego.
Coś nieprzyjemnego zakłuło mnie w gardle. Zmarszczyłam grzbiet nosa, niezadowolona z rozwoju wydarzeń. Tak czy siak nie zamierzałam wpraszać się tam, gdzie mnie nie chciano.
- Następnym razem radź sobie sam - burknęłam na odchodne.
Gdy starzec i jego gość zostali sami, zawisło pomiędzy nimi napięte milczenie. Mszczuj wciąż czekał na dalszą opowieść. Popatrzyli na siebie uważnie.
- Jeśli się rzeczywiście połamałem, co byś zalecił?
- Musimy najpierw stwierdzić, co się stało. - Basior podźwignął się na zesztywniałych stawach, w zamiarze przeprowadzenia badania fizykalnego klatki piersiowej pacjenta. Szkliwo kątem oka zerknął w kierunku wyjścia i odsunął się o krok.
- Powinniśmy dobrze się zrozumieć. Gdyby było to złamanie, masz na to środki?
Wilk zatrzymał się, a zmęczone oczy pod krzaczastymi brwiami przyodziały pysk w zafrasowany wyraz.
- Nie miałem tu jeszcze niczego tak poważnego. Dlaczego pytasz?
- W przeciwieństwie do medyków z WSC. Co byś powiedział na konsultację z nimi?
- Przecież to...
- Nieleczone może mnie zabić. Powiedz wilkom Admirała, że ta sytuacja dała ci możliwość sprowadzenia wam lepszych lekarstw i sprzętu. Wilkom Sekretarza na granicy powiedz, że ja cię przysłałem.
- Nie zaufają mi! Nikt z nich mi nie zaufa.
- Pozostaje mieć nadzieję, że tutejsi nie będą wchodzić w drogę swojemu jedynemu medykowi, zwłaszcza jeśli mogą coś na tym zyskać. O WSC się nie martw. W każdym razie jeśli teraz się nie uda, w końcu zgnijesz w tej klitce.
- Masz na myśli ucieczkę? - W ślepiach zielarza błysnęły lepkie krople niepokoju. - A twoje żebra?
- Mają się zupełnie dobrze.
- Jesteś pewien? Mi się tu nic złego nie dzieje - zapewnił Mszczuj, a do obrazka dołączył podkład muzyczny: drżący głos. - Mogę zostać ile będzie trzeba.
- Po prostu idź i nie wracaj.

Izdebka opustoszała szybciej, niż dogoniły Słońce pierwsze obłoki, żwawo płynące po błękitnym stropie.
Nie było jeszcze południa, gdy Szkliwo stanął naprzeciwko Admirała i skrzyżował z nim spojrzenia. Sam sobie odpowiedział na nieme pytanie, które rzucił w eter, brzmiące prosto i naiwnie „Czy muszę?”. Nie oczekując bezpośredniego zaproszenia, pochylił szyję, by umościć się gdzieś u stóp przywódcy.
Wilk przyglądał mu się kątem oka.

Och, możesz uronić trochę łez

ale te współczesne lęki

- Gdzie byłeś? - Jego głos osiągnął szczyt powagi.
- U zielarza.

cię nie ograniczą.

- Po co?
- Po grzybki halucynki.
- Chcesz skończyć tę rozmowę na pieńku?! - Podrywając się z miejsca, basior zawarczał. Szkliwo skulił się, przybierając kształt kłębka nieco mniejszego niż wcześniej.
- Podejrzenie połamania żeber.
- Dlaczego nic o tym nie wiem? Wyglądasz całkiem zdrowo.
- Z chęcią bym się z tobą zamienił, panie... - wycedził ptak - ...biologu bez krwi i kości.
Musiał doskonale wiedzieć, że przesadził. Nie chcę nawet zastanawiać się, co skłoniło go do polania się benzyną i potarcia zapałką o draskę. Być może tylko to mogło w tamtej chwili przypomnieć mu, że nadal miał wpływ na cokolwiek, co działo się wokół. Że robienie za żywy dywanik było jedynie czasowym rozwiązaniem. Niestety mój ojciec dużo skuteczniej potrafił przypomnieć, że na jego ziemi, jego wpływy są największe.
Czas zwolnił, by ustąpić miejsca kilku błyskawicznym ruchom. Przenikliwe przesunięcie pazurów po piaskowej skorupie, kłapnięcie odsłoniętymi kłami, uderzenie, jedno za drugim, poniosło po suchych pniach krzewów pogłos ataku. Warczenie zmieszało się z piskiem, powietrze z gorącym oddechem, ziemia z krwią. Wilk obiema przednimi łapami oraz całą swoją pokaźną masą przyparł przeciwnika do gruntu i pochylił się nad nim, wyszczerzając zęby ni to w gniewie, ni to w uśmiechu.
- Dobrze się tu bawisz? Dzień zajęło ci wykopanie pode mną dołka. A ja nie lubię ścierw, którym nie mogę ufać.
- Co ja ci zrobiłem?
- Dobrze wiesz. Przed sekundą był u mnie adiutant i powiedział, że stary Mszczuj przekabacił straż, żeby wyprawić się do Chabrów, gdzie rzekomo ma odgórne pozwolenie na wyposażenie się w leki i sprzęt. Kto tu układa się z Chabrami? Co wywlekło zielarza z jego jamy? Gdzie teraz jest? U żonki z dzielnicy zwiędłych bławatków?
- Jak słusznie zauważyłeś, miał postarać się tam o leki i sprzęt.
- Taki frędzel, sukinsynu! - zacharczał, przełykając ślinę i prawie podskoczył, przygniatając ciało leżącego jeszcze mocniej do ziemi. - Nie zobaczymy go tutaj i tym razem dobrze wiem, że zrobiłeś to celowo. Pewnie ciebie też ciepło przyjmą te śmiecie z Chabrowni, co? Nie wiem jak to zrobisz, ale tu i teraz przysięgniesz mi, że przyprowadzisz go z powrotem. Jego albo innego medyka. Za chwilę zawołam strażnika, żeby wyrzucił cię na zbity ryj aż za północną granicę.
- Admirał, proszę. Ja ci mogę teraz wszystko przysiąc, ale...
- Ale musiałbyś skłamać, prawda? Racja, to nam niepotrzebne.
- Wytknij błąd strażnikom, którzy go wypuścili. To nierozsądne: jeśli pójdę tam jako twój podwładny, prędzej czy później obróci się to przeciwko nam wszystkim. Również przeciwko tobie.
- To dla ciebie niewystarczająca zachęta? - prychnął basior.
- Gdybym miał zamiar cię podciąć, już dawno bym to zrobił.
- Doprawdy?
- Nie... nie byłoby tego wszystkiego - wysyczał ptak, próbując poruszyć żebra przyduszone do podłoża, by nabrać powietrza.
- A może twój plan zwyczajnie wymknął się spod kontroli i mydlisz mi oczy?
- Jeszcze wczoraj udowodniłbym twoim, że byłeś najemnikiem Agresta. Wystarczyłoby... milczeć - jęknął.
- Jeśli myślisz, że zacznę nabierać wątpliwości, nie łudź się. Zacznę od ciebie. - Basior zacisnął pazury na karku rozmówcy. - Jak sobie chcesz, zrobimy inaczej. Na początek dopilnuję, żebyś nie siedział mi już przy nodze, tylko stał na łańcuchu przy budzie. Stamtąd nie sięgniesz mojej łapy, żeby mnie podciąć. Tak?
- Tak, Admirał.
- Skończyły się dobre czasy i zaglądanie mi przez ramię. To już nie twoje służbowe biuro w głębi WSJ, a moje, tylko moje królestwo.
- Rozumiem.

I... och, to może zająć kilka lat

Nacisk ustąpił. Ptak odczekał jeszcze sekundę, po czym powoli poruszył się z ulgą i wziął głębszy oddech.

ale tych współczesnych lęków

nie będzie.

- Świetnie, zatem ustalone. - Basior zagwizdał donośnie. - Mam nadzieję, że masz świadomość, że byłem bardzo dosłowny.
- Jak zwykle - wydusił półgłosem Szkliwo. W jego słowach bordowy wilk dosłyszał przyjemnie elegijną nutę.
- Oraz, że nie zapominam, kim naprawdę jesteś. - Ślepia Admirała powoli rozjaśniły się przewrotnie. - Kim naprawdę jesteś tutaj i co robisz.
- Wiesz dla kogo tutaj jestem. - Wykorzystując chwilę oddechu, szary ptak opuścił powieki i ułożył się wygodniej, odruchowo przylegając do wilczej nogi. Możecie nie wierzyć, ale choć żebra rzeczywiście miały się dobrze, ból, nie tylko ten najnowszy, sprzed minuty, ale i dawny, po uderzeniu grubokościstą piętą przywódcy, wciąż był prawdziwy. Może to on kilkakrotnie budził go w nocy i sprawił, że rankiem czuł się jak z krzyża zdjęty.
A może było to coś innego.
- Będzie mi cię trochę brakować - oświadczył Admirał nieco spokojniej. - Lada chwila zima, muszę pomyśleć nad innym zabezpieczeniem przed mrozem. Od stóp podobno łatwo się przeziębić. Myślę, że jesteś wygodniejszy niż byłaby na przykład Kawka... Sojuszniku - zauważył wilk zniżonym głosem. - Cieplejszy i bardziej spolegliwy.
- Kpisz.
- Jasne. No, wreszcie, mój adiutant - dodał przyjaźnie, gdy spośród odległego gwaru wyłoniły się czyjeś lekkie, choć pewne siebie kroki. - Nie śpieszyło ci się, Kaj.
Szkliwo otworzył oczy.
- Może czas na jakiś mały bonusik do wypłaty, co, Adek? - zagadnął beztrosko złotopióry przybysz. - Ja muszę wiedzieć, za co pracuję. Miska mięsa to właściwie nic.
- Dostaniesz, dostaniesz, obiecałem. Już niedługo. Tymczasem nie zaniedbuj swoich obowiązków, bo zmienię zdanie. Czy Górny Brzeg jest już zdatny do użytku?
- Tak mi się wydaje.
- Zatem zostawiam tego kolegę pod twoim nadzorem - oświadczył bordowy wilk, po czym przeciągnął się i wstał. - Jakby ktoś mnie szukał, będę w domu. Mamy jeszcze... parę ważnych spraw do załatwienia z Ciri.
Gdy władca opuścił stanowisko, Koyaanisqatsi, nie zdejmując z dzioba uśmiechu, przeniósł wzrok na Szkliwo.
- No, połamańcu, jak tam się czujesz? - zapytał z otwartą drwiną, przystając na jednej nodze.
- Do pełni szczęścia brakowało mi już chyba tylko rozmowy z tobą - odrzekł ten, nieśpiesznie podniósłszy głowę, by odwzajemnić spojrzenie.
- Tak myślałem. Widzisz, tak coś mi się zdawało.
- Czego ty chcesz, Kaj?
- Spokojnie, na pewno nie podwędzić ci stanowiska. - Kaj zbliżył się o kilka dostojnych kroków i pochylił się. - Ty pasujesz na nie jak nikt inny, pluskwo.
- Coś jeszcze?
- Nie. - Grzbiet adiutanta niczym sprężyna powrócił do poprzedniego położenia, gdzieś w górze. - Ponuraku, beznadziejnie się z tobą żartuje. Ale już mi to nawet nie przeszkadza. Nie teraz. - Z postawy wyprostowanej dotarł do przeprostów. Tylko głowa musiała ugiąć się odrobinę, by w ogóle dostrzec swego rozmówcę.
Szkliwo w zadumie zawiesił na nim wzrok, na krótką chwilę, by następnie poruszyć skrzydłami i, podpierając się nimi, podźwignąć się na nogi, jednocześnie zarzucając sobie na szyję swój leżący obok, umazany w piachu płaszcz. Stojąc naprzeciwko złotego ptaka, było mu stanowczo łatwiej zmierzyć go od stóp do głów. Był od niego nieco niższy, ale przy tym tęższy. Kaj, wysoki i smukły...
- Pewnie chcesz wiedzieć, o jakim górnym brzegu mówił Admirał? - zapytał Kaj z delikatnym, choć przebijającym się przez każdą literę zniecierpliwieniem, kto wie, czy nie na siebie samego. - Spodoba ci się. To zaraz przy siedzibie szefostwa. Za mną.
To powiedziawszy ruszył przodem, raźnym krokiem, prowadząc rzeczywiście prawie tuż pod wejście do domostwa Ciri i Admirała. Celem okazała się norka w korzeniach starego, powykręcanego i ledwie dyszącego prawdopodobnie od lat jałowca. Do jednej z gałęzi przymocowany był niezbyt długi łańcuch.
- Widzisz, każdy z nas jest tu potrzebny. Dziś awansowałeś na osobisty alarm dowództwa. Gdyby ktoś w nocy lub pod nieobecność domowników próbował się tu podkraść, najpierw zabiłby ciebie, chyba, że w porę ostrzeżesz resztę.
- Albo będę z nim w zmowie.
- Tak więc dzięki temu nie musimy wystawiać straży przy leżu Admirała i Ciri.
- Zdarzały się już takie incydenty?
- Raz czy dwa, na szczęście nigdy nie były groźne. Teraz dodatkowo opracowaliśmy stanowisko na Górnym Brzegu, przeznaczone dla łajz, którym wódz postanowił dać drugą szansę. Osadzony jest jednocześnie w pracy i w więzieniu, a za dobre wypełnianie swoich obowiązków może odzyskać przywileje.
- Do kiedy ten cyrk?
- Dopóki ktoś nie wywinie wodzowi lepszego numeru od ciebie. - Złoty ptak zachichotał. - Wiesz, Szkliwo? Polubiłem cię. Może przy okazji wspomnę Admirałowi o jakiejś lepszej robocie, to wyjdziesz stąd wcześniej. A jak nie będziesz robił problemów, pewnie co jakiś czas będą cię zwalniać na godzinę czy dwie.
Szary zamrugał, wyrywając się z zadumy, i pośpiesznie kiwnął głową. Nie wymieniwszy już ani jednego słowa z kierownikiem wycieczki, starając się nie zwracać uwagi na jego szydercze spojrzenie, zajął miejsce w stłumionym przez chmury cieniu nagich gałęzi krzewu. Pozwolił zarzucić sobie na szyję metalową pętlę i ustabilizować ją przyrdzewiałą klamrą, która łatwo i przyjemnie zaciskała się w zgrabny zamek, lecz by odwrócić ten proces, należało rozprawić się z nią z siłą nie mniejszą, niż dwie wilcze, na pewno nieprzypadkowe łapy.

Słoneczne promienie na chwilę przebiły liczne kłębki płynących po niebie chmur. Lekko rozgrzały moje futro, swoimi jesiennymi, niemrawymi ramionami. Patrzyłam na basiora, który właśnie wyczołgał się spod ziemi, wąskim wyjściem jamy, służącej niektórym wyjątkowo źle zrozumianym przez resztę społeczeństwa za doraźną samotnię.
Ach, cholera. Może nie powinnam ryzykować, myślałam. Ale przy wilkach ojca nauczyłam się, że w niektórych sferach mówienie bez ogródek przynosi zaskakująco więcej korzyści i zaskakująco mniej strat, niż wszystkie polityczne zabiegi.
- Klab? - zagadnęłam, machnąwszy ogonem. - Klab.
Antracytowy wilk przyjrzał mi się uważnie.
- Kawka? Czego potrzebujesz?
- Drobna rzecz. Nie pytam, czy pamiętasz tego nieszczęśnika, którego wczoraj straże przyprowadziły ojcu.
- Pewnie, znam go. I co z nim? - stęknął, nieufnie marszcząc brwi.
- Przywiązali go na Górnym Brzegu. Jako przyboczny Admirała kręcisz się sporo w tamtych okolicach i dopatrujesz naszych włości przed wieczorami. Mógłbyś po zejściu wszystkich do domów odpiąć go z łańcucha? - zapytałam wprost, kierując prosto w oczy wilka uświęcone uczciwością spojrzenie. - Tak się składa, że gniew ojca trafił na mojego przyjaciela.
- Dlaczego miałbym ci pomóc? Dla mnie to ani brat, ani swat, ani żaden przyjaciel.
- Kim by nie był, jego głos uratował ci skórę.
- Co takiego zrobił? - Oczy wilka nerwowo zatoczyły zauważalne koło. - Że powiedział prawdę? Admirał by mnie nie odsunął. Znamy się jak dwa łyse konie, sam dobrze wie jak było.
- Za to publiczka: nie wie. Naprawdę nie dość ci, że ojciec kazał cię uwięzić?
- Wypuściłby mnie i tak, jak wszystko już by się uspokoiło.
- Bez mrugnięcia okiem posunąłby się dalej, niż więzienie.
- Skąd ty możesz to wiedzieć - fuknął. - To wszystko oczywiście w tajemnicy przed Admirałem? - Klab uniósł jedną brew, a jego nos poruszył się delikatnie. Westchnęłam w duchu, gdy zadarł pysk, węsząc w powietrzu.
- Jeszcze chwila, a sam będzie zrzucał na mnie swoje obowiązki. - Wzruszyłam ramionami. - Właściwie już to robi, więc czemu ja nie miałabym mieć ze swojej pozycji czegoś prócz zmartwień? - zapytałam z rozdrażnieniem. Pysk basiora wykrzywił się w wyrazie powątpiewania. - Chcesz mi w tym pomóc, czy nie? Jeśli nie, nie było tematu. Ale nie wracaj z jękiem, gdy zdarzenie z wczoraj się powtórzy. A powtórzy się - zakończyłam ciszej, wycofując się bokiem.
- A ty kiedyś zapłacisz za miękkie serducho, dzieciaku. Nie będę robił szefowi kreciej roboty.
Wiedza, jak mają się sprawy między Klabem a moim ojcem, była dla mnie o stokroć cenniejsza, niż jego zgoda na pomoc. Fakt, że pozostał tak samo naiwny jak wcześniej, już niekoniecznie. Nie miałam jednak innego wyboru, niż przyjąć stan rzeczy z całym, niezależnym ode mnie, dobrodziejstwem inwentarza.

- Abruan?
- O, czego chce młoda Admirałówna? - Oczy basiora pojaśniały wesoło.
- Twoich mocarnych, żołnierskich łap - odparłam uprzejmie. - A może i reszta się przyda. Wybacz, jeśli przeszkodziłam w pracy.
Wilk roześmiał się, przednimi nogami wskakując na leżący pomiędzy nami głaz. Był trochę zakurzony od wapiennego pyłu.
- Ty? Skąd. Zamieniam się w słuch - oznajmił usłużnie, skupiając na mnie całą swoją uwagę.

Jak możesz być skromny

kiedy wiesz, że

- Chodzi mi o Szkliwo.

że jesteś numerem jeden?

- Czyli tego nowego, którego wczoraj przyprowadził Izbor. Ha, była z tego zadyma, ale na szczęście ogarnęli się w porę. A co, zrobił ci coś?
- Nie o to chodzi. Abruan, jeśli poproszę cię o coś troszkę nieostrożnego, będzie to kłopot?
- Zależy o co. Jeśli skończyły wam się pióra i życzysz sobie parę, to już się za to zabieram.
- Gdybym potrzebowała, nie prosiłabym ciebie, tylko jego. - Odruchowo ściągnęłam brwi, wyrażając trochę więcej przygany, niż zamierzałam.

Gdy postawna sylwetka pojawiła się między krzewami, w cieniu błysnęły szeroko otwarte ślepia. Wilk zawahał się przez chwilę. Podniesienie alarmu byłoby równoznaczne z wyrokiem. Nic takiego jednak nie nastąpiło, a oczy stróża wciąż obserwowały w chłodnym bezruchu i cierpliwym milczeniu. W odległym świetle Księżyca, lśniły jasno jak łańcuch uwiązany mu do szyi.
Abruan powoli ruszył naprzód i ominął jamę Ciri i Admirała szerokim łukiem. Bezszelestnie zbliżył się do Górnego Brzegu.
Bez słowa wyciągnął łapę i pewnym ruchem uchwycił metalowe paciorki. Nie napotykając oporu, złapał za sprzączkę. Szarpał się z nią przez dłuższą chwilę, używając łap i kłów, nie bardzo mając pomysł, jakich niezwykłych prawideł użył konstruktor przy jej opracowywaniu. Wreszcie gdy wiszące u zatrzasku, skrzydlate stworzenie, wyksztusiło: „Dlaczego...?”, wilk puścił i odetchnął, mlaskając, by rozluźnić szczęki.
- Twoja przyjaciółka mnie o to prosiła - szepnął. - Następnym razem szybciej mi pójdzie.
Złącze poluzowało się, a potem pozwoliło zsunąć łańcuch z szyi ptaka.
- Dzięki - mruknął. Pióra zaszeleściły, gdy podniósł się ze zmarzniętej ziemi i zaczął iść przed siebie. Abruan przez chwilę śledził go wzrokiem. Przygarbiona postać zniknęła poza północną granicą ich siedziby.

- I co? - powitałam go pytaniem, nabożnie skupiona na własnych pazurach. Jedna z moich tylnych łap kiwała się lekko, niepostrzeżenie próbując upuścić nagromadzone w ciele podenerwowanie. Wilk pochylając łeb by nie uderzyć o sklepienie, wkroczył do wnętrza jamy.
- Załatwione. Jesteś pewna, że wróci?
Nie poruszając głową, przeniosłam wzrok ze swojej łapy prosto przed siebie.
- Tak.
- Pozostajesz dla mnie zagadką, Kawko. Raz pojawiasz się w naszym światku bez zapowiedzi, innym razem znikasz. Raz mam cię za chłodną. Czasem nawet za, wybacz, nieczułą. Innym razem... - Łapy kocim krokiem stąpały po ziemi. - Masz tyle dobroci nawet dla wyrzutków. Dlaczego?
- To... dość proste - urwałam. Basior usiadł obok, co skłoniło mnie, by w końcu obdarzyć go spojrzeniem. - Mam, wbrew pozorom, dobre serce po prostu.
Co miałam mu powiedzieć, Moi Mili? Że tylko w ten sposób Szkliwo zyska okazję, żeby nie skończyć jak ja, całkowicie pochłonięty przez machinę naszej władzy i oderwany od celu, jaki go tu sprowadził? Nawet jeśli było nim spełnienie Agrestowego pragnienia nadzoru nad czymś, nad czym do reszty stracił władzę, w głębi duszy wciąż miałam nadzieję... sama nie pamiętam lub nie wiem już, na co. Na odwrócenie biegu wydarzeń nigdy nie śmiałam przecież liczyć.
- Wspaniale. Ale chyba nie tylko dla wyrzutków? Ja dziś byłem łaskawy, teraz muszę uzupełnić swoje zapasy łaskawości. Daj trochę swojej.
Słyszałam, jak jego serce przyspiesza.
Szkliwo. Gdybyś wiedział.
Nie udało mi się powstrzymać odruchów; krzyknęłam z bólu i momentalnie poczułam, że blednę.
- Coś nie tak? - gorączkowy głos Abruana nie przypominał już rozluźnionego i beztroskiego głosu sprzed chwili.
- Nie... - wycedziłam i chciałam coś jeszcze dodać, ale nie dałam rady przepchnąć tego przez ściśnięte gardło. Tylko uśmiechnęłam się uspokajająco.

Niekiedy podobna jest wieczorna, letnia cisza, łagodnym dźwiękom starego pianina. Jeśli kiedyś się je usłyszało, przywołuje się je spośród wspomnień czasem o zachodzie Słońca. Letnia noc, wypełniona piosenkami świerszczy, bywa jak smyczkowa orkiestra. Lecz potem przychodzi jesień. Potem na ziemi kładą się pierwsze przymrozki. Wtedy zapada nieprzeniknione milczenie.
Wpatrzony w ślady nadgryzionej zębem czasu i zbeszczeszczenia mogiły, dosłyszał lekkie kroki. Nerwowo podniósł skrzydło i dotknął szyi; nadal miał wrażenie, że jest zimna od metalu. 
- Co ty tu robisz? - Głos dobiegł ze spodziewanej strony i był donośny; a przynajmniej nie brzmiał jak typowy, uroczysty półgłos.
- A ty, Wronka? Nie dość że w nocy, to jeszcze na obcym terytorium?
- Dziś Zaduszki. 
- Ach, racja.
- A to moja WSC, nie żadne obce terytorium. Zajęta przez ciemiężyciela!
- Jak chcesz.
- Przyszłam odwiedzić grób.
- Widzę. Ja też. Gdyby nie ten grób, może żylibyśmy dziś w innym świecie.
- Tu leży ofiara naszego. Waszego.
- Dlaczego uważasz, że miałem na myśli lepszy świat?
- Powiedziałam to? Zresztą nie wiem, jak śmiesz pytać o to wprost - warknęła. - Żyjesz jak hiena cmentarna, a teraz dajesz dowód na to, że naprawdę nią jesteś. Dlatego właśnie wasz świat, wasz świat bez uczuć wyższych, gdzie liczy się tylko zysk, choćby i po trupach, wasz świat go zabił.
- O kim mówisz - wyszeptał bezdźwięcznie. - Pamiętasz jeszcze, czyj to grób?
Wrona odetchnęła pośpiesznie, napinając wargi.
- Ja nie zrobię już niczego gorszego - mruknęła, zbliżając się o krok i przystając tuż obok towarzysza. Tuż nad grobem.
W tej samej chwili położył szpony na jej łapie, która opuszkami dotykając ziemi, niespokojnie drgała coraz mocniej, w zamiarze wykonania jakiegoś gwałtownego ruchu. Pokryte miękką sierścią palce spięły się pod delikatnym naciskiem.
- Nie, Wrona. Nie ma potrzeby.
Wyczuł na sobie jej wzrok; sparzony gniewem, lecz powoli stygnący, wraz z powietrzem, które chciało wyrwać się z gardła, formując oskarżycielskie słowa. Milczenie przedłużało się. Gdy wilczyca otworzyła pysk, by wreszcie je przerwać, dało się słyszeć nie oskarżenie, a pytanie.
- Czy to znaczy...?
Nie popatrzył na nią nawet przez chwilę. Na krótko tylko wzrok jego uniósł się gdzieś na falujące gałęzie sosen.
- Nie niszcz już pamięci.

Wiem, że nie skończyłeś

- Przyznajesz mi zatem rację? - Jej spojrzenie przeszywało na wylot.

nawet, jeśli myślą

że tym razem to już wszystko.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz