Czasem coś kończy się, jesteśmy przekonani, nieodwołalnie i ostatecznie. Raz żegnamy to z uśmiechem, przekonującym bądź nie, raz ronimy najszczersze łzy. Tak jak ustaliliśmy już poprzednio, wszyscy jesteśmy pewnego rodzaju morskimi stworzeniami, a czy zrozumieliśmy podstawową rzecz, zrozumieliśmy, że wszyscy jesteśmy tylko śmiertelnikami?
Oczywiście każdy z nas doskonale to wie, ale warto raz na jakiś czas przypomnieć sobie i zrozumieć, czym jest owa śmiertelność, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Tu nie ma wyjątków, tu jest najwyżej...
Odroczenie przychylnego losu. Lub, bardziej być może prawidłowo, ślepy zbieg naszych pragnień i części jego planu. Czasem więc coś już prawie zapomnianego, powraca.
Aby historia ta była jak najbardziej pełna, tym razem chciałbym opowiedzieć Wam o wydarzeniu, w którym nie brałem udziału, a jeśli jestem w stanie cytować słowo po słowie treści rozmów i nazywać wykonane przez jego bohaterów gesty, to tylko tym samym, magicznym sposobem, którym mój porzeczkowy przyjaciel był w stanie opowiadać o mnie przy okazji własnej historii, gdy niewątpliwie błyskotliwie postanowił zrobić to, już dosyć dawno temu. Ale, jak być może zauważyliście (chociaż kogo, nawiasem mówiąc, obchodzą takie szczegóły), obaj używamy podobnej narracji.
Wtedy też, w przerwach od piania peanów na cześć swojego intelektu i wielkości, mówiąc o swoim nieszczęśliwym, nędznym przyjacielu, mimo wszystko dobrodusznie powstrzymał się od bardziej tendencyjnych komentarzy, dlatego i ja nie będę komentować niczego.
Niebo osłaniała gruba warstwa chmur.
Szary basior westchnął ciężko i potarł palcami czoło. Na moment jeszcze zawiesił głos, zatrzaskując się w stanie pomiędzy zamyśleniem, a rozkojarzeniem.
Atmosfera tego dnia była wyjątkowo ciężka, a ciśnienie powietrza rekordowo niskie. Każdy ruch mijanych niekiedy na swojej drodze postaci, w jego zmęczonych oczach przypominał zwolnione tempo. Wszyscy oni wlekli się jak po nocy spędzonej na torturach, sunąc przez las jak bankruci, a pierwszą myślą, towarzyszącą przy dokładniejszym zwróceniu uwagi na ich kroki, było otwarcie ukrytej w myślach mapy watahy i szukanie najbliższego mostu nad rwącą rzeką, mającego być celem ich agonalnej wędrówki.
- Uciekłeś, chłopczyku. Dlaczego? - mruknął, gdy wczesnym przedpołudniem wyszli z jaskini - zostałeś tu sam tylko na chwilę. Dlaczego nie poczekałeś na mnie, na ciocię albo naszego przyjaciela? - odczekał chwilę, bystro próbując nadać mocniejszy wydźwięk swoim przywołującym do porządku słowom. Wreszcie znudziło mu się czekanie, a nie usłyszawszy odpowiedzi, ziewnął opieszale i kontynuował - nie może być tak, że znajdujemy cię po kilku godzinach pod granicą, ryczącego i szukającego innych wilków. Nigdy więcej. Wiesz, do czego mogłeś doprowadzić? Gdyby ktoś teraz dowiedział się, że ty... uf... - wypuścił powietrze z przepełnionych płuc. Porzucając pomysł złapania kontaktu wzrokowego ze stojącym za jego plecami dzieckiem, z drżeniem rozciągnął mięśnie przednich łap i zrobił parę sennych kroków do przodu - dzisiaj idziemy na twoje stare ziemie.
Zamilkł, podświadomie spodziewając się usłyszeć jakiegoś sygnału zadowolenia, może radości, głębszego oddechu, przestąpienia z nogi na nogę, cokolwiek. Zmarszczył brwi. Wewnętrzna potrzeba sprawdzenia, czy z małym gnomem wszystko w porządku, zaczęła kłócić się z jakimś nerwowym, przekornym pragnieniem pozostania w miejscu. Zamiast więc odwrócić się, mówił dalej.
- Idziemy do tamtejszej zielarki. Znasz ją?
Uśmiechnął się z rozdrażnieniem i po prostu zaczął iść. Nie był pewien, co dotknęło go bardziej. Trwająca przez cały czas, bezczelna cisza, czy złowieszczy odgłos stąpających za nim, małych nóżek.
Byli już blisko granicy, gdy uspokoił się trochę. Bezmyślne poruszanie nogami korzystnie wpływało na postrzeganie rzeczywistości, a widok jasnego, białoszarego nieba pogłębiał uczucie wyswobodzenia się z niewidzialnego uścisku.
- Zaszczycisz mnie słowem?
Drobne kroki przyspieszyły. Po chwili wilczek szedł już obok niego. Dopiero teraz spojrzał na dziecko niechętnie.
- Tak, znam ją.
Ostatnie minuty drogi przyozdobione zostały anemicznym początkiem deszczu.
- Dzień dobry - mruknął, zatrzymując się w wejściu do jaskini.
- Dzień... o - odrywając się od swojego poprzedniego zajęcia, najpierw odruchowo ruszając w ich kierunku, zahamowała nagle.
- Może mnie jeszcze pamiętasz.
- Tak, tak mi się wydaje.
- Znasz jego matkę, prawda? - skinął głową na stojącego obok szczeniaka. Wadera niepewnie przeniosła na niego wzrok.
- Oczywiście.
- A jego znasz?
- Nie... - odrzekła po chwili wahania.
- Świetnie, zatem pewnie oboje wiemy, że to przygarnięta sierota - weszli do środka, a wilczyca przytaknęła gorąco - potrzebujemy twojej pomocy. Mam na myśli oczywiście zioła.
- O jakie zioła chodzi? Jest chory?
- Jest... po prostu muszę go wyciszyć. Mam wrażenie, że nie rozwija się tak, jak dzieci powinny.
- Wiesz, nie ma jednoznacznej normy, miarodajnej dla wszystkich. Może po prostu potrzebuje na coś więcej czasu.
- Dziękuję za diagnozę. Widzę, że nie zachowuje się, jak powinien.
- O to więc chodzi - wadera skrzyżowała przednie łapy na piersi - nie, nie mogę dać żadnych działających ziół. Mogłyby zbyt mocno wpłynąć na jego psychikę.
- Dawaj - warknął - później już poradzimy sobie sami.
- Mam lepszy pomysł - lekko zmrużyła oczy, odczekując kilka sekund, zanim zdecydowała się wtajemniczyć basiora w swe myśli - mam znajomego, bardzo ciekawy osobnik. Lubi takie... trudne przypadki. Może będzie w stanie pomóc mu w inny sposób.
- Tak mówisz? W porządku, zaprowadź nas do niego.
Dziewczyna kiwnęła głową, oddychając głębiej i delikatnie odkładając na ziemię szmatkę, którą przez cały wcześniej ścisnęła w łapach.
Wyszli od razu, nie dbając o padającą słabą, z gęstych chmur, mżawkę. Droga nie była długa, a jednak mój przyjaciel nie znał jej wcześniej. Szybko dotarli do ciemnego zaułka w niewielkim, piaszczystym wąwozie niewiadomego pochodzenia, o lekko tylko podłużnym kształcie i łagodnych wyjściach po dwóch leżących naprzeciw siebie stronach. W powietrzu unosił się zapach dziwnych i prawdopodobnie niejadalnych substancji, a pomiędzy pochyłymi szczelinami w piaskowych ścianach przyozdobionych bogato starymi korzeniami rosnących wokół drzew widać było poutykane drobne przedmioty wytworzone ludzką ręką, nie pasujące do nieskalanego człowiekiem lasu. Były więc materiały, były drobne narzędzia i trochę większe sprzęty, których przeznaczenia nie znał nikt z obecnych, oprócz gospodarza posiadłości.
Wilk nieruchomo stał pośrodku, a w jego oczach trudno było wyczytać czy zupełnie lekceważy przybyłych, czy też oczekuje ich wyjaśnień.
- Te wilki potrzebują chyba twojej pomocy - oznajmiła wadera bez niepotrzebnych wstępów. Basior kiwnął głową - mały ma jakieś problemy z... - zawahała się.
- Czy jest kimś, kogo szukałem?
- Możliwe - pewnie nie zauważył jej niewyraźnego wzruszenia ramionami.
- Dzięki. Jakbyś czegoś potrzebowała, to wiesz...
- Na razie nie potrzebuję niczego - odparła szybko - korzystam tylko z ziół, a te sama zbieram.
- No dobrze - szybkim ruchem odwrócił głowę do nowych gości - być może jestem w stanie mu pomóc.
- Chodzi mi tylko o odpowiednie środki na uspokojenie - odparł szary wilk.
- To też da się załatwić. Na początek. Proponowałbym jednak zdecydować się na stały pobyt u mnie, w celu obserwacji pacjenta.
- To... nie, raczej nie wchodzi w grę - odpowiedziały mu szybko, zaskoczone słowa - nie mogę zostawić go tu samego - nie mam pojęcia, czy mój przyjaciel tylko półświadomie zademonstrował obawę, czy poczuł ją naprawdę. Fakt faktem, propozycja owego uzdrowiciela wydawała mu się niebezpieczna z wielu powodów.
- Wasze życzenie jest dla mnie rozkazem - uśmiechnął się wilk, znikając na chwilę gdzieś wśród odmętów swego wąwozu, by po chwili powrócić z małym, lnianym woreczkiem wypełnionym ugniecionymi, zielono-fioletowymi liśćmi. Bez słowa wręczył je gościom.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz