piątek, 24 lipca 2020

Od Eothara Atsume - ,,Niecny Owoc" cz. 6

Niemrawe ruchy budzącego się szczeniaka poczułem niedługo po zejściu na ziemię, kiedy jeszcze nie uszedłem nawet kilometra. Prędko niedbale rozwiązałem liny i pozwoliłem basiorkowi zsunąć się z grzbietu i pacnąć głucho o miękką trawę, co przyspieszyło jego wybudzenie. Z obojętnym, nieco zażenowanym wyrazem pyska obserwowałem podnoszącego się na nogi i nerwowo rozglądającego się samca.
— Co... co się stało? Kim ty jesteś? - spytał szybko, cofając się o krok. Mimo woli uśmiechnąłem się lekko. Takie niewinne, urocze, niedoświadczone stworzenie.
— Nazywam się Agrest. A ty? - odparłem spokojnie, przyjaznym gestem wyciągając łapę w jego stronę. Szczenię z wahaniem, ale przybiło piątkę i odpowiedziało już śmielej:
— Kioto. A co pan tu robi? Jak tu się znalazłem? - naciskał, na nowo zaniepokojony sytuacją. Postanowiłem na razie powstrzymać się od personalnych ruchów, na moment odleciałem, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w szczeniaka, jednak raptownie wróciłem na ziemię. Jeszcze będzie czas na filozofowanie i napawanie się zwycięstwem.
— Spokojnie, jesteś bezpieczny. Może zacznę od początku. - kontynuowałem tym samym, niskim, łagodnym głosem. Ruszyłem raźnym marszem, gestem zachęcając małego do tego samego. Odchrząknąłem dla lepszego efektu. - Przechodziłem akurat obok, kiedy usłyszałem rozdzierający krzyk w głębi lasu. Na miejscu zastałem żbika ze swoją nieprzytomną zdobyczą, wilczym szczenięciem. To byłeś ty. Przywaliłem mu siarczystego prawego sierpowego, aż się zatoczył do tyłu. - podniosłem ton, by trochę ocieplić swój stateczny wizerunek. - Trochę syczał i próbował się odgryźć, ale jak zobaczył kły przy swoim pysku, to dał drapaka. Nigdzie w pobliżu nie mogłem znaleźć rodziców, więc stwierdziłem, że zabiorę cię ze sobą. - skończyłem, chowając uniesioną linę do torby.
— Hm... właściwie, to dlaczego nie mam żadnych ran? Tylko trochę głowa mnie boli. - odparło po chwili szczenię z pytającym wzrokiem, marszcząc zabawnie czoło. No, no, całkiem niegłupi chłopak.
— Ach, powiedzmy, że znam się trochę na uzdrawianiu. - mruknąłem, niedbale machając łapą.
— Fajnie. - skomentował basiorek. - Bardzo dziękuję za ratunek, ale muszę już wracać do rodziców, pewnie się niepokoją.
— Teraz, pod wieczór, sam? - odrzekłem ze zdziwieniem, kręcąc głową. - Moim skromnym zdaniem to nie najlepszy pomysł. Przeczekamy gdzieś noc, a rano do nich pobiegniesz. Zgoda? - wyrecytowałem szybko z uśmiechem, jednak wraz z Kioto musiałem się zatrzymać.
— Ale pan może pójść do nich ze mną, jeszcze bardziej się ucieszą. - nie dawał za wygraną. Ledwo powstrzymałem się od przewrócenia oczami, ale spokojnie odparłem:
— Przepraszam, mam pilną sprawę do załatwienia na zachodzie, dlatego nie mogę sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. No i nie mogę brać odpowiedzialności za czyjeś życie. - dodałem ciszej, w myślach uzupełniając: zwłaszcza jeśli je kontroluję. - To jak, Kioto? Zatrzymamy się gdzieś i poopowiadamy sobie w legowisku jakieś fajne historie? - spytałem stanowczo, świdrując młodzika wzrokiem.
— No ok. - rzekł po krótkim wahaniu, wzruszając ramionami.
— Świetnie. No to w drogę! - oznajmiłem entuzjastycznie, ruszając naprzód.
Szczenię po pewnym czasie również się rozchmurzyło i rozluźniło, zaczęło nawet opowiadać jakieś podwórkowe żarty. Droga upływała nam w spokoju, którego nie zakłócał żaden wilk ani żbik, w tle słychać było jedynie leśną filharmonię z bzyczenia pszczół i trzmieli, trzepotu skrzydeł motyli i ptaków oraz szelestu wiatru w liściach. Wybrałem szlak na przełaj, jeden z rzadziej uczęszczanych, ale i tak modliłem się, żeby na nikogo się nie natknąć. No i wykrakałem, rzecz jasna. Z gęstwiny po lewej wyłoniła się biało-fioletowa wadera i zbliżyła się kołyszącym ruchem, wyraźnie zaciekawiona i gotowa na plotkowanie. Zanim szczenię zdążyło znaleźć się w jej polu widzenia, jednym niewidzialnym ruchem wepchnąłem je do nory obok.
— O, witaj! - zaszczebiotała już z daleka samica. Skrzywiłem się pod czaszką z niesmakiem, przywołując z głębi umysłu wizje tortur przeznaczonych dla tego typu debili, ale odpowiedziałem równie serdecznie:
— Witaj.
— Czereśnia jestem. Co tu robisz? - spytała, machając ogonem.
— Eothar, szukam rzeki. Wiesz, jak najszybciej się tam dostać? - walnąłem prosto z mostu, i nie zawiodłem się na moim ,,przewodniku".
— To najlepiej w prawo, taką piaskową ścieżką szybko dojdziecie do zwalonego pnia, łatwo będzie ją pokonać. A przynajmniej był tam dwa dni temu. Deszcze nie padały, więc powinien dalej być. - nie przerywałem jej potoku słów, zagłuszającego ciche skomlenie szczenięcia z dołu.
— Okey, naprawdę bardzo dziękuję. Jesteś tu stałym bywalcem? - spytałem, unosząc brew. Basiorek wciąż nie chciał się łaskawie zamknąć.
— Mam jaskinię niedaleko. Co to? - spytała nagle. Ledwo powstrzymałem się od szarpnięcia szczeniakiem, jedynie dalej mrużąc oczy starałem się je uspokoić.
— Pewno szczur. - mruknąłem. - To dosyć spora odległość od głównego legowiska. Nie czujesz się tu samotna? - o, matko, włączył się wielce troskliwy Atsume (o własny tyłek oczywiście).
— Nie, mam paru sąsiadów, a może i będzie kolejny. - uśmiechnęła się wilczyca.
— Niestety, jestem tu tylko po drodze. A w górach jacyś są?
— Po górach różni się pałętają. Jeden na pewno mieszka na stałe, Barn, na wschodzie... - i oszczędzę wam opisywania monologu o dokładnej lokalizacji. Kioto w końcu się ogarnął i zamknął jadaczkę.
— Ciekawe. Fajnie pewnie tak żyć na prowincji, bez władzy ślęczącej nad głową, co? - zagaiłem przyjaźnie, a kąciki warg odruchowo lekko się uniosły.
— Czy ja wiem, wiadomości docierają z opóźnieniem. Ale faktem jest, że wszelkie zło również nie ma łatwego dostępu. - odliczałem już do końca tej rozmowy, ale korzystając z gadatliwości nieznajomej postanowiłem spróbować jeszcze coś z niej wyciągnąć, póki szczenię było spokojne.
— Ale słyszeliście pewnie o wojskach z NIKL-u?
— A, to tak, kto jeszcze nie słyszał? Moim skromnym zdaniem pchają łapska, gdzie nie potrzeba. Podobno zarówno Dergud, jak i Agrest od tych Chabrów byli przeciwni, a NIKL swoje... a przecież oni się gryzą jak mało kto, jakiś czas temu podobno wojną sobie wygrażali.
— Obcy wróg zawsze gorszy niźli swój. - podsumowałem, zadowolony z uzyskanych informacji. - Muszę iść, nie będę już więcej zajmował pani czasu.
— Ależ cała przyjemność po mojej stronie, szkoda, że nie możesz zostać. Do zobaczenia! - na szczęście wilczyca sama pierwsza ponowiła wędrówkę, zapewne w poszukiwaniu zwierzyny do upolowania. Po chwili odetchnąłem głęboko z ulgą, kręcąc głową z politowaniem, i wyciągnąłem basiorka z dziury. Po otrzepaniu się przez szczeniaka z piachu ruszyliśmy naprzód we wskazanym przez waderę kierunku w ciszy, dopiero gdy młodzik otwierał już pysk wciąłem się łagodnym, niemalże przepraszającym tonem:
— Przepraszam, że cię tak ostro potraktowałem bez żadnego uprzedzenia. Chciałem po prostu uniknąć wielu zbędnych pytań i dyskusji, które by nas opóźniły. - Kioto jeszcze przytrzymał położone po sobie uszy, ale pokiwał ze zrozumieniem głową.
— A nie mogliśmy u niej przenocować? - zadał nieoczekiwanie pytanie. W odpowiedzi stanąłem jak wryty i puknąłem się nadgarstkiem w czoło.
— Że też o tym nie pomyślałem! No trudno. Ale własny kąt i tak mamy już niedaleko. - westchnąłem, ruszając ponownie, żwawiej. Całe szczęście, że zdążymy przekroczyć rzekę. Czułem, że zaufanie szczenięcia do mojej osoby nieco osłabło, może nie na tyle, by sprowokować je do buntu i nieposłuszeństwa, ale kto wie. Dzieciaki są nieprzewidywalne.
Zgodnie ze słowami tej Wiśni czy Czereśni ścieżka kończyła się zwaloną sosną-pomostem nad głęboką, wartką, w miarę szeroką rzeką o krystalicznie czystej wodzie, z majestatycznym górskim krajobrazem w tle. Przy każdym kroku mogłem podziwiać przepływające nad różnej wielkości i barwy kamieniami zwinne pstrągi, a szum wody działał na umysł kojąco. Przeprawa poszła gładko, na brzegu zarządziłem krótki odpoczynek, podczas którego szczeniak bawił się z motylami i próbował wdrapywać na pobliskie skały, a ja wwiercając wzrok w kłodę próbowałem ją złamać z pomocą telekinezy, aż pot wystąpił mi na czoło; niestety, bezskutecznie. Należało wymyślić coś lepszego. W końcu z trudem, lecz gdy Kioto nie patrzył uniosłem na niemałą wysokość leżący w pobliżu spory głaz o ostrym kancie, przeniosłem prosto nad środek pnia i z ulgą upuściłem, zwieszając głowę. Z wysiłku na moment mnie zamroczyło, jednak kiedy znów uniosłem głowę, był on do połowy rozłupany i kołysał się lekko w takt nurtu. Dalej rzeka powinna zrobić swoje, nam już było w drogę czas; zza horyzontu przebijały się ostatnie promienie słońca, po przeciwnej stronie pojawiły się zalążki gwiazd, a tarcza księżyca stała już w pełni na niebie. Nie zapuściliśmy się głęboko, właściwie zajęliśmy pierwszą lepszą, w miarę wygodną wnękę. Otuliłem porządnie zaspane szczenię ogonem, acz po chwili zmieniłem zdanie i zetknąłem nasze czoła. Wprawdzie w małym, kruchym ciele czułem się niekomfortowo, ale przynajmniej bezpiecznie.
~~~
Rano po wstaniu i upolowaniu dwóch zajęcy na śniadanie oczywiście nie sposób już było uniknąć tematu wylewnych podziękowań i powrotu do rodziny.
— Oczywiście, droga wolna, również dziękuję za dotrzymanie mi towarzystwa. - rzekłem z uśmiechem, jednak zaraz potem zniżyłem i ściszyłem konspiracyjnie głos: - Ale... Nie ukrywam, że miła mi jest taka asysta, a góry mają sporo do zaoferowania. Nie chciałbyś zobaczyć czegoś nowego? Przeżyć przygodę swojego życia? - rzekłem mocniej, wpatrując się intensywnie prosto w oczy szczenięcia. - Ja w twoim wieku często udawałem się na takie wypady z kolegami... - odwróciłem lekko głowę z rozmarzeniem. Właściwie najczęściej z jednym, wiernym przyjacielem, ewentualnie w celu ucieczki, na oślep. Zawsze jednak na końcu drogi znajdowało się coś ciekawego, nawet jeśli z całej sytuacji nie wychodziło się cało. To chyba były najlepsze chwile dzieciństwa. Mozolne wspinanie się po śliskich skałach, tarzanie się na ukwieconej gęsto łące, płoszenie świetlików i wiewiórek, balansowanie na granicy życia i śmierci podczas drażnienia magicznego Trelibry, prześlizgiwanie się między ciernistymi gałęziami. Rozkosz. Przez dłuższą chwilę na pysku młodego malował się całkiem zabawny wyraz niezdecydowania z jedną brwią w górze, odbywało się ważenie za i przeciw. Ostatecznie jednak pierwotne pragnienie poznania świata zwyciężyło i wykwitł na nim nieśmiały uśmiech.
— Czemu nie. - odpowiedział radośnie Kioto. - To chodźmy! - dodał głośno, ruszając przodem. Pokręciłem głową i pokierowałem go tylko na właściwą ścieżkę.
Dróżka była wąska, niezbyt często uczęszczana, ciągnąca się raz łagodnym zboczem pod górę, na innych odcinkach zaś o falistym układzie, z ostrymi zejściami. W miarę wzrastania wysokości podejście stawało się coraz cięższe, z drugiej strony wyszliśmy na szerszy, bardziej wydeptany trakt. Po bokach ciągnęły się kiście żółtych kwiatów przeplatane innym ziołem i mchem. Czas wypełnialiśmy na przemian wkurzającymi dialogami ,,Daleko jeszcze? Dokąd idziemy?" i swoimi opowieściami, chociaż nie było to równe, obopólne zainteresowanie. Podczas potoku słów basiorka najczęściej po prostu się wyłączałem i odpływałem ku szerokim wodom swojego umysłu, za to on był cały wsłuchany w każdą cząstkę moich raz zmyślonych, raz prawdziwych historii. Wynikało to raczej z dobrego wychowania niż ich rzeczywistej wartości, byłem tego niemal pewien. W dzieciństwie większość bełkotu starszych pomagała mi zasnąć, nieliczne historie sprawiały, że sierść podnosiła się na moim karku.
Wpatrywałem się nieco otępiale w ścieżkę, utrzymując jednak równy, marszowy krok. Wkrótce musiałem wycieńczonego, lecz wciąż przytomnego malca wziąć na grzbiet. Jak wynikało z dotychczasowych ustaleń, do celu pozostało niewiele drogi. Uniosłem głowę, kierując pysk ku błękitnemu, bezchmurnemu niebu, mimo że jeszcze kilka godzin temu kropiło. A gdyby tak rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady? - przemknęło mi przez myśl. Uśmiechnąłem się lekko. Mimo wszystko sielankowa pustelnia była ostatnim, o czym mógłbym marzyć. Za to Kioto powinna się spodobać. Pokonałem ostatnie ostre podejście i stanąłem na szerokiej skalnej półce, części większego, porośniętego różnym kwieciem zbocza.
Przede mną wyrastało wejście do ciemnej groty, zawalonej alchemicznymi składnikami. Wysuszone części ciała jaszczurek, skorpionów, świstaków, poroża kopytnych, kości, kolorowe pióra, nieliczne słoiki z jadami, śliną i innymi nieokreślonymi maziami, a przede wszystkim mnóstwo mniej lub bardziej wysuszonego zielska. W głębi widoczny był korytarz do niższego pomieszczenia. Szczeniak nie reagował, słyszałem tylko jego oddech przy swoim uchu, toteż najprawdopodobniej usnął. Podszedłem na sam próg jaskini i bezceremonialnie krzyknąłem:
— Halo! - zero odpowiedzi. - Hej tam! - dodałem głośniej, prawie że warcząc. Szczenię oczywiście natychmiast się obudziło, a z dołu doszło mnie echo ponurych pomruków.
— Hę? Kto śmie zakłócać mój spokój? - parsknąłem śmiechem pod nosem na tę frazę, powtarzaną również niekiedy przez mojego szamana, ale dość wspomnień.
— Twoja płaca.
— Niech więc zejdzie tutaj. - poszybowało w górę zmęczone westchnięcie.
— Gzie jesteśmy? - wtrącił cichutko basiorek. Rzuciłem mu tylko surowe, obojętne spojrzenie.
— Obawiam się, że to morowe powietrze mogłoby ją unicestwić. Wyłazisz pan czy nie? - rzekłem, tupiąc ze zniecierpliwieniem. Po serii przekleństw i oznak niezadowolenia w korytarzu ukazał się łeb, a zaraz za nim reszta ciała starszego wilka. Był poznaczony paroma bliznami na pysku i karku, wychudzony, z rozczochraną, matowo-rudą sierścią i rozbieganym, acz bystrym wzrokiem i pewnym chodem. Nosił parę kolczyków i charakterystyczny naszyjnik z amuletem, jak często potocznie tłumaczono, ,,żeby odgonić konsekwencje czynów". Podły, smutny wyraz pyska od razu przemienił się w krzywy uśmiech, długi ogon zamiatał ziemię.
— A cóż to sprowadza w moje skromne progi szanownych gości, w dodatku z prezentami? Czy coś mnie ominęło? - basior podrapał się po uchu, a ja tymczasem przysunąłem ku sobie łapą młodego, którego coraz bardziej ogarniał poniekąd słuszny niepokój.
— Najlepszym prezentem byłoby ukręcenie ci teraz łba, ale nie mam w zwyczaju rozdawać za darmo na prawo i lewo. Sprowadza nas eliksir niewidzialności, Axus Hobla.
— Spokojnie, jesteśmy tu całkiem sami. - warknął staruszek, marszcząc czoło. - Tak, całkiem szybka receptura. - pokiwał głową bardziej do siebie. - Co nie oznacza, że prosta. To, gdzie ta płaca? - popchnąłem gwałtownie do przodu zdezorientowanego Kioto. Przez moment wilk zachował kamienny wyraz pyska, po czym wybuchnął śmiechem. Tymczasem ja musiałem złapać za ogon szczeniaka, który poderwał się do ucieczki. O sekundę za późno. - Dobry żart, dobry... ale bądźmy już poważni, okey?
— Nie wyglądasz na basiora w kwiecie wieku, raczej na... skamielinę, powiedziałbym. - rzekłem nieco wrednie, z zastanowieniem, unosząc szamoczącego się bezsilnie basiorka w powietrze. - I nie widzę tu nikogo, kto miałby ochotę się taką skamieliną zająć. - samiec przekrzywił głowę parę razy, zabawnie latając oczami od jednej do drugiej strony.
— Każdy kiedyś umrze.
— W samotności, zwijając się z bólu jak ryba wyjęta z wody, wśród smrodu psujących się skórek, albo spokojnie zamknie oczy w towarzystwie najbliższych, wiedząc, że przysłużył się światu. - ten wzruszył ramionami, świdrując wzrokiem krzyczącego z przerażenia dzieciaka, ale wiedziałem, że z moją pomocą był już blisko podjęcia decyzji. To był jedyny moment, kiedy starałem się podsycić emocje - przez resztę czasu jak najmocniej je tłumiłem. Nie byłem w stanie wymazać tej wizyty z jego pamięci, ale mogłem w miarę zatrzeć jej ślady. Znałem prawidła pamięci.
Atsume przewrócił powoli oczami, leżąc pod ścianą. To była chłodna, ciemna, pochmurna noc, toteż patrzenie w gwiazdy i ciche marzenie odpadało. Na zewnątrz słychać było jeszcze przygasające szmery rozmów, tylko mroczne niedobitki nie udały się jeszcze na spoczynek. Jedyne światło w jaskini pochodziło od płomieni buchających z paleniska nad którym zawieszony został niewielki garnek, a w nim bulgotała wodnista, brązowo-zielona ciecz, z której miała ostatecznie powstać maść na skaleczenia. Starszy wilk siedział przy palenisku, co jakiś czas poruszając kotłem z pomocą badyla. Młody wtulił się mocniej w posłanie. Nie spał, szaman dobrze o tym wiedział.
— Jutro rano nadrobimy zaległości. - rzekł bez emocji, lecz w jego spojrzeniu wyraźnie było widać rozczarowanie.
— Przykro mi. Nie prosiłem się o to. - odparł stanowczo po długim milczeniu Eothar, nie odwzajemniając kontaktu wzrokowego. Basior również poświęcił sporo czasu na zastanowienie. Większość ich rozmów była wypełniona długimi chwilami ciszy, jednak żadnej stronie to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie.
— Być może, ale stało się. Zmiany są jedyną pewną w życiu rzeczą, więc teraz powinieneś zachować się jak mężczyzna, przyjąć je na klatę i korzystać, co los niesie, a nie, marudzić jak stara baba. Krzywdzisz i siebie, i wszystkich dookoła. Też nie byłbym zadowolony z syna z takim nas...
— Nie potrafię. - przerwało mu bezczelnie, acz łagodnie szczenię, wciąż nie ruszając się nawet o milimetr, tylko oczami wodząc po grocie.
— Dlaczego? - spytał otwarcie, z lekką nutą złości, szaman. Znów Atsume popadł w zadumanie.
— Jak działa nasza pamięć? Dlaczego jedne wspomnienia zachowujemy, a inne rozpływają się wkrótce we mgle? Jak można doprowadzić do ich zatarcia? - posypała się lawina pytań.
— Cóż. - mruknął z lekkim zdziwieniem wilk. - Przeszkadza ci pamięć o rodzinie? - nie uzyskał odpowiedzi, ale ciągnął dalej: - Pamięć długotrwała opiera się głównie na emocjach. Są niezbędne, jeżeli pragniemy zachować jakąś ważną informację. Wyparcie to teoretycznie proces bardzo prosty, niedopuszczanie do świadomości wszelkich myśli, uczuć, fantazji związanych z sytuacją. Nierozczulanie się i rozżalanie nad tym. Bo mózg potrzebuje stymulacji, żeby zatrzymać na czymś uwagę. - i wykład ciągnął się dalej.
Po długim milczeniu przerywanym prośbami szczenięcia z teatralnym, bolesnym westchnieniem wyrzuciłem w końcu z torby dwa naszyjniki i broszkę, wszystkie z kamieniami szlachetnymi.
— Kamienie Etnosa. - mruknąłem, gdy basior oglądał błyskotki. Odrobina ubarwienia nigdy nie zaszkodzi, a przynajmniej na północy był to ceniony składnik eliksirów. - A teraz rusz łaskawie tyłek, nie mam całego dnia. - wilk przewrócił oczami, wreszcie poszerzył uśmiech, zgarnął biżuterię i odezwał się swobodniej:
— Chętnie przyrządzę tego... ten od niewidzialności, ale obawiam się, że brakuje mi zasadniczego składnika. - pokiwał głową z udawanym rozżaleniem. W odpowiedzi uniosłem brew, klepiąc szczeniaka po łebku. - A, to tak. Chyba mamy problem z rozróżnieniem pojęć ,,płaca" i ,,materiały", co? Na co mi taki? - fuknął bezczelnie. Ledwo powstrzymałem się od porzucenia spokojnej maski i starcia mu z pyska uśmieszku.
— Mój kaprawy braciszek nie miał z tym problemu. Na polowaniu był głównym łowcą. Zresztą, z życiem można zrobić wiele rzeczy, zwłaszcza tak młodym. - popchnąłem ku niemu Kioto, szczeniak uderzył o jego przednią nogę. - Będziesz potrzebował pomocy? - rzekłem z udawaną troską, prostując się dumnie.
— Ech, nie. Możesz odejść, jutro sok będzie got...
— Dzisiaj. Teraz. - powiedziałem z naciskiem, drapiąc pazurami o skałę.
— Tuż po drzemce, nie mogę niczego obiecać... no nic. - westchnął wilk i złapał zębami za kark basiorka. Dopiero wtedy zdjąłem z niego łapę i ignorując rozpaczliwe wrzaski i wycie małego położyłem się tuż na progu groty. Najchętniej faktycznie odszedłbym gdzieś dalej i nie wracał przez pewien czas, ale skoro już włożyłem w to tyle wysiłku, musiałem mieć pewność. Zacisnąłem zęby, starając się odciąć od świata zewnętrznego, znaleźć się w swoim, głębokim wymiarze, ciemnej, wodnistej przestrzeni bez końca. Krzyki zamieniły się w krystaliczne wibracje milionów szkiełek. Zanurzyłem się w rozmyślaniach nad tym, jakie i czyje akcje zgotuję Chabrom. Na myśl o nowych ciałach i mocach przechodziły mnie ciarki. Tylko raz byłem zmuszony poderwać się ze swego miejsca, kiedy malec z zaskakującą prędkością wyleciał z jaskini nad moim ogonem, z przerażonym, wybałuszonym jeszcze obojgiem oczu biegnąc na oślep. Dorwałem go ledwie kilkaset metrów dalej, i tym razem dla pewności związałem kawałkiem sznura przednie łapy. Do mojej świadomości przedarł się tylko jeden, potężny wrzask, dalej już dochodziło z dołu tylko cichutkie skamlanie. Z nudów przerzucałem koraliki w bransoletce, kiedy wreszcie po kilku godzinach usłyszałem zbliżające się z tyłu kroki. Prędko wstałem, schowałem biżuterię i wyjąłem z torby fiolki.
— Widzę, że dobrze przygotowany. Eliksir gotowy, wyszedł zaskakująco dobry. - pokiwał głową z uznaniem staruszek. Zignorowałem to i zszedłem na dół. Tylko raz rzuciłem okiem na wyjące szczenię, leżało pod ścianą tyłem do mnie, na posadzce uzbierała się malutka kałuża krwi. Wziąłem trochę mikstury na pazur, roztarłem po drugiej łapie. Zarówno szpon, jak i łapa niemal natychmiast zniknęły, przy mocnym szorowaniu wystarczyło z półtorej kropli. Uśmiechnąłem się do siebie, szybko napełniłem szklane naczynia i ruszyłem do wyjścia, kątem oka uważnie obserwując rudego basiora.
— Dziękuję, do widzenia. - rzekłem dość sztywno. To samo usłyszałem z tyłu. Kiedy wyszedłem z groty, odetchnąłem głęboko z ulgą i od razu ruszyłem truchtem po zboczu, a na łagodniejszym odcinku przeszedłem do biegu. Gnałem przed siebie jak strzała, płosząc okoliczne ptaki, rozkoszując się świeżym powietrzem, byle jak najdalej od tego miejsca. Dawno, sam nie wiem dlaczego, nie cieszył mnie tak pęd powietrza w sierści. Czasem najmniejsze rzeczy cieszą najbardziej.

Ciąg Dalszy Nastąpi
3087 słów k...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz