Nastroszone pióra na mojej szyi zadrżały od lekkiego podmuchu wiatru. Szum mojego oddechu zagłuszał czyjeś kroki. Gdy zatrzymałem powietrze w płucach, by zlokalizować ich źródło, ustały raptownie. Kolejny wdech i kolejne kroki. Tym razem pośpieszne, gotowe zatrzymać się, gdy tylko zapadnie demaskujący bezgłos. I coraz donośniejsze.
Na sztywnych nogach, powoli obracam się wokół własnej osi, przebiegając wzrokiem po zakamarkach gęstej roślinności porastającej dróżkę z obu stron. Z przodu i z tyłu nie ma nikogo. Przez chwilę nie słyszę niczego oprócz własnego oddechu i narastającego bicia serca. Być może powinienem zawołać i zapytać, kto nadchodzi, a raczej skrada się ku mnie. Ale obawiam się wydobyć z siebie głos, by hałasem nie ośmielić zagrożenia. Zamiast tego zamieram w zupełnej ciszy i nasłuchuję. Mój oddech przyspiesza przewrotnie, a nieposłuszne tony serca zagłuszają każdy leśny szelest. Rozglądam się uważnie, jeszcze raz próbując dostrzec, do kogo mogły należeć kroki; gałęzie drzew, jakby poruszone moim ruchem, zaczynają falować i szumieć przy tym nachalnie. Kulę się, a pióra na moim karku jeszcze bardziej jeżą się dla równowagi.
Gdy w gęstwinie wreszcie widzę ruch, fala gorąca uderza mi do głowy. Próbuję wycofać się, ale moje nogi przyrastają do ziemi. Muskularna sylwetka, pokryta bordową sierścią, dynamicznie zmierza w moim kierunku. Z jednej strony tak dobrze znana, z drugiej sprawiająca wrażenie zupełnie obcej. Pysk wilka jest szeroko otwarty, a zęby powykrzywiane na wszystkie strony; oczy zieją pustką.
Nogi uginają się pode mną, gdy koszmarna postać staje przede mną, a lepki jęzor wysuwa się z paszczy i ociera o rząd powykoślawianych kłów.
- Czego chcesz?
- Chcesz wiedzieć kim jestem? Przeszłością, od której nie uciekniesz. - Kły wyszczerzają się w pogardliwym uśmiechu.
- Wiem, kim jesteś. - Mój oddech przyspiesza. W wyschniętym gardle coś ścisnęło i zadrapało. - Wiem.
Dreszcze otrzeźwiły mnie jak ulewny deszcz z oberwanej nagle chmury. Las wokół mnie pociemniał, drzewa znieruchomiały. Rozejrzałem się, by upewnić, że postać zniknęła, choć rozsądek nakazywał wierzyć, że ani przez chwilę nie było jej w pobliżu. Dlaczego ciągle nasłuchiwałem kroków?
Ścieżka prowadziła mnie dalej, na północ. Wlokąc się naprzód, odetchnąłem nieprzyjaznym powietrzem mroźnego poranka. Wbiłem wzrok w drogę przed sobą, starając się nie myśleć, czy wspomnienie, czy obecne otoczenie zdawało mi się bardziej rzeczywiste; ani dlaczego czułem, jakbym nadal śnił, choć pamiętałem wyraźnie moment przebudzenia. Każdy trzask gałązki mógł być stąpaniem widma. Każdy powiew wiatru mógł przynieść kolejne jego słowa. Las był przecież identyczny. Nie, wszystko tak diametralnie się zmieniło. Nogi naprawdę zaczęły dotykać ziemi, a poranny mrozek osiadał na piórach i ściskał położone pod nimi tkanki. Trząsłem się, bo na to tylko miałem siłę, by trochę się ogrzać. Chyba jednak w pewnym sensie jeszcze nie do końca się obudziłem.
Lecz jaskinia medyczna była zbyt rzeczywista, bym mógł ją wyśnić. Wyrosła wśród drzew, potężna jak zawsze, oświetlona świecami, zapalonymi przez skrupulatne łapy Delty. Nieporuszona siłą wyobraźni czy złud ani o centymetr. Przyciszone rozmowy pacjentów ożywiały ją powoli, jak co dzień.
- Dzień dobry. Jest Wrona?
- Tam. - Medyk machnął głową w stronę ginącego w mroku pomieszczenia w głębi jaskini. Wahanie myśli nie powstrzymało ciała przed niemrawym podążeniem za jego wskazówką. - Chwila, chwila, ptaku!
- Delta, daj mi do diabła spokój. Chociaż dziś.
- O nie. - Mały basior zagrodził mi drogę. Zesztywniałem, wkłuwając podenerwowany wzrok w jego zadartą do góry głowę. Absolutnie nie przeszkadzało mu, że patrzy na mnie z dołu. I tak był wszechmocnym duchem tego miejsca. - Myślisz, że tak bez zaproszenia możesz sobie wtargnąć na salę chorych?
- Tak myślę.
- Wrona nie chce nikogo widzieć. Więc...
- To szkoda. - Ominąłem go w dwóch krokach.
- A ty po coś przylazł?! - Jej powitanie było więcej niż chłodne. Skrycie ściągnąłem brwi.
Wtedy na mojej nodze kłapnęły czyjeś kły. Nie ostrzegawczo, a z całej siły. W jednej chwili wszystkie wnętrzności podeszły mi do gardła, a krew opuściła mózg i tłumną falą wybrała się na pielgrzymkę do serca. Poczułem, że kość lada moment trzaśnie. Gdyby nie zaciśnięte z bólu szczęki, przekleństwem pobudziłbym wszystkich pacjentów śpiących na sali; zebrałem jednak wszystkie siły, aby nie krzyknąć z bólu i zastygłem jak słup soli. W nietaktownym pysku rozpoznałem Puchacza.
- Czy on ma wyjść? - zapytał mały wilk, stając tuż obok mnie, daleko za granicami mitycznej strefy osobistej. Uścisk nie zwalniał mojej kończyny. Wilczyca zmierzyła mnie pełnym odrazy wzrokiem.
- Po co przyszedłeś?
- Kiedy... - wysyczałem. - Wracasz do domu?
- Po moim trupie.
Delta westchnął ciężko.
- Puść go, Puchaczu. Gołąbeczki muszą sobie pogruchać. Tylko mnie, Wrona, więcej o nic nie proś.
Mały i większy wilk oddalili się w atmosferze niemego krytycyzmu. Odniósłszy połowiczne zwycięstwo, ale z koniecznością spędzenia reszty rozmowy na jednej nodze, drugą, ścierpniętą i obolałą, trzymając nad ziemią, kiwnąłem się lekko i wróciłem do powodu swoich odwiedzin.
- Mówię poważnie. Proszę. O co się gniewasz?
- Nie chcę z tobą gadać - warknęła.
- Zniknęłaś. Martwiliśmy się.
- Niby dlaczego?
Sam nie byłem przekonany. Scenariusz, w którym wszystko było z nią w porządku przez cały czas był bardziej możliwy, niż ten, w którym pożarł ją tygrys lub inny drapieżnik. Mogła ewentualnie spaść ze skały, wdać się w morderczą bójkę czy też utopić, ale nawet kumulacja szans nie przerastałaby prawdopodobieństwa całkiem niewinnej, Wroniej nieprzewidywalności.
A mimo to, coś kłuło mnie między żebrami na myśl o jej ostatnich przygodach.
- Przepraszam cię za moje nerwy. Wracaj do domu, jest też twój. Jak chcesz to pozamieniamy jakoś posłania, żebyś miała większą swobodę i więcej miejsca. Możemy się tak umówić?
- Mieszkać z wami na jednej polanie? Nigdy w życiu - rzuciła przez zaciśnięte zęby. - Jak tylko się zbiorę, to pójdę do sekretarza, żeby mi znalazł jakiś przytulny kąt w WWN. Żebym nie musiała więcej na was patrzeć!
- Wrona... Weź się uspokój - powiedziałem, choć, przyznam szczerze, sam nerwowo machnąłem ogonem. Brakowało mi cierpliwości dla jej dziecinnego uporu. - Chociaż porozmawiajmy.
- Wynoś się! - Wilczyca odwróciła się do mnie swoim wystającym kręgosłupem i z pomrukiem umościła na sienniku. Bezsilnie zacisnąłem powieki i poczułem pod nimi piekący napływ wilgoci. Serce uderzyło mocniej, jakby chciało zaalarmować mnie, a może nawet zganić za bezzasadną impulsywność.
- Dobrze. W takim razie wspomnę sekretarzowi, że przyjdziesz ze sprawą.
- Nawet mi się nie waż. Nie jestem szczeniakiem! Sama dam sobie radę!
Westchnąłem.
- A mogę cokolwiek dla ciebie zrobić?
- Ta. Zgiń, przepadnij i niech cię diabli. Amen.
Przepadłem więc, bo nie był to zbyt dobry dzień, by ginąć.
Na odległym od całego życia watahy południu, cichość płynęła od ziemi martwą falą. Wciągała zmęczone zmysły i zapraszała do pozostania z nią na dłużej. Wszystko, co kryło się pod spodem, było nieruchome, uśpione. Każde nasionko spało. Każdy zalążek drobniusieńkiego listeczka dostojnej jabłoni, zwinięty w kłębuszek, oddychał swoim nieuchwytnym tchnieniem.
Usiadłem przygarbiony na zmarzniętym piasku. Przyglądałem się ziemi, która wyglądała na martwą, tak jakby już zaraz miały wychylić się spod niej pierwsze pędy młodych jabłoni. Choć było jeszcze stanowczo za wcześnie, wcale nie widziało mi się zmieniać tego stanu rzeczy. Mógłbym tak zostać do kolejnego poranka. Wtopić się w ziemię i drzewa, przestać myśleć i wsłuchać w las, jak łodyżka mchu lub kawałek topolowej kory. Przyszedłem właściwie tylko, aby sprawdzić, czy z naszą małą świątynią wszystko w porządku. Miejsce wciąż spało. Tylko wiatr zawiał znad stepowych równin; chyba przeniknął mnie na wskroś, bo drżenie w jednej chwili znów owładnęło moim ciałem. Może jakaś część mnie wciąż jeszcze spała.
Przysunąłem do gruntu pazury jednej z nóg, ale od razu je cofnąłem. Trochę obawiałem się zrobienia czegoś głupiego. Wreszcie jednak przemogłem się i jeden z pazurów dotknął ziemi. Zadrapał ją lekko, potem trochę mocniej. Rozgrzebałem ją delikatnie, mniej więcej w miejscach, gdzie spoczywały nasionka. Na tyle, by trochę ją spulchnić, lecz nie na tyle, by rozkopać. Dla spokojności zrobiłem to w połowie dołków, drugą połowę zostawiając nietkniętą.
Dość niechętnie zebrałem się do dalszej drogi. Przyszło mi do głowy, że Agrest ma rację, a ja potrzebuję więcej odpoczynku, niż go sobie dostarczam. A potem bezrefleksyjnie wstałem i poszedłem dalej na południe, nie zatrzymując się nad tą myślą. Tyle jeszcze było do zrobienia. Tak dużo dla kogoś, kto chciał być przynajmniej w trzech miejscach jednocześnie, a miał tylko jedną cielesną powłokę.
Dwaj strażnicy, trwający u wrót do jaskini sekretarza, zajęci cichą rozmową, wpuścili mnie bez mrugnięcia okiem. Powolutku, lecz konsekwentnie stawałem się dla nich tym, czym najkorzystniej na moim stanowisku być dla strażników: powietrzem. Któż teraz powie, że bycie nikim nie może być zaszczytem? Kto inny może wchodzić dokąd chce i z zasady nie tłumaczy się, co tam robi?
- Och. - Sekretarz uśmiechnął się łagodnie i stuknął brzegiem pliczku kartek o kamienną ławę. Zdawało się, że w jego oczach mignęło zaskoczenie. - Na zebranie jeszcze za wcześnie. To dopiero pojutrze.
- Przyszedłem porozmawiać. - Szybko wziąłem głębszy wdech.
- Akurat... - Zerknął na swoje dokumenty przelotnym, lecz nieśpiesznym spojrzeniem. Położył je przed sobą, nieco z boku. - Zresztą czego się nie robi dla rzecznika tak zacnej watahy. Zamieniam się w słuch.
- Jakie macie plany co do WSC? - zapytałem, siadając nieopodal niego.
- A jak myślicie, towarzyszu? - odpowiedział pytaniem, nie spuszczając ze mnie wzroku. - Mam jakieś?
- Trudno uwierzyć, by było inaczej.
- Nie zdobyłem tej krainy. Dostałem ją w spadku. Chciałbym, żeby rozwijała się, tak jak całe nasze ziemie. - Zrobił krótką pauzę, choć nie wiem, czy bardziej dla siebie, czy dla mnie. - Możecie być spokojni, wasz dom jest w dobrych łapach. - Odezwał się nagle przyjaźnie i nadspodziewanie lekko. W jego głosie odezwała się dobrotliwość przesiana delikatnym politowaniem, na które nie byłem przygotowany. Ów wilk, zawsze perfekcyjnie wyważony, kalkulujący każde słowo, podczas tej rozmowy w cztery oczy pozwolił sobie na coś krztynę innego. Dlaczego? A może to tylko oszukiwały mnie własne zmysły, a zmęczony umysł zapomniał, że nie jest w najlepszej formie i próbował, jak zwykle, interpretować i analizować niekoniecznie istotne szczegóły?
- Nie pytam o to - odparłem bardziej stanowczo.
- Szczerze życzyłbym sobie, byście w końcu mi zaufali. I przyjęli do wiadomości, że znacie wszystkie moje plany, gdy jakieś się pojawiają. Taka wasza rola, towarzyszu Szkliwo.
- Po prostu doskonale wiem, że układacie przede wszystkim plany wieloletnie. Zaprzeczanie temu nie wzbudza mojego zaufania, to prawda - zniżyłem głos. Żadne słowo nie było w stanie zmazać z jego pyska enigmatycznego uśmiechu.
- Macie przecież swój udział w naszym najbardziej długodystansowym planie związanym z rolnictwem. Chodzicie na zebrania i wszystko słyszycie na bieżąco.
- To, co dzieje się na zebraniach, to ułamek planów, a jeszcze mniejszy ułamek decyzji, które są podejmowane - stwierdziłem i umilkłem, dając mu czas na reakcję.
- Ciągniecie mnie za język. Nieładnie.
- Pytam o to, co mnie interesuje. Nie widzę w tym niczego niestosownego.
- Wiecie, jak to u nas w WWN wygląda, prawda? Nasze stowarzyszenie łączy moich najbliższych doradców. Nie mam bliższych - powtórzył z rozmysłem. - Uczestniczycie w tym wszystkim, nie zatajamy przed wami ani słowa. Prosicie o wiele. Czy nie macie wrażenia, że o zbyt wiele w obecnej sytuacji?
- Liczy się dla mnie, że jest o co prosić.
- Źle się wyraziłem. - Ableharbin westchnął bezgłośnie. - Byłbym nierozważny, gdybym dokładał wam teraz rozterek. Nie sposób nie zaniepokoić się waszym stanem, towarzyszu.
Tym razem się nie przesłyszałem. Mógłby równie dobrze nazwać mnie wariatem. Czy jednak nie była to tylko próba wyrwania się spod nacisku, argumentem, któremu nie wypadało się sprzeciwić?
Myślał, że naprawdę tego nie zrobię?
- Przyszedłem porozmawiać o czym innym. Moimi osobistymi sprawami nie musicie chyba zaprzątać sobie głowy.
- Nie, jeśli wyglądałoby na to, że wszystko jest w porządku. Ale obowiązkiem pracodawcy jest dbać o dobrostan podwładnych. Kto inny to zrobi, jeśli sami nie zważają na swoje zdrowie? - Chwilę ciszy wykorzystał lepiej niż ja, bo zanim zdążyłem odpowiedzieć, zapytał nagle: - A wy nie u Agresta? Wczoraj też was tam nie zastałem.
- Mam wolne. Nie samą pracą się żyje.
- Mówicie to, a zamiast u alfy, siedzicie tutaj - zauważył wesoło. - Doceniam wasze poświęcenie służbie, ale jeśli Agrest dał wam wolne, ja nie mogę być gorszy. Nie wnikam w przyczynę. Czy tydzień wystarczy?
- Rozumiem, że mam to wziąć za wasze milczenie? - zapytałem szorstko. Basior nie odpowiedział. - Jasne. Jeden dzień - mruknąłem. - Tyle wolnego mi zostało u alfy.
- Dość skąpo, lecz nie mi o tym decydować.
- Tyle zupełnie wystarczy. Na kolejne zebranie rad bym jednak wpaść. Bywajcie, towarzyszu sekretarzu.
Miałem ochotę zabrać mu wodzowski uśmiech, którym mi odpowiedział, i niezwłocznie utopić go w słonym morzu. Ale świat straciłby wtedy zbyt wiele.
Zapach spalenizny wgryzł się w moją krtań; fuknąłem aby jak najszybciej się od niego uwolnić. Wraz z każdym kolejnym oddechem był jednak bardziej natarczywy. Przyspieszyłem kroku i rozejrzałem się, szukając wzrokiem choć śladów dymu, albo, co gorsza, płomieni. Mimo ich pozornej nieobecności, sygnały, które do mnie docierały, jasno i wyraźnie wskazywały na pożar toczący jakąś część lasu. Byłem już całkiem niedaleko domu. Fakt ten zaniepokoił mnie jeszcze bardziej.
Rozłożyłem skrzydła na pełną rozpiętość, już szykując się do lotu, gotów sprawdzić z góry, czy przypadkiem nie zobaczę gdzieś w leśnej gęstwinie charakterystycznego wyszarzenia. Wtedy właśnie ostatnie pióra, na samych ich końcach po obu stronach, zawadziły o otaczające ścieżkę chaszcze. Zamarłem.
Znałem tę drogę, chodziłem nią często. Tak przestronna, zwłaszcza w zimie, umożliwiała swobodne wzbicie się w powietrze. Tymczasem nagie gałązki chwyciły mnie za lotki, jakby chciały powyrywać je z kończyn. Wzdrygnąłem się, machając już nie by polecieć, lecz by utorować sobie drogę wśród roślin. Z każdą sekundą były trochę bliżej, a nad moją głową zamykał się dach splątanych koron. Szybko zasłonił niebo. Oswobodziwszy skrzydła, przycisnąłem je do tułowia i opatulony jesionką ruszyłem pieszo, nienaturalnie, lecz skutecznie pochylony, unikając zetknięcia z gałęziami.
Cień wilka, snujący się pomiędzy sosnami, skłonił mnie do przystanięcia. Gdy to zrobiłem, swąd dał się odczuć ze zdwojoną siłą. Oczy zaczęły mi łzawić, a kiedy zmrużyłem je, by ulżyć im choć na chwilę, wreszcie dostrzegłem niewyraźną chmurę dymu; na wprost, przed sobą.
- Kim jesteś? - zapytałem, obserwując ciemną sylwetkę, która przechadzała się, to w jedną, to w drugą stronę. Zwierzę popatrzyło na mnie i straciłem wątpliwości: nie miałem przed sobą żywego zwierzęcia, a upiora. Nie odpowiedział, za to dym wokół niego stawał się coraz gęstszy. Niespokojnie machnąłem ogonem. Biorąc pod uwagę, co stało na mojej drodze, obawiałem się iść dalej, ale mocno czułem, że powinienem. Im bliżej do domu, tym bliżej znajdowało się źródło pożaru.
Zrobiłem niepewny krok w stronę wilka. Wbił we mnie pusty wzrok.
I skoczył. Poczułem każdy mięsień naprężający każde, pojedyncze piórko, jakby ktoś wystrzelił prosto we mnie całą kaskadę igieł. W samoobronie zamachnąłem się skrzydłem i chyba trafiłem, nie dane mi było jednak iść za ciosem. Upiór z furią ponowił atak. Poczułem tylko uderzenie, za którym nie zdążył podążyć prawdziwy ból; w jednej chwili wszystkie moje zmysły zgasły.
Gdy otworzyłem oczy, jedynym o czym pomyślałem było, że musiały zamknąć się same; być może pod wpływem owej namiastki bólu lub po prostu strachu. Na szczęście znów stałem na szerokiej ścieżce, a szareńkie od chmur promienie słoneczne oświetlały każde ziarenko piasku leżące u moich stóp. Odetchnąłem, szukając w powietrzu woni spalenizny. Nie czułem jej już. Właściwie nic nie czułem. Trochę natomiast kręciło mi się w głowie i przez tę niewygodę żadna myśl nie chciała zostać w niej na dłużej. Chwilę zajęło mi zebranie chociaż ich pęczka, aby mieć z czym pójść dalej. Uniosłem jedno skrzydło i wyciągnąłem je daleko przed siebie, by dotknąć gałęzi jałowca. Tak jak się spodziewałem, przestrzeni wokół znów było wiele. Rośliny stały nieruchomo, każda na swoim miejscu, i były zupełnie niezainteresowane polowaniem na rublię w jesionce. Tylko na sosnowej gałązce, gdzieś w górze, kołysał się kos i śpiewał jakąś zaczepną piosenkę ze swojego stałego repertuaru. Wgapiłem się w niego jak pijany.
Polana powitała mnie swoim zwykłym, sennym spokojem. Kawka wylegiwała się w trawie i można byłoby pomyśleć, że śpi, gdyby nie jej uszy, które czujnie nasłuchiwały mojego powrotu.
Cóż wspaniałego jest we wspólnych spacerach, że zyskały taką rzeszę zwolenników? „Chodźmy na spacer”. Czy ktoś z nas kiedyś tego nie słyszał? Spacerują ze sobą przyjaciele, rodzina, wybrankowie, wspólnicy, sąsiedzi, pewnie i wrogowie. A niekiedy nawet zupełnie przypadkowi przechodnie, którzy wpadają na pomysł, by umilić sobie czas rozmową. Chyba o tę rozmowę tu chodzi. Nie licząc wyjątków, takich, jak na przykład sekretarz WWN, spacerowicze nie podejmują zazwyczaj szczególnie istotnych tematów, które rzeczywiście należy omówić. Ot, idą i ględzą, i spędzają czas. Prawie na pewno ani się wtedy porządnie nie odpocznie, ani nie wymyśli niczego przełomowego. A tak wiele istotnych myśli zniknie, zagłuszonych przez bezmyślną paplaninę.
- Szkliwo, naprawdę znasz tego wilka? Czy tylko o nim słyszałeś?
„Ach. Cóż za ponura ironia. Czy moje słowa są tu konieczne?”, przeszło mi przez myśl. „Na pewno nie da się bez nich obejść?”.
- Mówiłem, że wiem kim jest. Nie znam go, skąd miałbym go znać?
- Nie wiem.
- Admirał uczył się u niego w młodości - rozwinąłem w poczuciu obowiązku. - A potem... długo razem pracowali. Jeszcze w czasie wojny.
- I nigdy się wtedy nie spotkaliście?
- Czemu tak wypytujesz?
- Chcę wiedzieć - odrzekła ze zniecierpliwieniem. - Mam go zaraz prosić o pomoc.
- Zaufaj mi trochę, co? - mruknąłem, za wszelką cenę chcąc móc wreszcie umilknąć. Mój ton dał o tym znać chyba wyraźniej, niż zamierzałem. Wilczyca zacisnęła wargi. - Zaraz będziemy na miejscu - powiadomiłem. Tymczasem teren wokół wznosił się i opadał, tworząc gładkie pagórki, a leśna ścieżka prowadziła nas coraz niżej. W końcu stanęliśmy u wejścia do piaskowego wąwozu.
- Witam. - Głos suchy zupełnie jak gardło, z którego się wydostał, odbił się od żółtych, kruchych ścian. Stanął przed nami chudy jegomość o wyblakłej sierści i nieco sztywnych ruchach. Czas odcisnął na jego ciele swoje unikalne piętno. Domownik zmierzył nas znużonym spojrzeniem, czekając aż wyjawimy powód wizyty. Chrząknąłem, lecz zanim zdążyłem się odezwać, uprzedził mnie. - Co u Admirała?
- Zmarł - odparłem tym razem bez wcześniejszego zastanowienia. Dopiero gdy stwierdzenie wybrzmiało, naszły mnie wątpliwości, czy na pewno to dobry początek wieści na temat starego przyjaciela.
- Doprawdy? Co za historia. Pozwólcie mi zgadnąć: sam jest sobie winien.
- Tak... Poniekąd tak. - Coś zazgrzytało pomiędzy ząbkami trybików w mojej głowie.
- Oczywiście wataha, w której nie cieszył się powszechną sympatią, nie może powiedzieć niczego innego.
Byłem prawie pewien, że nie powinienem dyskutować o tym z osobnikiem, którego właściwie nie znałem. Z powodzeniem powstrzymałem niewinną chęć odbicia piłeczki, by przeskoczyć na kwestię, która sprowadzała nas w progi Achpila.
- To Kawka. - Imię musiało mu wystarczyć. Jeśli był osobnikiem dostatecznie zaufanym, sam połączył je z terminem „córka Admirała”. Nawet jeśli nie, wiele nie tracił. - Przychodzimy w sprawie, w której metody naszej jaskini medycznej nie są w stanie pomóc.
- Tak, słucham. - Nacisnął delikatnie.
- Niepłodność - oświadczyła wadera. Oczy basiora błysnęły przelotnie.
- Medyk to zdiagnozował?
- Tak, bez cienia wątpliwości. - Zniżyła głos. - Czynnik ojca jest wykluczony.
- Co to znaczy?
- Że... To ze mną jest jakiś kłopot.
- Eeech. - Stęknął, ostentacyjnie wykrzywiając pysk. Miałem wrażenie, że jego wychudłe łapy zaraz zaczną trzeszczeć, gdy odwrócił się powoli i podreptał w głąb swojego lokum. - Nie lubię tego określenia.
- Że ojców było... kilku - uzupełniła spolegliwie i nieśmiało ruszyła za nim.
- Czy któryś z nich był sprawdzonym dawcą nasienia?
- Czy miał już potomstwo? - dopytała. - Nic mi o tym nie wiadomo.
- Więc mogłaś mieć pecha. Ale to mało prawdopodobne. Kiedy ostatnia cieczka? Czy cykle były regularne?
- Musiałabym policzyć. - Kawka zafrasowała się.
- No to policzyć i wracać. Pamiętajcie, że do specjalisty od rozrodu przychodzi się lepiej przygotowanym, niż na rozmowy z prezesem partii.
- Zaraz to zrobię.
- Muszę wiedzieć też, kiedy spodziewasz się następnej.
- Właśnie rzecz w tym, że całkiem niedługo.
Wilczyca wyruszyła na spotkanie sam na sam ze swoimi myślami, a gospodarz rozsiadł się wygodnie na legowisku z bardzo starej słomy rozrzuconej pod ścianą i, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z naszej wizyty, przymknął oczy, szykując się do drzemki. Choć nie miałem pojęcia, czy zawsze tak właśnie miewał w zwyczaju obsługiwać swoich pacjentów, odruchowo zadałem sobie pytanie, czy odpowiedzią na pozostałe pytania, które cisnęły mi się do głowy, mogła być starość.
Dopóki trwał względny spokój, zacząłem rozglądać się po domostwie. Wbrew pierwszym pozorom, które spadały na gościa po zawitaniu do siedziby Achpila, miejsce było pełne najróżniejszych, mniej lub bardziej tajemniczych, lecz bez wątpienia użytecznych narzędzi, sprzętów i sprzęcików. Wszystko to powpychane było pod korzenie drzew wystające ze skał, albo pochowane w przykrytych suchą trawą dołkach i ściennych skrytkach. Nieopodal legowiska basiora błyszczało kilka blaszanych wiader, powkładanych jedno w drugie. Kubeł u szczytu do połowy wypełniony był piaskiem.
Moje oczy wodziły po narzędziach, czasem strannie wypolerowanych, czasem nadrdzewiałych. Umiałem nazwać tylko niektóre. W pewnej chwili zatrzymałem wzrok na sześciennym, stosunkowo dużym przedmiocie, owiniętym podartą szmatką. Był za ciężki i za szeroki, aby zmieścić się za jednym z korzeni, leżał więc w dołku, oparty na kilku kamieniach, które prawdopodobnie miały chronić go przed wilgocią.
- Na co tak patrzysz? - Nagle dobiegł mnie ochrypły głos Achpila. Zdałem sobie sprawę, że basior przygląda mi się jednym, uchylonym do połowy okiem. - Tak cię ciekawi ludzka elektronika? I tak nie działa od lat. Jeśli chcesz, proszę, dotknij - oznajmił łaskawie, na co pośpiesznie pokręciłem głową.
- Nie, nie trzeba. - I żeby podkreślić to jeszcze dobitniej, odsunąłem się o krok.
- Samym pomacaniem nic nie zepsujesz - burknął. - Tobie to też nic złego nie zrobi. To umie tylko świecić.
- Daruję sobie. Nie ufam ludzkim narzędziom tego rodzaju. - Zmusiłem się do lekkiego uśmiechu.
- Barbarzyńcy. - Basior znowu przymknął oko.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz