– Nie, Talazo – powiedziałam do siebie, najwyraźniej
chwytając się już najbardziej absurdalnych sposobów, by tylko spróbować zmusić
się do stanięcia do drugiej rundy w walce z bezsilnością. – Musisz wstać. Czeka
na ciebie, gotów pomyśleć, że go wystawiłaś.
Zaśmiałam się natychmiast w odpowiedzi na swe własne słowa.
Nie tak to powinno wyglądać. Nie powinnam się martwić, że podobna myśl może mu
przyjść do głowy, tak samo jak on nie miał prawa zakładać, że zostawiłabym go w
tak podły sposób. Jesteśmy teraz małżeństwem, prawda? Nic nie powinno być w
stanie stanąć pomiędzy nami, rozdzielić nas, bo czyż istniała jeszcze jakaś
większa unia, gwarant wzajemnego zaufania i jedności? Niejasna myśl przeszła mi
przez głowę.
– Nie – odpędziłam ją jeszcze zanim zdążyła przybrać wyraźną
formę. – Nie.
Szelest kroków przybierał na sile. Mieszając się z muzyką
wiatru szumiącego wśród liści, kreował wrażenie, jakby jego źródło nie było
czymś materialnym, a nadprzyrodzonym, wypełniającym każdą komórkę powietrza,
każdy milimetr materii, znajdującym się wszędzie i nigdzie zarazem. Prawda, jak
to zwykle bywa, okazała się mniej niesamowita, zaraz bowiem spomiędzy szmaragdu
wyłonił się wilk z krwi i kości, stworzenie o sierści w kolorze mokrej ziemi.
Nie szukam kłopotów – pomyślałam, skacząc mu do gardła z
niemym warknięciem. Nieznany nie zdradził ni krztyny duszy ani rozumu, zamiast
do słów uciekając się do chrapliwego skowytu, szybko przerodzonego w pełne
wściekłości, dzikie warczenie przeplatane na dodatek niemiarowym dyszeniem.
Tak jak nie umiałam rozstrzygnąć, kto naprawdę rozpoczął tę
walkę, nie potrafiłam też określić, za czyją inicjatywą się ona skończyła.
Nadszedł taki moment, w którym rozdzieliśmy się na chwilę z brutalnej,
bezpośredniej szarpaniny i stanęliśmy naprzeciwko siebie z obopólnymi zamiarami
wykonania kolejnego ataku lub też uniku, w odpowiedzi na ewentualny pierwszy
ruch ze strony drugiej osoby. Patrzyliśmy na siebie wzajemnie jak na łowną
zwierzynę, w pełnym milczenia skupieniu, analizując bezwiednie rany, jakie
zdążył otrzymać przeciwnik. Nim jednak ktoś wykonał ruch, zdawało mi się, coś
niewidocznego przemknęło przez powietrze – samiec uniósł nagle wzrok ponad
moją głowę, a gniew na jego twarzy zelżał, przeradzając się w obraz podobny
chwilowej konsternacji, po czym, jak gdyby nigdy nic, odwrócił się on i zniknął
w szmaragdzie liści.
Pomimo rodzących się raczej w sercu niż w głowie chęci, nie
miałam siły na ewentualny pościg. Zresztą, cała sytuacja, a zwłaszcza jej
zakończenie wprawiło mnie w zdziwienie nie mniejsze od tego, które wymalowało
zakończenie bójki ze strony przeciwnika. Nawet nie zamienił ze mną słowa. Czy
on w ogóle był prawdziwy? Rany na moim ciele mówiły, że tak, a jednak
pozostałam nieprzekonana, gdy zamykałam ten epizod w życiu głęboki westchnięciem,
które miało stać się pierwszym krokiem ku wolnemu powrotowi do mych własnych
spraw. Odwróciwszy się od wydeptanej ziemi, pierwszym co ujrzałam, był rozbity
dzbanek. Należało mu się – pomyślałam, przesuwając łapę wzdłuż ostrej krawędzi,
ledwo zauważając jeden dodatkowy impuls bólu – Zmarnował całą moją wodę.
Z wodą czy bez, chciałam po prostu wrócić już do ukochanego,
porozmawiać i wyjaśnić moje wątpliwości, same jednak chęci okazały się
niewystarczające, nie później bowiem niż po postawieniu dwóch kroków zachwiałam
się, opadając bezwładnie na plecy.
Wdech i wydech, powtarzałam więc, usunąwszy na dalszy plan
wszystkie inne myśli i obawy. Amatorskie metody medytacyjne okazały się
minimalnie skutecznie, jako że przytępiły ból głowy do stanu, który pozwolił mi
podnieść się na cztery – no, trzy i pół łapy, jedna z moich przednich kończyn
ucierpiała bowiem w walce i próba oparcia na niej większego ciężaru kończyła
się nieznośnym bólem. Całe ćwiczenia oddechowe świata nie mogłyby jednak usunąć
z mojej głowy palącego gniewu; nie na siebie, nie na przeciwnika, raczej na
tajemniczą siłę rządzącą równowagą świata, bowiem kac to jedna sprawa, ale w
połączeniu z bólem kilku świeżych ran szarpanych, to już jest za dużo do
zniesienia jak dla jednej osoby. Dobrze, że wcześniej udało mi się dostać
trochę wody, gorzej, że nie była to jakaś tłusta pieczeń.
Mimo wszystko nie mogłam zaprzeczyć, że wściekłość w
odpowiedniej dawce okazała się przydatna, stając się siłą napędową, dzięki
której byłam w stanie przejść te kilkaset metrów, by znaleźć się ponownie na
terenach watahy. Nie Watahy Nadziei; nie, Szkło, przepraszam, ale będziesz
musiał jeszcze trochę poczekać. Trasa ta była bowiem ponad moje siły, zwłaszcza
że w podczas jej pokonywania raz zdążyłam się już zgubić.
Jaskinia medyczna znajdowała się szczęśliwie w łatwym do
osiągnięcia centrum watahy, a jej jedyna stała mieszkanka, też pomyślnym
zrządzeniem losu, znajdowała się akurat w środku. Jeśli jednak pomyśleć dłużej,
nie było to znowu tak wielkim cudem, czy ta wadera bowiem w ogóle stamtąd
wychodziła? Biorąc pod uwagę szereg asystentów i zielarzy, względnie lata
pokoju, nie mogłam pomyśleć o powodzie, dla którego miałaby opuszczać swe
cztery ściany.
Pod wpływem niezagojonych wspomnień zatrzęsłam się
mimowolnie na widok wilczycy, choć przyczynił się do tego także znajomy zapach
sterylnej, przynajmniej według założenia, jaskini. Ostrożnie nachylając się do
środka, usiadłam tuż przy wejściu i żadne drwiny, przekonywania ani pytania
fiołkowookiej wadery nie potrafiły przekonać mnie do przejścia w głębsze strony
groty. Wadera, mając zapewne ważniejsze sprawy na głowie, szybko dała za
wygraną. Usztywniając moją łapę bandażem, który sięgał od pazurów do klatki
piersiowej, powiedziała chłodnym, a jednak w miarę przyjacielskim tonem:
– Gratulacje z okazji ślubu.
Choć ani słowa, ani też sposób ich wypowiedzenia nie
zdradzały żadnego urazu ani wyrzutu, jaki mogła nosić w sobie wadera, ja i tak
poczułam się pod ich wpływem w pewien sposób winna. Odetchnęłam głęboko,
uśmiechając się w trochę niezręczny sposób. Przez chwilę milczałam,
bezskutecznie próbując ułożyć jakąś odpowiedź.
– Dziękuję – powiedziałam po chwili, zdrową łapą
przeczesując włosy. – Wiesz… to była bardzo spontaniczna decyzja. Szkło nie dał
mi czasu do zastanowienia, i… Nie miałam nawet czasu nikogo zaprosić.
Medyczka ucięła moją wypowiedź machnięciem łapy.
– Wie o tym? – zgrabnie zmieniła temat, skinieniem głowy
wskazując moją łapę.
– Nie – pokręciłam głową. – Rozdzieliliśmy się na chwilę.
– Pewnie się martwi? – uśmiechnęła się w sposób, jaki można
by było odczytać jako złośliwy. A może to wrażenie powodowane przez te jej
zadziwiające oczy?
Wzruszyłam ramionami.
– Lepiej by było, gdyby sam mnie tu znalazł. Wiesz, niosłam
dla niego leki i…
Ponownie poczułam, że brakuje mi słów. Ujrzawszy jednak, jak
Etain uśmiecha się w porozumiewawczym geście, straciłam potrzebę dalszego
zgłębiania tematu.
Doświadczona wadera szybko uporała się z opatrunkami. Palący
ból zdawał się teraz jakkolwiek przytępiony; rany przestały krwawić, a
opatrzona łapa dawała mi zadowalający poziom mobilności. Nic nie stało na
przeszkodzie, bym wróciła do swojego ukochanego, a mimo to wciąż siedziałam na
miejscu, obojętnie patrząc, jak wadera odkłada na miejsce swoje przyrządy, leki
i bandaże. Nieświadomie spuściłam wzrok, nerwowym gestem splatając ze sobą
palce. Gdy nagle uświadomiłam sobie te niepodobne do mnie reakcje, zatrzęsłam
się jak oparzona, z determinacją zagryzając wargę.
– Etain? – niemal krzyknęłam do brązowej wadery.
– Hmm? – odpowiedziała lakonicznie, jakby nie dostrzegając
mojego nagłego ożywienia. Nie uniosła nawet wzroku sponad swojej pracy.
– Wiem, że minęło bardzo niewiele czasu – przerwałam,
ponownie wbijając kieł w wargę, jakby dla dodania sobie odwagi i trzeźwości
myśli – Ale… Myślisz, że umiałabyś powiedzieć, czy ja… My… Ja i Szkło… Powiedz,
czy jest szansa, że…?
< Szkło? Kochanie? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz