środa, 22 lipca 2020

Od Cuore - "Błędne Koło", cz. 3

Я странник на земле
Każdy czuje się czymś wyjątkowym, czymś odrębnym.
Co szczęśliwszy z nas do końca i doskonale rozumie samego siebie, tworzy wewnętrzny świat, fascynujący i zapierający dech w piersiach. Co szczęśliwszy z nas, ma we własnej piersi i własnej głowie, swoje własne niebo. Nie tylko niebo, oprócz niego także setki iskier, które pozwalają dostać się tam choć na chwilę. Ciemność, wspomnienie, pustka, znużenie, sen, przestrzeń lub kilka nut jednej z tych wyjątkowych melodii. I nie ma już potrzeby umierać.
Poza pewne granice, jeśli możemy mówić tu o jakichś, nikt nie wyjdzie. Być może nie "nikt", ale nie mówmy o większości, bo większości z nas pozostanie jedynie kłamliwe, złudne przekonanie lub w najlepszym razie gorzki zawód.
To właśnie granice dają nam poczucie stabilności, bezpieczeństwa. Pływamy w naszym wielkim oceanie, ryby, meduzy, koralowce, plankton, zależnie od naszej osobowości i świadomości, lecz wszyscy, bez wyjątków, uwięzieni w wodzie.
To nie hektary pustki wokół siebie i jakiekolwiek miejsce, a bogate wnętrze dają nam poczucie wolności. Tam możemy przemieniać się w inne gatunki, zmieniać barwy i pływać z prędkością światła, w obrębie tego, czego wyobrażenie już wykształciliśmy w naszych umysłach. Z biegiem czasu, stają się one bardziej giętkie, a czasem, czasem, ktoś z nas ze łzami szczęścia wychodzi na ląd. Lecz zapomina, że wszyscy jesteśmy tylko morskimi stworzeniami. Rozpaczliwie wymyśla sposoby, by naprawdę wyczołgać się ponad wodę, wyskoczyć choć na chwilę i pociągnąć za sobą innych. A tam wszyscy więdną, duszą się, słabną, tracą zmysły, aż w końcu umierają.

Tak, dziś jesteśmy właśnie tu, w jednym z miliardów wewnętrznych światów.
W tym świecie biegamy po iglastym zagajniku, śpiewamy przy ognisku popijając czysty spirytus, cieszymy się i płaczemy, o coś walczymy i coś wielbimy. Wielkie miasta są odległym wspomnieniem, lasy są pełne zwierząt, poziomek i jałowców, a nad naszymi głowami latają tylko ptaki, nietoperze i myśliwce.
Ten świat jest trochę szary, jak chmury przed burzą, trochę zielony, jak drzewa pod tymi chmurami, trochę złoty, jak słońce przez nie przeświecające, trochę niebieski, jak niebo nad nimi, trochę miodowy, jak modrzewie na jesieni i trochę czerwony, jak radzieckie gwiazdy. A przede wszystkim, pełen dwoistości.
Z jednej strony jasny i przejrzysty, z drugiej ciemno tu, bo wszyscy chowamy się po norach. Z jednej strony jesteśmy tu bystrzy i charyzmatyczni, z drugiej wolno myślący zamknięci w sobie. Z jednej strony świat to zdrowy, naturalny i dziki, z drugiej obłożony betonem i metalem. Z jednej strony pięknie uczciwy i miłosierny, z drugiej pełen porażających wypaczeń. Z jednej strony daleki od umiarkowania, z drugiej wyjątkowo szary. Z jednej strony prosty, z drugiej zawiły. Z jednej strony silny, z drugiej słaby. Z jednej strony zimny jak Syberia, z drugiej gorący jak równik. Czasem nieskazitelnie czysty, czasem mulisty i zepsuty. Czasem słoneczny, czasem pochmurny. Czasem uporządkowany, czasem w nieładzie. Na pierwszy rzut oka przesiąknięty zwyczajnością, a jednak niepowtarzalny.

Ponieważ więc nie dzieją się tu zazwyczaj rzeczy, które moglibyśmy uznać za wykraczające poza ramy natury, nasza opowieść przez cały czas zmierza do momentu, w którym natkniemy się na coś dokładnie takiego.
Natura. Nie rozumiemy jej jeszcze do końca. Przez wieki tyle razy okazaliśmy się zbyt ograniczeni, że także i dziś nie powinniśmy mówić z przekonaniem o większości zjawisk, których myślimy, że jesteśmy pewni.

Tego dnia leciałem praktycznie tylko po to, by nie zapomnieć, jak używa się skrzydeł do celu innego niż chodzenie po drzewach, podpieranie podczas polowania na nornice, czy pływanie. W dole przesuwały się pociemniałe korony drzew, cały las falował i wzdychał otaczany przez zimny, przeszywający wicher. Słońce co prawda wyłaniało się zza chmur i rozświetlało go niekiedy nagłymi błyskami, na chwilę dotykając swoim ciepłem wszystkiego wokół, ale równie szybko chowało się znowu.
Rozkładając skrzydła na pełną rozpiętość, przez chwilę szybowałem wśród wszechobecnego szumu wiatru. Wolno zacząłem obniżać lot, by w końcu jednym, sprawnym ruchem stanąć na ziemi. Przez nagły bezruch ogarnęło mnie uczucie ciszy i względnego spokoju. Odetchnąłem, zaczynając iść. Z początku słyszałem tylko szelest liści i nieliczne, niknące w oddali trajkotanie wróbli, które wraz ze zmniejszającą się odległością miedzy mną, a celem mojej drogi, zastępowane zostały przez nieprzyjemny, choć jeszcze chwilę tłumiony przez drzewa hałas.
Proszę, pokaż mi - zamknąłem oczy, nieśpiesznie zatrzymując się na chwilę - pokaż, ręce, które leczą...


Мой путь лежит во мгле
O ciszy lasu można było już prawie zapomnieć, jej wspomnienie odchodziło powoli wraz z kolejnymi minutami z dala niezidentyfikowanego brzęczenia, z bliska męczącego wrzasku. Ktoś, kto podszedłby pod same ściany jaskini należącej do alfy watahy, ze zgrozy postawiłby pewnie wszystkie włosy na grzbiecie.
Mijały minuty, a on wył, nielitościwie ścierając szczenięce gardło. Pierwszym i ostatnim silnym wspomnieniem, była gniotąca go ze wszystkich sił samotność.
Wył z całej siły, rozdzierając płuca każdym nerwowym oddechem. Wył, nie słysząc już niczego poza swoim własnym głosem. Tracąc wyobrażenie ciszy.
Mógłby być szczęśliwy, mogłoby jego serce mocniej bić z radości i podniecenia. Mógłby w obsesyjnym szale gonić własny ogon, śmiać się.
A jednak wybrał rozpacz. Wrzeszczeć i skomleć, błagając o litość samego siebie. Wibrując w żałosnych drgawkach nie dostrzegać już ciężkich łez rozpychających oczy. Mógł, chciał zamęczyć się, upaść i uderzyć o ziemię całym swoim ciężarem, wybić sobie wszystkie zęby.
Nie starczyło mu sił. Wpół tonu jego głos załamał się, uwiązł w gardle. Wycharczał ostatni wers sierocej modlitwy. Potem już tylko coraz słabiej jęczał.
- Nie pomogę ci, jeśli sam nie będziesz dla siebie przyjacielem. Przestań, proszę. W końcu zaszkodzisz własnym strunom głosowym - ostatnie słowa przedzierały się już przez następną falę krzyku.
- Niee... nieeeee - szczenię dramatycznym ruchem roztarło nos nadgarstkiem po czym zaczęło tłuc łapą w ziemię. Potem obiema przednimi łapami.
- Przecież jeszcze wczoraj wszystko było w porządku - mruknął, powoli zaciskając szpon na przedramieniu dziecka i próbując zamortyzować uderzenia.
- Chcę wrócić do domu, proszę, nie chcę dłużej tu być - mogło się wydawać, że uspokoiło się trochę.
- Dlaczego? Stało się coś złego?
- Nieee... nie wiem... - w miejscu pełnego zdania, rozległ się wrzask. Tym razem trwał jakby dłużej i był jeszcze silniejszy. Zapewne obaj byli już tym wyczerpani, ale dziecko znalazło jeszcze jedną iskierkę mocy, by postawić na nogi pół lasu.
- Naprawdę nie wiesz?
Dyszało ciężko. Nie patrzyło na swojego rozmówcę, ale wykrzywione w boleściwym grymasie wodziło wzrokiem po ścianach, między kolejnymi oddechami wydając z siebie świszczące skomlenie.
- ...Nie pamiętam - odpowiedziało cicho po długiej chwili bezruchu.
Westchnienie. Tym razem bardziej nerwowe. Szary ptak poruszył się na swoim miejscu, zerkając na swoje pazury i ze złożoną mieszanką uczuć orientując się, że przez cały ten czas zdążyły już odruchowo poszarpać ziemię, jakby była z masła.
- Chodź. Chodźmy stąd, wyjdźmy, chodźmy na spacer, nie wiem. Jeśli chcesz, powiesz mi wszystko po drodze.

- Gdzie idziemy? - szczeniak dreptał powoli, kiwając się na swoich słabych jeszcze nogach.
- Na południe. Pamiętasz? Mieliśmy wybrać się tam któregoś dnia. Więc idziemy.
- Aha.
- Przyśpieszmy. Im szybciej będziemy iść, tym szybciej się zmęczymy.
- Co?
- I zapomnimy o tym, co się działo, tak?
- Tak... - odpowiedziało dziecko niepewnie, wyczuwając w głosie swojego towarzysza coś, czego nie czuło wcześniej.
- Zabiorę cię wszędzie, gdzie chcesz, ale nie możesz wrócić do domu. Wiesz o tym?
- Wiem.
- Dlaczego więc płaczesz?
Chwila ciszy.
Nagle szczeniak zjeżył sierść na karku i pisnął.
- Co znowu? - rzucił ptak głucho.
- Gdzie jesteśmy?
- Gdzie... - podniósł wzrok.
Powoli odwrócił głowę, słysząc tuż obok siebie cichy, lecz szybki oddech dziecka. Nerwowo przełknął ślinę. W ciemności, we wnętrzu opuszczonej od dawna groty, tylko pływający w powietrzu chłód mógł być uznany za jakiś objaw ekspresji, kontrastujący z bezwładem tego miejsca.
- A gdzie mamy być? Wdziałeś coś w środku?
Szczenię zaprzeczyło niespokojnie.
- Popatrz, niczego tam nie ma - głos starszego z nich wzbogacony został o echo, gdy jego właściciel przekroczył próg jaskini. Jednocześnie westchnął, obiegając wzrokiem pomieszczenie - wejdź, sam zobaczysz.
- Nie...
Niczego już tam nie było. Żadnego narzędzia, kawałka błyszczącej miarki ani drutu o metalicznym zapachu, pustka, próżnia, tylko pod jedną ze ścian leżał spłaszczony głaz. Może to jego widok przestraszył dzieciaka. Dlaczego? Wyglądał jak śpiący drapieżnik?
Prawie zaśmiał się, starając się powrócić myślami na spokojny obszar. Podszedł do szczeniaka i schylił się, uważnie patrząc mu w oczy, po czym zwrócił się do niego z zachęcającym uśmiechem.
- Powiedz mi, mały przyjacielu - po tych słowach nagle przerwał i bezdźwięcznie fuknął sam do siebie - to znaczy, powiedz mi, bo już drugi raz to robisz. Powiedz mi, to przecież moja idiotyczna myśl... nie boisz się samego tego miejsca, prawda? Po prostu wydało ci się, że widziałeś tu jakieś zwierzę? - dziecko jednak gwałtownie pokręciło głową, znów spoglądając w stronę ciemności - nie byłeś tu nigdy. To niemożliwe, nie jesteśmy przy granicy z WSJ. Jesteśmy w górach. Może podobną okolicę widziałeś w jakimś złym śnie. Mogło tak być, prawda? - przestał się uśmiechać.

   C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz