Zdjąwszy spojrzenie z nieskończonego raju nad moją głową,
usiadłam prosto, by powoli powrócić do rzeczywistości. Patrząc z góry na
basiora wprawionym w medycynie okiem, rozmasowywałam nadgarstek.
– Daj spokój – przeciągnąwszy się, uniosłam głowę, jakby
chcąc chwycić jeszcze choć odrobinę ciepła. – Będziemy mieć dla siebie całe
mnóstwo czasu.
Basior umilkł, przybierając wyraz twarzy, który mógłby
sugerować, że niemały wysiłek kosztuje go przetrawienie mojej wypowiedzi.
– Przydałaby nam się woda, prawda? – zmieniłam temat w
obawie, że mógłby już zacząć powoli składać słowa do odpowiedzi, która
najpewniej stałaby się zarzewiem kłótni – Poczekaj, coś przyniosę.
Podniósłszy się z miejsca, szczęśliwie bez wyraźnego trudu,
poczułam nagle, że naprawdę nie chcę go tu zostawiać. Wyglądał, jakby zbierało
mu się na gorączkę, ale ja nie miałam przy sobie żadnych leków ani chociażby
kawałka materiału, którym mógłby się przykryć do czasu mojego powrotu. Zgaduję,
że ktoś tu się powinien zająć powszechnym wyrobem toreb i podobnych przedmiotów
skórzanych. Ostatecznie, spotkałam wczoraj osobę, która mogłaby dysponować
odpowiednim kawałkiem odzieży, pozostawała też duża szansa, że wciąż była ona
dostępna gdzieś w okolicy, szybko jednak uznałam, że za żadne skarby nie
chciałabym teraz spojrzeć jej w oczy. Nie po tym, co wczoraj zaszło, bo, wbrew
pozorom, pamiętałam – coś też mi mówiło, że owo przebiegłe zwierzę również nie
zapomniało. Szkło będzie więc musiał poczekać; ostatni rzut oka w kierunku
basiora, który nieświadomie odpływał już chyba w kolejną drzemkę, utwierdził
mnie w przekonaniu, że jakoś on sobie poradzi.
Wydostawszy się z gęstwiny krzewów i korzeni, znalazłam się
na polanie, na której wczoraj odbywało się święto. Miejsce było ciche, spowite
owym charakterystycznym milczeniem, jakie nadchodzi po przejściu huraganu czy
też każdej innej burzy. W obliczu twardego snu, który wciąż morzył większą
część gości, jedynie słońce zaczęło zabierać się za porządki, swym ciepłym
blaskiem nadając owemu bałaganowi pewien optymistyczny wydźwięk. Również zapach
dymu, stępiony teraz i prawie że niewyczuwalny, zdawał się w pewien sposób
podnosić mnie na duchu, zwiastując nowe szanse i nadzieje.
Agrest leżał pod jakimś drzewem. Mundusa nigdzie nie
widziałam, mimo że była to raczej charakterystyczna osoba, ktoś trudny do
zgubienia wśród tłumu nawet mimo nijakiej barwy swego upierzenia. Nie chciałam
jednak wierzyć, że zniknął gdzieś daleko, wszak nie zostawiłby chyba swojego
szarego przyjaciela, który w pewnym sensie robił wczoraj za jego partnera,
chociażby dlatego, że wspólnie się tutaj wybrali. Również Magnus, basior o
imieniu podobnym w brzmieniu do godności znajomego ptaka przepadł, za to moje
najlepsze przyjaciółki wypatrzyły mnie jeszcze z połowy prowizorycznego
parkietu, przez co momentalnie padłyśmy sobie w ramiona. Wymieniwszy między
sobą kilka plotek, podzieliśmy się także i radością, ostatecznie jednak każda z
nas odeszła w swoją stronę.
Pobłądziwszy trochę między wysokimi trawami, znalazłam
porzucony dzbanek, gliniane naczynie poruszone jeszcze charakterystycznym,
ciężkim zapachem swej poprzedniej zawartości. Zdezynfekowane, to dobrze.
Wytrzepawszy ostatnie krople płonącego napoju na język, chwyciłam zębami
uchwyt, po czym ruszyłam przed siebie, z trudną do opisania ulgą przyjmując
bieg, w który szybko zamieniły się moje kroki. Miałam wrażenie, jakbym nie
biegała od wieków.
Po kryształowej nocy tak przepełnionej różnorakimi
doznaniami chciałoby się powiedzieć, że wraz ze wschodem słońca wszystko na tym
świecie straciło bezpowrotnie dawny urok i smak. Trudno nie ulec przeczuciu, że
nic już nie będzie w stanie dorównać wrażeniom tych najwspanialszych momentów,
a ja do końca życia skazana będę na bezowocne próby powrotu do tamtych dni.
A jednak nie było to prawdą – pomyślałam, w zamyśleniu
wpatrując się w wartki nurt rzeki, nad którą spotkałam Szkło zaledwie
kilkanaście godzin temu. Obdarta z całego mistycyzmu nocy przez promienie
słońca, które uparcie przebijały się nawet przez zasłonę z liści ciemniejących
kolorem szmaragdu, była teraz praktycznie nie do poznania, a jednak nie ubyło
jej przez to ani trochę uroku. Niespokojna woda błyszczała w świetle dnia, a
kolory kładły się na niej, malując wzory podobne do powierzchni
najpiękniejszego opalu.
Kiedy patrzyłam w coś, co nie wyglądało jak woda, a jej
doskonała mieszanka z żywiołami powietrza i ziemi, wróciły do mnie niepokonane
myśli dzisiejszego poranka. Nawet nie musiałam pływać, chciałam tylko zanurzyć
się na chwilę, by spróbować zrzucić z siebie ciężar wczorajszej nocy oraz
dzisiejszego skwaru. Po pierwszym pewnym kroku przed siebie zadrżałam jednak,
czując się nagle tak słabo, że mogłabym nie dać rady utrzymać się na
powierzchni i tym samym przegrać w starciu ze zdradliwym nurtem. Nie chcąc
ryzykować, jako że waga tego, co miałam do stracenia, stała się ostatnimi czasy
ciążąca w nieznany wcześniej sposób, napiłam się tylko, zrywając później jakąś
przybrzeżną trzcinkę, po to, by przez chwilę pożuć ją niedbale.
Zadbawszy o własne potrzeby, napełniłam naczynie i właściwie
mogłabym wracać już na teren zabawy, gdyby nie wyłaniające się nagle z drugiego
planu potrzeby i pragnienia mojej drugiej połówki. Nie mogłam wyzbyć się chęci
przyniesienia dla niego jakichś leków, chociażby najsłabszych ziółek, takich
które swoim działaniem przeciwbólowym zakrawają już o efekt placebo. Nauczona
doświadczeniem zdecydowałam się działać, problem był taki, że naszej medyczki
nie widziałam na przyjęciu, a wszyscy wiemy, kto zajmuje to zaszczytne
stanowisko u sąsiada, któremu przyszło zeszłej nocy gościć członków naszej
watahy. Pewna, że tej jednej wadery nie odwiedzę, podniosłam ostrożnie dzbanek,
by pobiec na tereny swojego stada.
Znalazłszy się u progu własnej jaskini, nie mogłam jeszcze
powiedzieć, żeby pojawiło się u mnie jakiekolwiek zmęczenie, a przynajmniej nie
przyjmowałam takiego do wiadomości. Porozrzucawszy niedbale wszystko, co na
tamten moment wchodziło w moje posiadanie, zabrałam jakieś pigułki w niewielkim
pojemniku, po czym, pewna, że nie było mnie już wystarczająco długo, a może
odczuwając już pierwsze oznaki tęsknoty, przecięłam własne ścieżki.
A może tak mi się tylko zdawało? Trudno powiedzieć, w którym
momencie zorientowałam się, że coś było nie tak, zdawało mi się jednak, że
dojście do tego zajęło mi zawstydzająco długi okres czasu. Las zdaje się co
prawda wszędzie wyglądać tak samo, jedynie drzewa przy nieznanych ścieżkach
nachylają się głębiej, składając się w labirynt.
Zacisnęłam zęby ze złością, w porę powstrzymując się przed
nieintencjonalnym uszkodzeniem naczynia. Podniosłam wzrok, chcąc upewnić się co
do tego, w jak trudnej sytuacji się znalazłam. Czy istnieje szansa, że gdzieś
po drodze naprawdę źle skręciłam?
W tej samej chwili w powietrzu uniósł się drażniący zapach.
Skupiona na poszukiwaniu jego źródła, dałam zaskoczyć się nagłemu szelestowi, który tak bardzo
przypominał kroki. Dzbanek upadł na ziemię, z trzaskiem rozbijając się na dwie połowy; woda,
jak krew, rozlała się po ściółce.
< Szkło? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz