piątek, 26 maja 2023

Od Agresta - „Rdzeń. Za mrzonką”, cz. 1.5

Tu znowu Szkliwo.
Szliśmy po świeżym śniegu, sześcioosobowym pochodem, w równym szyku, jak gęsi lecące w kluczu. Nikt nie był uprawniony, by zboczyć z drogi, dla dobra całej wyprawy. Szerokimi alejami WSJ szło się o wiele wygodniej, nawet całą grupą, niż przedzierając się przez chaszcze na wschodzie. Wykorzystałem swobodę ruchów, żeby, nie przerywając marszu, na chwilę rozłożyć skrzydła i trzepnąć nimi lekko, by lepiej ułożył się na nich materiał mojej jesionki. Dwie zgięte na pół kartki zaszeleściły przy tym za pazuchą płaszcza.
Udałem, że nie widzę, jak drepcząca u mojego boku Wrona ze zblazowaniem przewróciła oczyma. Właściwie chciałem w ogóle się nie odzywać, chociaż im dłużej szliśmy w milczeniu tuż obok siebie, tym natarczywiej powracał do mnie cały wachlarz naszych poprzednich rozmów, przerwanych w niezbyt dobrych emocjach, sam nie byłem pewien, czy w ogóle dokończonych.
Lekko odwróciłem głowę, zerkając dla odmiany na wilka idącego po mojej drugiej stronie. Moje spojrzenie od razu przyciągnęło uwagę młodzieńca z WWN. Uśmiechnął się przyjaźnie, choć, szczerze mówiąc, nie tego spodziewałem się po nieznajomym, z którym tylko za sprawą zbiegu okoliczności dzieliłem fragment przygranicznej, leśnej ścieżki. Po chwili namysłu postanowiłem nie pozostawać dłużny.
- Towarzyszu. - Skinął głową, miarkując, że złapaliśmy kontakt. Machinalnie powtórzyłem jego ruch.
- Nie mieliśmy jeszcze przyjemności się poznać.
- W istocie. Chociaż ja o was wiele słyszałem.
- Doprawdy. - Przeniosłem wzrok na drogę przed sobą.
- Jesteście dość charakterystyczni. Nie ssak, a ptak, od pierwszych dni w WSC osadzony na kierowniczym stanowisku. Asystent alfy. Niezwykłe, prawda? A jednak gdy pozna się tę historię lepiej...
- Wtedy już niekoniecznie.
- Wtedy rodzą się pytania. Ale podejrzewam, że nietrudno jest na nie odpowiedzieć.
- Dlaczego miałbym? - Uśmiechnąłem się, z lekka pochylając głowę w jego stronę. Skrzydłem delikatnie dotykając boku Wrony by zasygnalizować swoją zmianę pozycji, wyprzedziłem ich i, łukiem, by nie zawadzić o żadnego z uczestników wyprawy, zbliżyłem się do krawędzi ścieżki. Znajdowaliśmy się już prawie na wysokości centrum watahy.
Nie zdążyliśmy jeszcze go przekroczyć, gdy dostrzegliśmy dwójkę pierwszych obywateli WSJ. Szli z naprzeciwka. Wyglądali na małżeństwo w średnim wieku i zmierzali dokądś nieśpiesznym krokiem. Na pierwszy rzut oka doskonali, by przekazać swoimi pyskami pobratymcom najnowsze wieści.
- O, patrz, posłowie - zauważyła wadera, gdy zbliżali się do naszego szyku.
- Skąd wiesz?
- Nie wiem, domyślam się.
Zawahałem się. Miałem jakieś pięć sekund by nawiązać z nimi łączność, a to niedużo. Lecz... podobno najprostsze rozwiązania bywają najlepsze.
- Macie rację. Idziemy przekazać waszej watasze dobrą wiadomość!
- No to proszę, mówcie. W końcu jesteśmy naszą watahą. - Basior po kolejnych kilku krokach zatrzymał się na środku drogi.
- Na terytorium Watahy Srebrnego Chabra odprawione zostanie przyjęcie, na przypieczętowanie zmian, które zaszły w strukturach prawa WSC i WWN - oznajmiłem. - Jeśli szczegóły nie bardzo was interesują, to zrozumiałe, ale najważniejsze, że zaproszone są całe Wschodnie Ziemie NIKL-u.
- My też?
- Rzecz jasna.
- Słyszałam, że umarł Sekretarz WWN - stwierdziła półgłosem wilczyca, nachylając się lekko w kierunku swojego partnera. - Ale czy dla nas to powinno coś zmieniać?
- Oczywiście! - Ten posłał jej butne spojrzenie. - Wszystko się pozmienia. Na przykład... wiele rzeczy, na całych Wschodnich Ziemiach!
„Przepraszam, Agrest. Jestem słaby w ściemnianiu. I w ogóle w szybkim myśleniu. Co mieliśmy im niby obiecać, jeśli o nic nie prosili? Ty pewnie sam stworzyłbyś sobie do tego okazję, ale mnie życie nauczyło czego innego. W pewnych warunkach każde słowo może zostać użyte przeciwko tobie. Im mniej zdań, tym mniejsze pole do wątpliwości. Im krótsza rozmowa, tym lepiej. Pozwól, że tym razem zrobię po swojemu”.
Gdy w końcu opuściliśmy las, rozległa przestrzeń, ciągnąca się aż po północne granice terenów watahy, tonęła w zawierusze drobnych śnieżynek. Zmierzaliśmy wprost do jaskini zwanej na tych terenach, jak w pozostałych watahach, jaskinią alf, lecz zajmowanej nie przez alfę, a przez partię Ruch Starych Zasad: cały aparat jabłoniowej władzy.
- No dobrze, co ja mam mówić? - Towarzyszka szturchnęła mnie w bok.
- Nic, Wrona. Ty robisz sztuczny tłum, żeby potraktowali nas poważniej. Inni będą mówić.
- Jeszcze raz przypomnij... - Dosłyszałem z tyłu. To naradzali się członkowie WWN.
- Cóż tu więcej do przemyśliwania - wymamrotałem sam do siebie, dla porządku czekając jeszcze chwilę, by nikt nie zostawał z tyłu. Wadera, która wyłoniła się z jaskini i nieufnym spojrzeniem powitała nas przy wejściu, groźnie zmarszczyła brwi.
- Słucham! Posłowie? Od kogo?
- W rzeczy samej, posłowie sojuszu watah WWN i WSC - oświadczył wilk, z którym rozmawiałem w drodze. - Przybywamy z zaproszeniem dla całej Watahy Szarych Jabłoni.
Wilczyca popatrzyła na nas nieprzeniknionym wzrokiem. Następnie z jakimś niewyraźnym słowem w ustach, na chwilę wycofała się w głąb jaskini. Chrząknąłem, by przypadkiem nie stracić głosu podczas rozmowy, w razie gdyby moje wsparcie było potrzebne. Gdy wróciła, od razu urzędniczym gestem łapy zaprosiła nas do wejścia. Scena, którą zastaliśmy w środku, niczym nie różniła się od moich wyobrażeń. Pani sekretarka, którą okazała się być wilczyca, usiadła przy swoim stanowisku, zaraz za wejściem, i zajęła się swoimi sprawami, to jest, wyglądaniem na zapracowaną. A na honorowym miejscu, u szczytu podłużnej, kamiennej ławy, trwał jak omszały posąg on, Dergud.
Jak by to powiedział Agrest, „Stare demony powracają w nowych snach”. Ha, prawie usłyszałem jego głos. Że co, że nigdy tak nie powiedział? Czy na pewno?
- Jak rozumiem, posłowie WWN i WSC - bardziej oświadczył, niż zapytał przewodniczący. Jako pierwszy odezwał się nasz towarzysz z WWN.
- Moje imię: Ableharbin i mam przyjemność reprezentować dziś Watahę Wielkich Nadziei, a oto moi towarzysze: Osełka i Reukon, a także Wrona, Rubid i Szkliwo z ramienia Watahy Srebrnego Chabra.
Ableharbin. Ten wilk to Ableharbin. Chyba nie byłem na to gotowy.
Zerknąłem na niego kątem oka, spojrzeniem, jakim obdarza się nowoodkrytą jaskinię, w myślach już urządzając w niej przytulny kącik, w którym będzie się spędzać zimowe wieczory. Tymczasem wilk mówił dalej.
- Posłowie sojuszu watah: Srebrnego Chabra oraz Wielkich Nadziei, pozdrawiają cię, Dergudzie, a za twoim pośrednictwem Watahę Szarych Jabłoni.
- Ja was również pozdrawiam. Z czym przychodzicie?
Ableharbin nie zasugerował ani słowem, że jest nowym przywódcą WWN. Gdyby w WWN został publicznie ogłoszony nowy wybór nowego sekretarza, przynajmniej część z mieszkańców Wschodnich Ziem NIKL-u wiedziałaby już, kto nim został. A pierwsi dowiedzieliby się o tym politycy. Zatem jeśli te wieści nie rozeszły się jeszcze po całych naszych ziemiach, oznaczało to, że Agrest został wtajemniczony w więcej, niż mu się zdawało. A wraz z nim ja; niewykluczone, że przypadkiem. Na całe szczęście nie miałem najmniejszego powodu, by przekazywać dalej tę wiadomość, opatrzoną nikomu nieznanym imieniem.
Te wnioski doprowadziły mnie do kolejnych. O Osełce i Reukonie wiedziałem tyle, że nie byli powiązani z polityką WWN. Ją wybrali na uczestnika wyprawy, ponieważ była pomocnikiem i nie miała nic lepszego do roboty; jego być może dlatego, że jako zielarz trzymał się a uboczu i mógł doskonale wtopić się w pastelowe tło poselstwa, nie stanowiąc ani zbędnej pomocy, ani przeszkody w wykonaniu zadania. Spośród naszej, chabrowej trójki, ani Wrona, prosty żołnierz na służbie, ani Rubid, poseł, a zatem specjalista od pięknego opowiadania o niczym, nie byli jeszcze obeznani z tym, co działo się w ostatnich dniach za zamkniętymi drzwiami WWN. Wszystko wskazywało na to, że w całym gronie mogłem być jedynym, który wiedział o stanowisku Ableharbina.
- Zatem kiedy, gdzie? - Głos popłynął w nieco innym kierunku. Rubid jak na zawołanie włączył się do rozmowy, a ja sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni jesionki, by wyjąć z niej zaproszenie.
- Aby jak najlepiej wykorzystać dary natury, uczta odbędzie się na początku lata - oznajmił Rubid. - W sercu terytorium Watahy Srebrnego Chabra: na Polanie Życia. Tydzień przed uroczystością Wataha Szarych Jabłoni ponownie zostanie powiadomiona o dokładnym terminie.
- Dobrze. Pasuje nam to. - Dergud mierzył nas wszystkich swoim spojrzeniem drapieżnego przywódcy. Oszczędnym ruchem wyciągnął łapę w moim kierunku i poruszył palcami, dając do zrozumienia, że czeka, aż znajdzie się w nich zaproszenie. Zbliżyłem się o dwa kroki i w milczeniu podałem mu obie kartki: jedną z zaproszeniem, a drugą z urzędowym pismem, zarządzającym odprawienie uroczystości, podpisanym łapą Agresta. Zanim przewodniczący Ruchu zajął się dokumentami, jego wzrok przeszył moją czaszkę na wylot. Nie dbając o to, wycofałem się na swoje miejsce. Po chwili basior bez słowa znów wyciągnął łapę przed siebie, oddając mi pismo.
Czy bardzo interesuje Was wymiana pożegnań pomiędzy posłami a władzą WSJ? Były one dość oficjalne; to wystarczy powiedzieć, by wyrobić sobie wstępne zdanie na temat tego, jak udana była to wizyta. Szczegóły mieliśmy jednak poznać dopiero po osiągnięciu celu, w jakim odwiedziliśmy WSJ. Z naszego skromnej sadzonki mogło wyrosnąć zdrowe drzewo, a ono z kolei mogło dać pyszne owoce. Nic nie powinno być w tym przypadku bardziej opiniotwórcze.
Gdy tylko wyszliśmy z jaskini, Ableharbin, omijając mnie, lekko pochylił głowę i pełnym pospolitej uprzejmości, acz nieco ściszonym głosem, zwrócił się do mnie w krótkich słowach.
- Już wiesz, dlaczego?
Zwolniłem kroku. Próbował skłonić mnie do rozmowy, lecz nie byłem już pewien, gdzie w jego zachowaniu kończył się podstęp, a gdzie zaczynało otwarte zaproszenie, trochę nawet podskubujące moją własną, w pełni podmiotową próżność.
Tym razem zostałem z tyłu. Wiedział, że wiedziałem; porypana sytuacja. Oczekiwał oczywiście, że go dogonię i wrócę do tematu z początku naszej wspólnej wyprawy. Praktycznie rzecz biorąc, nie było powodu, dla którego miałbym postąpić inaczej, wbrew choćby próbie zaspokojenia czystej ciekawości. Zatrzymywało mnie jednak silne poczucie, że nie powinienem dać się wodzić jak cielątko na postronku. Jego niezwykłe wysublimowanie w stosowaniu metody kija i marchewki sprawiało, że nabrałem wątpliwości, czy oby na pewno ocenił moje zdolności poznawcze na tyle wysoko, by użyć jej na mnie za sprawą czegoś więcej, niż przypadku. Gdybym jednak uznał to za fakt, odmówiłbym zmyślności i sobie i jemu. A on sprawiał wrażenie wyjątkowo zmyślnego.
- Wybaczcie - oznajmiłem, doganiając pochód, a następnie wyprzedzając go. Bycie odpowiedzialnym za bezpieczeństwo wycieczki wydało mi się naraz bardzo wygodne. - Lecę zrobić rozpoznanie na naszej drodze powrotnej.
Tu pora na jakiś opis przyrody, byśmy nie przechodzili zbyt szybko od chwili, gdy opuściłem moich towarzyszy, do tego, co niedługo później mnie spotkało. A raczej tego, kogo ja spotkałem. A może takie przerywniki są nam niepotrzebne, co? Tak uważam. Ile można słuchać o tym, jak to drzewa piękniały wraz z każdym krokiem, który przybliżał nas do granicy z WSC. Przecież i tak wszyscy wiemy, że prawdziwie drzewne drzewa rosły tylko w WSC. W WSJ mieli podróbki drzew.
- Stój.
Jedno słowo wzbudziło we mnie tyle pragnienia szybkiego odwrotu, ile usztywniającego niepokoju. Podążający za nim wilk nie zamierzał jednak czekać na rozstrzygnięcie mojego wewnętrznego sporu. Kroki zbliżały się prędko, a w międzyczasie do głosu doszła trzecia strona, odsuwając na bok obu przeciwników: ciekawość.
Odwróciłem się w zupełnej ciszy, nie pozwalając nawet gałązce złamać się pod moją nogą. Basior mignął pomiędzy drzewami, potem pojawił się w całej okazałości. Zatrzymał się dopiero tuż przede mną i dumnie uniósł głowę.
- Załatwisz dla mnie, Szkliwo, jeszcze jedną sprawę. Zanim zapomnisz, że zawdzięczasz mi to życie.
- Z jakiej racji?
- Na rozkaz pana.
- Mieliśmy umowę, Admirał. Ja ze swojej części wywiązałem się do ostatka.
- A potem zniszczyłeś wszystko, co zbudowałem. Taki z ciebie przyjaciel. Ale nawet nie muszę cię ścigać; skuteczniej zabiją cię w końcu wyrzuty sumienia - rzucił jakby mimochodem.
- Tylko trochę pomogłem mądrzejszemu zniwelować twoją winę. Mimo wszystko twoja jest w tym przypadku trochę i moją: dobrałem sobie złego wspólnika.
- „Ty” sobie dobrałeś. Bo mnie skręci. Ale do rzeczy. Wiesz, że potrafię pięknie prosić - mruknął. Kpiąco wykrzywił kąciki pyska i wydmuchnął nadmiar powietrza zebranego w płucach. Napiąłem mięśnie, w gotowości do obrony, gdyby zaszła taka potrzeba. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, jak dwa dzikie psy, niepewne, na czyim terytorium stoją. W końcu basior wyprężył pierś i, podtrzymując niewzruszony kontakt wzrokowy, wyprostowaną łapą dopchnął mnie do pnia najbliższego drzewa, pociągnął za krawędź bordowego płaszcza i wsunął łapę do jedynej, wewnętrznej kieszeni, sprawnie wyjmując z niej zgiętą na pół kartkę. Pod palcami musiał wyczuć przyspieszone bicie serca, jednak nie napotkał żadnego oporu. Uniósł list do światła i przebiegł po nim wzrokiem. Na jego pysku wykwitł szeroki uśmiech.
- To po to alfa wysyłał do Jabłoni poselstwo? - Leniwie zgiął dokument z powrotem, dokładnie tak jak go zastał, analogicznym ruchem odłożył na miejsce i wycofał łapę. Wierzchem palców, niedbale rozprostował naruszoną powierzchnię jesionki na mojej piersi. - Dobry piesek. Wracaj do tatki Agresta.
Odwrócił się i spacerowym krokiem ruszył swoją drogą. Powoli odsunąłem się od drzewa, stabilnie stając na obu nogach. Na oszczędne pożegnanie w niemej zgodzie, a może jedynie w zawieszeniu broni, raz jeszcze, dwie pary oczu, jak uściśnięte dłonie, nawiązały, trwające przez ledwie sekundę czy dwie, lecz nierozerwalne połączenie o sile wypalającej źrenice.
- Zamierzacie nas zaszczycić? - zawołałem, gdy zniknął.
- Może - odrzekło echo, odbijające się od sosnowych pni.
Gdy mój mostek poruszył się przy wdechu, na wspomnienie tęgiego łapska wilka przeszły mnie dreszcze. Bądź zdrów, Admirał, ale nie wracaj więcej.
Nieśpiesznie zmierzając dalej, w kierunku granicy, pozwoliłem poselstwu dogonić się po kilometrze. Wieczór sięgał już naszego lasu. Zadanie wykonane. Hura...
Na prawo ciemność. Na lewo ciemność. Ciemność przede mną i za mną, ale od góry spływa na mnie jakieś światło. Stoję na wielkiej gałce ocznej; na białej, szklistej powierzchni. Moje pazury grzęzną w lepkim, przeźroczystym płynie, którym jest powleczona. Kątem oka patrzę pod swoje stopy. Nic szczególnego, tylko schludna powłoka. Przypomina mi szpitalną podłogę, chociaż ta w naszej jaskini medycznej jest pokryta torfową ziemią.
Oko zamyka się. Spadam w przepaść. Skrzydła, niespodziewanie zmuszone do pracy, sztywnieją; odmawiają posłuszeństwa.
Coraz niżej.
Milisekundy.
- Chhh.
Poderwałem się z ziemi, a moja noga boleśnie uderzyła o grunt, próbując podeprzeć resztę ciała. Gwałtownie złapane, zimne powietrze podrażniło moje gardło. Wszędzie nadal widziałem ciemność, ale tym razem słyszałem oddechy śpiących, Kawki, Wrony i Kaja.
Dla pewności dźwignąłem się z ziemi, konstatując, że jestem mokry od śniegu, który topniał na moim rozgrzanym ciele. Zrobiłem kółko po polance, ale, zmarznięty i przygnębiony, szybko wróciłem na swoje miejsce i zakopałem się pod swoją jesionką. Woda dostała się pod moje pióra i niewiele pomogło wycieranie ich materiałem. Okropna noc.

Zaciągnąłem się słodko-ziołowym zapachem, ulatniającym się z butelki.
- Co to jest?
- Nie wiem. Znaleźliśmy to na zapleczu apteki. - Bleu wzruszył ramionami. - Ale pomyślałem, że przyda się coś egzotycznego i trochę różnorodności.
- Słusznie. Przydałoby się sprawdzić czy nie jest trujące. Może w jaskini medycznej dadzą radę to zrobić.
Przeźroczysty płyn w promieniach słońca wyglądał zupełnie zwyczajnie. Jak woda albo wódka. Wilk pokiwał głową, kreśląc na sporządzonej podczas przygotowań liście staranne litery.
- Idzie wiosna. Za jakiś czas łatwiej będzie załatwić resztę spraw.
- Tak, tak, częścią i tak musimy zająć się bliżej terminu.
- Czyli, podsumowując. - Bleu podniósł wzrok; jasny błysk trafnego przeświadczenia o sprawowaniu się jak osoba godna zaufania mignął w jego oczach. - Napitek mamy, nawet z nadwyżką gatunkową. Zalecenia dotyczące łowów z tego co wiem są już wprowadzane w życie. Z każdego polowania pięć procent idzie do spichrza. Gdy mróz zelżeje na stałe, zaczną je suszyć.
- Wspaniale. Dziękuję, Bleu! - Basior przyjaźnie zamachał ogonem.
- Szkliwo? - Donośny głos rozległ się za moimi plecami. Obejrzałem się przez ramię.
- Słucham?
Wilki były trzy. Znałem je z widzenia, służyły w straży sekretarza WWN.
- Jesteś wezwany do sekretarza.
- W jakiej sprawie?
- W pilnej. - Ich kroki dały się słyszeć już nie z jednej strony, a wokół mnie.
- Jak zwykle - mruknąłem do siebie, skinąwszy głową na znak, że jestem gotowy do drogi. - Wybacz, przyjacielu, jakieś niezmiernie pilne sprawy mnie wzywają. Jeszcze raz dzięki, Bleu, i bądźmy w kontakcie.
- Jasne... - Basior został z tyłu, ale odprowadził nas wzrokiem do najbliższego zakrętu.
„Dobrze by było, gdyby przy takich niespodziankach nie tracić godziny na przemieszczanie się z miejsca na miejsce”, pomyślałem, drepcząc na południe w towarzystwie strażników. Pokonanie stepów, nawet najprostszą ścieżką i najwęższym ich przewężeniem od lasu do lasu, było już samo w sobie wyprawą.
Trzy wilki prężnym krokiem wkroczyły do jaskini władz WWN. Dwa z nich zatrzymały się zaraz za wejściem, po obu jego stronach, jak żołnierze na zmianie warty, a trzeci zaszedł dalej, by tylko na chwilę zatrzymać się przed kamiennym „biurkiem” sekretarza. W jednym, lakonicznym zdaniu obwieścił wykonanie zadania, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Ableharbin westchnął, jeszcze raz zerknął na jakieś swoje zapiski i wstał zza biurka, przyglądając mi się ze spokojnym uśmiechem. W takiej oprawie, z tym niewzruszonym, subtelnym uśmiechem, naprawdę przypominał mi nieco świętej pamięci Sekretarza.
- Jak idą przygotowania? - zapytał.
- W porządku. Jest jeszcze dużo czasu.
- Przepraszam, że przy naszym ostatnim spotkaniu zachowałem się nie jak przystało na sekretarza. Niezgrabnie wyszło.
- Co masz na myśli?
- Nie chciałem was wtedy przestraszyć, towarzyszu.
- Przestraszyć, mówi...cie. - Kątem oka obejrzałem się na stojące z tyłu straże. - Mnie? Niby dlaczego? Chociaż nie ukrywam, że trochę mnie to zaskoczyło.
- I tak bywa. Jak rozumiem, swobodniej rozmawiało wam się ze mną, nie wiedząc kim jestem.
- Powiedziałem to?
- Nie, pokazaliście. Uspokójcie się. Niczego konkretnego nie chcę. Chciałbym lepiej was poznać.
- O ile dobrze rozumiem, sprawdzacie, Towarzyszu Ableharbin, jak duże będę mieć opory przed podjęciem współpracy z kimś, kogo większość mojej watahy uważa za okupanta.
- To wasza interpretacja.
- Błędna?
Nowy sekretarz posłał mi tylko krótki uśmiech.
- Pozwólcie, że ja będę dziś zadawał pytania. W swoim czasie dowiecie się czego trzeba. Teraz WWN chce dowiedzieć się więcej na wasz temat. Według naszych doniesień byliście asystentem alfy WSC jeszcze przed wojną. Ale co to się stało, tamtego dnia, podczas protestów, wynikających, o ile się nie mylę, głównie z zerwania przez alfę WSC sojuszu z WWN? Dlaczego Agrest  do dziś utrzymuje, że tego dnia zginęliście, Towarzyszu? Przecież i tak jest dla nas jasne, kim jesteście. Zresztą kto normalny zgodziłby się zaryzykować cokolwiek, nie mówiąc już o życiu, w imię pracodawcy, tak jak wtedy niejaki Mundus?
- Czy wiadomo, kto z nas wszystkich jest normalny? Ile głów, tyle definicji.
- Wszystko to było starannie ukartowanym zabiegiem. Ale ale, mniejsza o większość. Jeszcze pod starym imieniem zostaliście delegatem do spraw bezpieczeństwa. Współpracowaliście z jaskinią wojskową WWN. Pod waszym protektoratem pracę wraz z naszymi śledczymi rozpoczął Szkło, ostatni plutonowy WSC. Skierowaliście tu na praktykę również asystentkę Agresta, Kawkę.
- Tak było - odpowiedziałem bez wahania.
-  Należycie, a raczej należeliście do partii o nazwie Związek Sprawiedliwości i cieszyliście się dobrą opinią zmarłego Sekretarza. Jego przyjaciele są moimi przyjaciółmi. Wasze doświadczenie w pracy, a także zasługi w budowaniu przyjaźni między WSC oraz WWN, skłania mnie, bym dał wam... nazwijmy to mandatem zaufania. Nie obawiajcie się wynikających z tego powinności. Nie chcę, byście źle mnie zrozumieli. Nie potrzebuję szpiega, a rzecznika, który pomógłby mi umocnić współpracę z waszą watahą, nie siłą, a budującą inicjatywą. Mam już u siebie zaufanych doradców. Jeśli mam zarządzać całym sojuszem, chcę znać też racje WSC. A może i oprzeć się na zmyśle i doświadczeniu kogoś z tak bogatym życiorysem, jak wasz. Wschodnie Ziemie Najwyższej Izby Kontroli Leśnej czekają zmiany.
Słuchałem w milczeniu. Moje źrenice powoli zsuwały się na ziemię, a gdy przerwał, szybko podniosły się z powrotem na jego oczy. Lekko ściągnąłem brwi, patrząc na niego z namysłem.
- Dlaczego ja? Ja jestem tylko asystentem Agresta. Nie mam nawet urzędowego stanowiska w watasze.
- Szkoda. Nie słuchaliście, co mówiłem przez ostatnie trzy minuty. Alf nie biorę pod uwagę, mają własne obowiązki. Jednak mógłbym wybrać jedno z ich szczeniąt. Co prawda są jeszcze młode i niedoświadczone, ale mógłbym wziąć któreś z nich do siebie i uczyć. Albo tego intrygującego medyka, który rozprawił się z Admirałem. Co prawda nigdy nie był politykiem i zdaje się, że cierpi na ciężki zespół stresu pourazowego. Ale mógłbym. Mógłbym też zwrócić uwagę na tę obiecującą wilczycę, Kawkę. Co prawda nigdy nie widziała ona siedziby NIKL-u na własne oczy i pewnie nie ma zielonego pojęcia ani przypuszczeń, jakimi prawami rządzi się to miejsce, podobnie zresztą jak pozostali wyżej wymienieni, ale mógłbym. Mógłbym nawet wyciągnąć z waszej jaskini wojskowej pierwszego lepszego szeregowca, wysłać go na przeszkolenie i uczynić swoim zaufanym wilkiem. Niestety każdy wybór ma plusy, ale ma też minusy. Widzicie, towarzyszu: prawie każdy wybór. Chcecie bym szukał na wasze miejsce kogoś innego?
- Nie.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz