czwartek, 23 lipca 2020

Od Talazy CD Szkła - "Pierwsza Krew"

Poszłabym popływać - uderzyła mnie niespodziewanie taka myśl, zrodzona może przez przepiękny lazur nieba, które miałam przed oczami, a które rozciągało się ponad koronami białych kwiatów. I choć myśl sama w sobie była natrętna i niezwykle kusząca, taka, że już nie sposób było pozbyć się jej z głowy, powstrzymałam się przed wypowiedzeniem jej na głos, aż nazbyt pewna, że basior będzie chciał spełnić moje życzenie, nie bacząc nawet na swój stan zdrowia, który, nawiasem mówiąc, dawał pewne powody do niepokoju. Wprawdzie nie powinno się wymagać wzorowej kondycji od pana młodego o poranku, który poprzedzony został jego własnym weselem, trudno właściwie byłoby się spodziewać czegokolwiek odmiennego od stanu, jaki tu zastałam, a jednak nie potrafiłam nic poradzić na przywiązanie, jakim obdarzyłam basiora wiele dni temu, a które zacieśniło się nieodwracalnie wczorajszego dnia. Z niego właśnie rodziła się troska, ukryta na skrzyżowaniu myśli pewność, że nie byłabym już w stanie poradzić sobie sama.
Zdjąwszy spojrzenie z nieskończonego raju nad moją głową, usiadłam prosto, by powoli powrócić do rzeczywistości. Patrząc z góry na basiora wprawionym w medycynie okiem, rozmasowywałam nadgarstek.
– Daj spokój – przeciągnąwszy się, uniosłam głowę, jakby chcąc chwycić jeszcze choć odrobinę ciepła. – Będziemy mieć dla siebie całe mnóstwo czasu.
Basior umilkł, przybierając wyraz twarzy, który mógłby sugerować, że niemały wysiłek kosztuje go przetrawienie mojej wypowiedzi.
– Przydałaby nam się woda, prawda? – zmieniłam temat w obawie, że mógłby już zacząć powoli składać słowa do odpowiedzi, która najpewniej stałaby się zarzewiem kłótni – Poczekaj, coś przyniosę.
Podniósłszy się z miejsca, szczęśliwie bez wyraźnego trudu, poczułam nagle, że naprawdę nie chcę go tu zostawiać. Wyglądał, jakby zbierało mu się na gorączkę, ale ja nie miałam przy sobie żadnych leków ani chociażby kawałka materiału, którym mógłby się przykryć do czasu mojego powrotu. Zgaduję, że ktoś tu się powinien zająć powszechnym wyrobem toreb i podobnych przedmiotów skórzanych. Ostatecznie, spotkałam wczoraj osobę, która mogłaby dysponować odpowiednim kawałkiem odzieży, pozostawała też duża szansa, że wciąż była ona dostępna gdzieś w okolicy, szybko jednak uznałam, że za żadne skarby nie chciałabym teraz spojrzeć jej w oczy. Nie po tym, co wczoraj zaszło, bo, wbrew pozorom, pamiętałam – coś też mi mówiło, że owo przebiegłe zwierzę również nie zapomniało. Szkło będzie więc musiał poczekać; ostatni rzut oka w kierunku basiora, który nieświadomie odpływał już chyba w kolejną drzemkę, utwierdził mnie w przekonaniu, że jakoś on sobie poradzi.
Wydostawszy się z gęstwiny krzewów i korzeni, znalazłam się na polanie, na której wczoraj odbywało się święto. Miejsce było ciche, spowite owym charakterystycznym milczeniem, jakie nadchodzi po przejściu huraganu czy też każdej innej burzy. W obliczu twardego snu, który wciąż morzył większą część gości, jedynie słońce zaczęło zabierać się za porządki, swym ciepłym blaskiem nadając owemu bałaganowi pewien optymistyczny wydźwięk. Również zapach dymu, stępiony teraz i prawie że niewyczuwalny, zdawał się w pewien sposób podnosić mnie na duchu, zwiastując nowe szanse i nadzieje.
Agrest leżał pod jakimś drzewem. Mundusa nigdzie nie widziałam, mimo że była to raczej charakterystyczna osoba, ktoś trudny do zgubienia wśród tłumu nawet mimo nijakiej barwy swego upierzenia. Nie chciałam jednak wierzyć, że zniknął gdzieś daleko, wszak nie zostawiłby chyba swojego szarego przyjaciela, który w pewnym sensie robił wczoraj za jego partnera, chociażby dlatego, że wspólnie się tutaj wybrali. Również Magnus, basior o imieniu podobnym w brzmieniu do godności znajomego ptaka przepadł, za to moje najlepsze przyjaciółki wypatrzyły mnie jeszcze z połowy prowizorycznego parkietu, przez co momentalnie padłyśmy sobie w ramiona. Wymieniwszy między sobą kilka plotek, podzieliśmy się także i radością, ostatecznie jednak każda z nas odeszła w swoją stronę.
Pobłądziwszy trochę między wysokimi trawami, znalazłam porzucony dzbanek, gliniane naczynie poruszone jeszcze charakterystycznym, ciężkim zapachem swej poprzedniej zawartości. Zdezynfekowane, to dobrze. Wytrzepawszy ostatnie krople płonącego napoju na język, chwyciłam zębami uchwyt, po czym ruszyłam przed siebie, z trudną do opisania ulgą przyjmując bieg, w który szybko zamieniły się moje kroki. Miałam wrażenie, jakbym nie biegała od wieków.
Po kryształowej nocy tak przepełnionej różnorakimi doznaniami chciałoby się powiedzieć, że wraz ze wschodem słońca wszystko na tym świecie straciło bezpowrotnie dawny urok i smak. Trudno nie ulec przeczuciu, że nic już nie będzie w stanie dorównać wrażeniom tych najwspanialszych momentów, a ja do końca życia skazana będę na bezowocne próby powrotu do tamtych dni.
A jednak nie było to prawdą – pomyślałam, w zamyśleniu wpatrując się w wartki nurt rzeki, nad którą spotkałam Szkło zaledwie kilkanaście godzin temu. Obdarta z całego mistycyzmu nocy przez promienie słońca, które uparcie przebijały się nawet przez zasłonę z liści ciemniejących kolorem szmaragdu, była teraz praktycznie nie do poznania, a jednak nie ubyło jej przez to ani trochę uroku. Niespokojna woda błyszczała w świetle dnia, a kolory kładły się na niej, malując wzory podobne do powierzchni najpiękniejszego opalu.
Kiedy patrzyłam w coś, co nie wyglądało jak woda, a jej doskonała mieszanka z żywiołami powietrza i ziemi, wróciły do mnie niepokonane myśli dzisiejszego poranka. Nawet nie musiałam pływać, chciałam tylko zanurzyć się na chwilę, by spróbować zrzucić z siebie ciężar wczorajszej nocy oraz dzisiejszego skwaru. Po pierwszym pewnym kroku przed siebie zadrżałam jednak, czując się nagle tak słabo, że mogłabym nie dać rady utrzymać się na powierzchni i tym samym przegrać w starciu ze zdradliwym nurtem. Nie chcąc ryzykować, jako że waga tego, co miałam do stracenia, stała się ostatnimi czasy ciążąca w nieznany wcześniej sposób, napiłam się tylko, zrywając później jakąś przybrzeżną trzcinkę, po to, by przez chwilę pożuć ją niedbale.
Zadbawszy o własne potrzeby, napełniłam naczynie i właściwie mogłabym wracać już na teren zabawy, gdyby nie wyłaniające się nagle z drugiego planu potrzeby i pragnienia mojej drugiej połówki. Nie mogłam wyzbyć się chęci przyniesienia dla niego jakichś leków, chociażby najsłabszych ziółek, takich które swoim działaniem przeciwbólowym zakrawają już o efekt placebo. Nauczona doświadczeniem zdecydowałam się działać, problem był taki, że naszej medyczki nie widziałam na przyjęciu, a wszyscy wiemy, kto zajmuje to zaszczytne stanowisko u sąsiada, któremu przyszło zeszłej nocy gościć członków naszej watahy. Pewna, że tej jednej wadery nie odwiedzę, podniosłam ostrożnie dzbanek, by pobiec na tereny swojego stada.
Znalazłszy się u progu własnej jaskini, nie mogłam jeszcze powiedzieć, żeby pojawiło się u mnie jakiekolwiek zmęczenie, a przynajmniej nie przyjmowałam takiego do wiadomości. Porozrzucawszy niedbale wszystko, co na tamten moment wchodziło w moje posiadanie, zabrałam jakieś pigułki w niewielkim pojemniku, po czym, pewna, że nie było mnie już wystarczająco długo, a może odczuwając już pierwsze oznaki tęsknoty, przecięłam własne ścieżki.
A może tak mi się tylko zdawało? Trudno powiedzieć, w którym momencie zorientowałam się, że coś było nie tak, zdawało mi się jednak, że dojście do tego zajęło mi zawstydzająco długi okres czasu. Las zdaje się co prawda wszędzie wyglądać tak samo, jedynie drzewa przy nieznanych ścieżkach nachylają się głębiej, składając się w labirynt.
Zacisnęłam zęby ze złością, w porę powstrzymując się przed nieintencjonalnym uszkodzeniem naczynia. Podniosłam wzrok, chcąc upewnić się co do tego, w jak trudnej sytuacji się znalazłam. Czy istnieje szansa, że gdzieś po drodze naprawdę źle skręciłam?
W tej samej chwili w powietrzu uniósł się drażniący zapach. Skupiona na poszukiwaniu jego źródła, dałam zaskoczyć się nagłemu szelestowi, który tak bardzo przypominał kroki. Dzbanek upadł na ziemię, z trzaskiem rozbijając się na dwie połowy; woda, jak krew, rozlała się po ściółce.

< Szkło? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz