Rozciągnąłem się na tyle mocno, na ile pozwalały resztki po-nocnego bezwładu, leniwie położyłem przednie łapy na linii prostej od moich oczu do stojących nieopodal drzew i przez chwilę równie leniwie przyglądałem się im, jakby były najpiękniejszym, co mogę tego dnia zobaczyć. Gdyby były nogami mojej olśniewającej jak zawsze małżonki, może mógłbym nie zaśmiać się w duchu. Ale niestety, hahaha.
"Jak zawsze"? Pozwoliłem sobie pomyśleć to, jakbyśmy kilka czy kilkanaście dni wcześniej nie udawali, że się nie znamy. Jakby wspomnienia jaskini szpitalnej i, chociażby, wojskowej, były odleglejsze, niż naprawdę przeźroczyste już wspomnienia z dzieciństwa.
Tym sposobem moje myśli, rozbudzone już nieco przedłużającym się oczekiwaniem i rozmyślaniami zastępującymi praktyczne postępowanie, przyspieszyły i skierowały się w stronę Talazy.
Wtedy też zauważyłem, że czekam już naprawdę długo. Ile czasu minęło od momentu, gdy oddaliła się tylko na chwilę, by znaleźć trochę wody, która w naszym lesie była wszak niemal wszędzie? Być może dwadzieścia minut, być może trzydzieści. Dawało to wynik już pełnej połowy godziny, a w dłuższą trasę nie chciało mi się wierzyć.
"Być może spotkała kogoś znajomego i zatrzymała się na chwilę, by porozmawiać?" - przyszło mi do głowy - "nie, niemożliwe, by trwało to tak długo. Po weselu zapasy wody musiały być gdzieś w pobliżu, a wokół nikogo zdatnego do tak długiej rozmowy".
Mijały kolejne minuty, a z czasem moje rosnące zastanowienie, zaczęło zostawać zastępowane przez coraz głębszą podejrzliwość. obracając się na grzbiet i podwijając przednie łapy teraz na klatce piersiowej, mruknąłem z niezadowoleniem.
"Czy nie wie, że czekam tutaj i tęsknię?" - przyszło mi do głowy, lecz równie szybko odeszło z chichotem - "oczywiście, że wie" - wyszeptały jednak gdzieś wśród pozostałych myśli inne, złe duszki. I te jakoś nie chciały tak łatwo odejść.
"Może jej nie zależy...?" - z jednej strony ledwie wychwycone w odmętach umysłu, z drugiej prymitywnie proste, ale mimo wszystko szczere słowa zagnieździły się tam również, dając podstawę do swoich własnych rozwinięć, interpretacji i nadinterpretacji.
Wreszcie zdecydowałem się wstać, zrozumiawszy, że z tą decyzją i tak dosyć długo czekałem. Ruszyłem prosto przed siebie, dokładnie tam, gdzie widziałem po raz ostatni jej znikającą wśród drzew sylwetkę, krokiem wystarczająco wolnym, by delikatnie przygotować się do ewentualnego większego wysiłku i wystarczająco szybkim, aby tłumić w sobie nikłe iskierki niepokoju.
< Talazo? Słonko? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz