sobota, 6 maja 2023

Od Agresta - „Rdzeń. Za wolno”, cz. 1.4

Akt piąty

Dla porządku: to ja, Szkliwo.
Nasza historia rozpoczyna się zimowego wieczora, w dzień Wigilii Bożego Narodzenia. Wtedy to grono przyjaciół, sąsiadów i krewnych, wśród zapachu szyszek i żywicy, wilgotnego drewna i zimowego ogniska, kiwało się w takt melodii kolędy, wypływającej wraz z mleczną parą z rozgrzanych wspólną ucztą pysków. 
Wtedy to wieczerzę w połowie przerwało pojawienie się wśród nas ostatniego gościa. Może i wstyd się przyznać, ale na chwilę wszystko i wszyscy inni, łącznie z powodem, dla któregośmy się tam zebrali, zeszli dla mnie na drugi plan; Agrest wrócił z odsiadki. Mogło to oznaczać wiele, zwłaszcza w taki dzień. Na próżno próbowałem odczytać z jego pyska, osłoniętego słupem gorącego powietrza, prawdziwy powód, przyjąłem więc najbardziej prawdopodobny: wigilijny dzień dobroci dla internowanych. Dlaczego dopiero wieczorem, dlaczego tak późno? Czyżby nie śpieszył się do domu? Wstąpił gdzieś po drodze? Przecież wszystkie znaczące miejsca o tej porze powinny być puste. Był w międzyczasie w jaskini alf? Chyba nie, nadszedł przecież z południa. Chyba, że chciał to przed nami ukryć, ale po co by miał?
- Kim jest ten wilk, tato? - Tuż obok mnie rozległ się szept Puchacza.
- To alfa - odpowiedział Delta, wolno, lecz bez widocznego namysłu. Odwróciłem wzrok, nie chcąc dawać do zrozumienia, że cokolwiek słyszałem, a już na pewno, że potencjalnie mogę wiedzieć coś na ten temat.
- Ale nasza matka to samica alfa. A to... to...
Wróciły rozmowy, topniał mróz, który ścisnął polanę, gdy stanął na niej niespodziewany przybysz.
- No dobrze, zatem... Wszystko wskazuje na to, że należy uzupełnić księgi - stwierdził Hyarin, gdy wszyscy wrócili do wieczerzy.
- Co więcej, generale! - Alfa był w świetnym nastroju, albo przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Poniekąd mnie to uspokoiło. - Trzeba w końcu pomyśleć nad wprowadzeniem w nasze struktury posady nauczyciela historii, który przełoży to wszystko na język przyszłych pokoleń i wyłoży naszym następcom. Przyda się jak nigdy.
Agrest ujął między przednie łapy kubek z ciepłym mlekiem. Poruszył nim miękko, a biała ciecz w środku zafalowała. Potem, jakby czując wlepiony w siebie mój wzrok, wyprostował się i spojrzał na mnie poprzez dzielące nas płomienie. Kąciki jego pyska rozjechały się aż pod ślepia. I mrugnął. Z niemego ruchu warg wyczytałem krótkie: „Jutro”.
Zaszliśmy na naszą polanę późną nocą. Jej resztka upłynęła spokojnie, na przysypianiu wyczekującym jutra, które nadejść miało lada chwila. Aż w końcu rozpoczął się jeden z tych poranków, które, podobne poprzedni do następnego, zlewały się w jedność; wyjętych poza bieg wydarzeń. Zerwałem się z posłania gdy tylko uznałem, że jest wystarczająco jasno, by uznać dzień za rozpoczęty, lecz niemal od razu zatrzymałem się, a potem ponownie położyłem. Dogoniła mnie bowiem półprzytomna świadomość okoliczności, zupełnie niesprzyjających spotkaniu z Agrestem. Wszyscy wokół jeszcze spali, w jaskini alf musiało być tak samo. Zresztą czego innego spodziewać się po stadzie wilków, które biesiadowało przez pół nocy?
Odetchnąłem głęboko, rozluźniając mięśnie i opierając dziób na śniegu. Dobre pół godziny upłynęło mi na rozstrzyganiu, czy pójść spać, czy czekać, aż wszystko wokół powita wstające Słońce. Ostatecznie uznałem, że i tak jest już za późno, by zasypiać, jeśli nie chcę zmarnować całego dnia. Właściwie było już zupełnie jasno.
Bezszelestnie opuściłem dom i spacerem podreptałem na północ, licząc, że Agrest nie może się doczekać rozmowy przynajmniej w połowie tak jak ja. Przed jego jaskinią było cicho. Zawahałem się, wchodząc. Basior jednak, choć drzemał jeszcze na posłaniu, na dźwięk moich kroków od razu czujnie postawił uszy i przywitał mnie zamaszystym ruchem łapy.
- W samą porę jesteś, mój drogi. Zaraz idę do jaskini medycznej po Nymerię i dzieci.
- Dzieci - powtórzyłem pusto. - Zwolnili cię, czy to tylko przepustka?
- Wszystko jest w jak najlepszym porządku! - zapewnił żywo. - Wypuścili mnie. Sekretarz nie żyje. To znaczy, stary sekretarz.
- Ach tak...? - Pióra na moim karku zjeżyły się mimowolnie.
- Od przedwczoraj. Wczoraj w południe odbyła się narada. Wybrali Ableharbina.
- Kto to jest?
- Myślę, że niedługo lepiej się tego dowiemy. Poznałem go na zebraniu. Poparł mój powrót do domu. Ale teraz rzecz najważniejsza. Bierzemy się do pracy.
- Jest święto, większość odpoczywa - zauważyłem, choć nie zamierzałem forsować pomysłu kolejnego dnia wolnego. Ostatnio i tak za mało się działo. Agrest tylko spojrzał na mnie nonszalancko.
- Posłuchaj, co ustaliliśmy na zebraniu w sprawie WSJ. A raczej, co zaproponowałem i co się przyjęło.
- Zamieniam się w słuch. - Usiadłem, z ulgą pozwalając nogom na chwilę wytchnienia.
- Wyślemy do nich poselstwo. - Uniósł kąciki pyska w ostrożnym uśmiechu, a napotykając pytanie w moich oczach, szybko powrócił do rozpoczętej myśli. - Zaprosimy na wspólną ucztę. Największą, jaką widziały Wschodnie Ziemie.
- Tak... po prostu? Co chcemy przez to osiągnąć? - Zamrugałem i ziewnąłem, zanim odpowiedział.
- Jak nożem uciął. A cała rzecz leży w tym, że będą się spodziewali podsuniętej pod nos umowy, albo zrozpaczonych próśb upadłych wilków o kwadratowym uśmiechu i czerwonych oczach. Nie dostaną tego. Jedyną naszą propozycją będzie zjednoczenie Wschodnich Ziem NIKL-u we wspólnym celu: dążeniu do pokoju i wzajemnego wsparcia.
- Gdy WSJ usłyszy tę propozycję od obu pozostałych watah, będzie musiała potraktować ją poważnie - dopowiedziałem w zamyśleniu. - Zwłaszcza że będzie się ona wiązała z jej własnym zyskiem. Niezłe. Chociaż nie mogę pozbyć się wrażenia, że to poniekąd absurd z gatunku łagodzenia niepokoju młotkiem... I dziwnie to proste. Nie wątpię w twoją rację, ale trzeba to przemyśleć. Mamy na to środki?
- To inwestycja długoterminowa. Widzisz, Szkliwo, na tym nasza gra polega, by stworzyć sobie pole do takich rozmów z przeciwnikami, by choćby i nie wyobrażali sobie sprostać postawionym warunkom, to jednak nigdy nie mogli pozwolić sobie na odmowę. Potraktujmy tę ucztę jako rozpoznanie gruntu. Pokażmy się z jak najlepszej strony w tym nowym świecie. Jedno jest pewne: jeśli dobrze to rozegramy, nie zaszkodzi. Najpierw trzeba obmyśleć miejsce i ogólny plan, tak, żeby nie zrobić z przyjęcia obrad dyplomatycznych. Myślałem o karczmie i okolicy na wschód od niej. Tam zbiegają się terytoria watah. Jest sporo miejsca, łatwo będzie przechować zapasy.
Westchnąłem, dając sobie chwilę do namysłu. A więc Agrest zdał się na natchnienie. Już chciałem zapytać, co ma na myśli, mówiąc o dobrym rozegraniu, ale pytanie wyparły moje własne myśli, przelatujące niczym spłoszone stado gołębi, gotowe uciec na zawsze, jeśli w porę nie zdążę ich schwytać.
- Spałeś w ogóle? - przerwał mi nagle jego głos. Puściłem pytanie mimo uszu i tylko szczelniej owinąłem się płaszczem. Przełknąłem ślinę, gdy moja krtań napięła się, przygotowując się do skoku wewnętrznego drapieżnika, prosto w stado gołębi.
- Po pierwsze trzeba wybrać jak najbardziej odległy termin, kiedy oprócz mięsa w lesie będzie łatwo zdobyć rośliny. Po drugie: Polana Życia. Nie zaprosimy ich przecież na ich własne ziemie, choćby i częściowo. WWN będzie na rękę zrzucenie na nas obowiązku organizacyjnego, zwłaszcza jeśli to ty byłeś pomysłodawcą, więc zgodzą się na dobrą lokalizację w sercu naszych terenów. Nam ułatwi to pracę i da sąsiadom do zrozumienia, że jesteśmy w pełni samowystarczalni. Zawnioskujemy tylko o dodatkowe porcje żywności: wszak jedli będą wszyscy. Napitkiem z łatwością się zajmiemy, trzeba tylko zebrać dostatecznie dużą grupę wilków. Mam kilka pomysłów, komu można to powierzyć. Na początku trzeba będzie ocenić nasze zapasy, zmobilizować łowców i zielarzy do uzupełnienia spichrza, być może wysłać kogoś do wsi po więcej spirytusu. Im wcześniej się za to weźmiemy, tym lepiej, część jedzenia pójdzie do ususzenia. Dalej, wilki, które przygotują miejsce. To zadanie dla pomocników. Kogo zamierzasz wysłać do WSJ z zaproszeniem?
- Mamy przecież posłów. Kali pójdzie.
- Nie, Kali nie pójdzie.
- Jak to „nie pójdzie”? - Naraz jego ślepia zwęziły się do rozmiaru szparek.
- Nie wiem, jak ty to sobie wyobrażasz. Wiesz, że jest delikatna. Wysłać ją do tego gniazda żmij? Musi być ktoś bardziej odpowiedni.
- No to Rubid. Rubid i... z posłów zostaję tylko ja. Ale to delikatnie mówiąc średnio. - Na moment zmarszczył nos.
- Nie, to zupełnie bez sensu. Jakby brakowało nam tu wilków.
- Ty? - Choć wypowiedziawszy ostatnie słowo, musiał dojrzeć w moich oczach przelotny błysk, ten zgasł szybciej, niż w pełni zdałem sobie sprawę z jego obecności.
- Więc mówisz, że to przemyślana decyzja. - Przybrałem najbardziej marsowy wyraz, na jaki było mnie stać.
- No nie, oczywiście, że nie. - Agrest skrzywił się. - Kawka też nie. Nie będziemy angażować w to szpiega. - I znowu ucichł. Jeśli powiedziałbym, że najbardziej udane rozmowy składają się głównie z milczenia, doskonałym przykładem byłby tamten poranek. Gdy wiatr szumiący w gałęziach okolicznych drzew zelżał nieznacznie, szary wilk podał kolejny pomysł, jeden rzucanych mimochodem, gdy plany „A”, „B” i wszystkie pozostałe uduszą się w słoiku bezgłosu. - Słuchaj, a może ta nasza Wrona? Chodzi w końcu tylko o przekazanie wiadomości.
- Wiesz, że to niezły pomysł? Wronka pójdzie tam razem z Rubidem, jako nasza druga przedstawicielka i nieuzbrojone wsparcie z ramienia wojska. A z nimi pójdę ja. Na wszelki wypadek - zakończyłem to zdanie jak trafiony ciąg sześciu cyfr na loterii.
- Ach tak, a więc poseł, szeregowiec i mój asystent. Ujdzie. Pojutrze mamy porozumieć się z WWN w sprawie ich strony, wtedy od razu wyruszycie. A teraz idziemy, idziemy.
- Do jaskini medycznej?
- Na twoją polankę, porozmawiać z Wroną. Prosto stamtąd pójdę do jaskini medycznej. Nymeria czeka! I moje dzieci...
Tak więc poszliśmy. W drodze nie rozmawialiśmy za dużo, ciesząc się raczej spacerem w piękny, słoneczny dzień. Tylko od mieniącego się w złocistych promieniach śniegu trochę bolała głowa.
Agrest, nie zmieniwszy tempa marszu, sprężystym ruchem przeskoczył z jednej przedniej łapy na drugą i wciągnął końcoworoczne powietrze chyba aż na samo dno płuc.
- Zupełnie jak za starych czasów. - Wilk szedł sprężystym krokiem, patrzył mi w oczy i śmiał się. Jak dziecko, które dostało paczkę śmietankowych irysów.
Uśmiechnąłem się przeźroczyście.
Na naszej polance zastaliśmy komplet mieszkańców.
- Wrono. - Agrest po krótkim wstępie w postaci grzecznego skinięcia głową zebranym, zwrócił się do głównej odbiorczyni wiadomości. - Chcę, żebyś wzięła udział w poselstwie do WSJ.
- Ja? Dlaczego ja? - Wadera rosnącą średnicą swoich brązowych oczu dała jasny znak, że nie spodziewała się takiego zadania.
- Jako przedstawiciel naszego wojska.
Stojąca nieopodal Kawka przysłuchiwała się rozmowie. Jej źrenice zatańczyły gdzieś nad dolną powieką, nie wiedząc, gdzie się podziać, ale nie wtrąciła się ani słowem. Agrest chrząknął.
- Jako szeregowiec. Chodzi tylko o przekazanie im listu od sojuszu watah. Rubid i Szkliwo pójdą z tobą. Pojutrze rano bądź proszę w gotowości. Wstąpimy po ciebie idąc na stepy.
- Proszę bardzo. Już uciekasz?
- A miałaś zamiar poczęstować mnie herbatą?
- Zanim pójdziesz... - W oczach Wrony błysnęły przenikliwe ogniki. - Tak miło widzieć cię wreszcie, stryjku, z powrotem w WSC i na swoim stanowisku! - Wilczyca skupiła na sobie nieśmiałą uwagę całej polanki.
- Naprawdę? - Nieco zaskoczony Agrest chyba nie bardzo wiedział, jak zareagować na jej słowa, obrzucił więc wilczycę tylko pytającym spojrzeniem.
- Tak! A ty, Szkliwo, nie jesteś przypadkiem wciąż winien Agrestowi wyjaśnienia w pewnej sprawie?
- W jakiej sprawie? - Alfa sprawnie powstrzymał odruch podejrzliwego zmarszczenia brwi.
- W sprawie tego, że nie mogę patrzeć, jak dajesz się oszukiwać niczym mały szczeniak.
- Ach, to... - Basior z grymasem niechęci potarł łapą swój pysk. Jego skóra rozciągnęła się lekko. - Ty cały czas myślisz, że Szkliwo to oszust?
- Oszust już się przyznał - wyrzekła wolno, kładąc nacisk na każde ze słów. - Czyż nie, Szkliwo?
Lecz Agrest nie miał zamiaru słuchać. Kątem oka rzucił mi spojrzenie identyczne, jak rankiem, na moją uwagę o dniu świątecznym. A potem zaśmiał się bezsilnie.
- Szkliwo, gałganie. - Dobitnie pokręcił głową. - Litości, Wrona, nie interesują mnie wasze układy i układziki. Doskonale wiem z kim pracuję i nie życzę sobie wałkowania tego tematu w mojej obecności.
- Jest prosty sposób, żeby to sprawdzić. Pamięta wasze rozmowy sprzed wojny?
W milczeniu wodziłem wzrokiem od niej do niego i z powrotem.
- Dzieweczko, ja to sam nie bardzo pamiętam. - Żartobliwie zmarszczył nos.
- A wydarzenia sprzed lat? Możesz zapytać go o rzeczy, o których Admirał nie mógł mu powiedzieć!
Basior, patrząc na wilczycę z politowaniem, przez chwilę wyglądał, jakby zbierał myśli.
- Naprawdę nie skończyliśmy jeszcze tych oskarżeń? Bywajcie zdrowi.
- Mówiłam. Wasz świat jest po prostu zepsuty. Cały wasz polityczny światek! - Kasztanowy ogon wilczycy trzepnął powietrze, jakby odganiał natrętną muchę, wyrażając wszystko, czego jego właścicielka nie zdążyła powiedzieć.
Och tak, oszustwo. Wszystko stoi oszustwem. Oszustwem jest wolność, oszustwem jest miłość. I pewnie jeszcze wiele innych rzeczy.

Puchacz zacisnął powieki, stojąc jakby na baczność, pośrodku pomieszczenia na tyle małego, by z łatwością zahaczyć łapą o leżące pod ścianą, jelenie skóry, lecz niewystarczająco, by nazwać je ciasnym. Czuł się jak ten słynny kwiat lotosu na jeziorze, którego fale pozostają spokojne nawet podczas największej burzy. Obok niego, niczym odległa syrena wszczynająca alarm, pośród nieczułych ścian słabo oświetlonego zakątka jaskini, rozległ się narastający, dziewczęcy płacz.
Przebywający wewnątrz medycy milczeli, podobnie jak matka trójki rodzeństwa.
- Mamo - załkała Frezja, gdy po dłuższej chwili udało jej się wydobyć z siebie składne litery. - Powiedz, że to nie prawda! Proszę, powiedz, mamo...
Nymeria popatrzyła na córkę, zbyt poruszoną, by dostrzec i przeanalizować gorycz w oczach matki. Samica alfa miękko pokręciła głową.
- Muszę... ochłonąć, przepraszam... - Frezja na sztywnych nogach dotarła do wyjścia i przekroczyła je, z godnością młodej alfy, dumnej, choć załamanej.
- Czyli to wszystko prawda - głos Puchacza był ledwie słyszalny; nad urywającym się szeptem zaczęła górować dojmująca cisza. Gdzieś w samym kąciku, niema kropla wilgoci zsunęła się ze ściany na ziemię. Złowiło ją tylko wzburzone siedzącego na uboczu młodzieńca. Nikt nie zauważył, że zatrzęsły nim dreszcze.
- Gdzie był ten wilk przez cały czas? - Legion zawarczał. - Jaki z niego ojciec?
- Ojciec. - Jego brat w zadumie ściągnął brwi. To słowo, choć tak oczywiste, brzmiało tak odlegle. Gdzieś pod skórą wyczuwał ślady wspomnień, gdy używano go w jego towarzystwie. Wtedy, jako małe szczenię, nie był jeszcze do końca świadom jego znaczenia. A potem w zamian za tajemniczego „ojca”, otrzymał to, co sam sobie wybrał. - Tato... - wychrypiał, wargami spragnionymi prawdy. Wzrok kierował wprost przed siebie, ku medykowi, Delcie.
Gdy południowe promienie wdarły się głębiej do jaskini, poranne emocje zakrzepły w chłodnym piasku i w gładkiej powierzchni ścian, wyślizganych od częstego dotyku. Gdy alfa dotarł do celu, jego spojrzenie napotkało podobne do jego oczu, złote oczy, należące do podobnego mu wilka, w samotności siedzącego u progu szpitala.
- Dzień dobry, Legion!
Odpowiedzią była cisza. Ta też powitała Agresta wewnątrz jaskini. Skierował się wprost do sypialni medyków.
- Nymerio? Delto?
Wewnątrz rzeczywiście siedzieli oboje, a razem z nimi medyk Flora i młodziutka, zapłakana Frezja. Basior odetchnął głębiej, czując, że tlenu nagle zrobiło się jakoś za mało.
- Dzień dobry, Agrest. - Być może zaniepokoiły go słowa małżonki. Nie przypuszczał, by mogło chodzić o... dzieci. Jego dzieci. Nie miał pojęcia, jak dziwnie poczułaby się Nymeria, gdyby w tej sytuacji użyła słowa „Kochanie” lub czegoś podobnego.
- To co? - zapytał czule. - Idziemy?

Zaschnięty chaber upadł na omszały pagórek.
Stałem w bezruchu, wpatrując się w mogiłę.
„Co ja mam zrobić?”. Krótkie pytanie, którego nie wymówiłem, przełykając łzy podchodzące do gardła, chyba tylko cudem przypominało słowa. Słona, mokra powłoka zasnuwała widok przejrzystego dnia mętną zasłoną; stłaczała się w krople i skapywała na ziemię. Usiadłem tam gdzie stałem, skrzydłem niedbale oparłem się o ziemię i wyciągnąłem przed siebie jedną z nóg, której palce zaczęły lekko stukać w ziemię.
„Jak powiedzieć prawdę? Jak w ogóle przekazać prawdę?”

Kolejny poranek był świetlisty i pełen życia, zimowe ptaki fikały koziołki wśród gęstych gałęzi na skraju polany przed jaskinią alf, a tam w środku, w grocie nagle zrobiło się tłoczno od wilków. Tylko cóż z tego, jeśli wszyscy oni byli ponurzy i milczący?
Agrest usiadł naprzeciwko swojej prawie dorosłej córki. Podkrążone oczy nie świadczyły najlepiej o jego poprzedniej nocy.
- Gdzie mama?
- W jaskini medycznej.
Na dźwięk tych słów, basior prawie się zatrząsł.
- Po co tam poszła?
- Nadal musi być pod kontrolą medyków - odrzekła chłodno wadera.
- Frezja... - Alfa z bólem w oczach przekrzywił głowę, przyglądając się córce. Tak bliskiej mu wilczycy, a jednocześnie komuś, kogo prawie nie znał. - Co się z wami dzieje? Zawsze jesteście tacy...
- Nie. - Wilczyca stropiła się, a gdyby ktoś zajrzał pod jej wilczą powierzchowność, przekonałby się, że spłonęła rumieńcem.
- Zatem o co chodzi? Czemu z rodzeństwem wcale się do mnie nie odzywacie?
- Nie wiem, nie wiem... - Choć na zewnątrz była stabilna jak lód w syberyjskim wiadrze, wewnątrz panikowała. Scenie dramatyzmu dodawał fakt, że wstydziła się poprosić o przełożenie tej rozmowy na kiedy indziej. A Agrest nie rozumiał, dlaczego jego córka jest smutna.
Wszyscy możemy podejrzewać, co robił, gdy zjadały go nerwy i niepewność. Jeśli oczywiście nie miał możliwości pójść na długi spacer pod pretekstem udania się na obchód. Ostatecznie, jeśli nie miał w zasięgu łapy butelki ze spirytusem. Agrest zaczynał wtedy rozważać, o czymkolwiek, uprawiając polityczną sztukę dla sztuki, byle tylko zająć czymś rozklekotane myśli. I tamtym razem postanowił więc przerwać rozmowę, nie wiedząc, jak pociągnąć ją dalej, by nie naciskać. Jak jednak się domyślamy i jak domyślał się Agrest już tamtego dnia, czasem jedna rozmowa nie wystarczy, by naprawić długie miesiące, które zdążyły już przeciec przez palce.
Dzień, w którym mieliśmy wyruszyć do WSJ, rozpoczął się wyjątkowo pogodnie. Przynajmniej u nas, na berberysowej polance.
- Niezmiennie intryguje mnie, co ty tu jeszcze właściwie robisz. - Oczy Kaja były szeroko otwarte. Machnąłem ogonem, nie bardzo kwapiąc się do odpowiedzi.
- Odpoczywam, jak widzisz.
- Kawka okazała ci miłosierdzie, a ty korzystasz z niego jakby ci się należało. Gdzie ona jest? Nie pytam czy wie, że wlazłeś na jej miejsce. Dziwne, że taki... ktoś jak ty, w ogóle został tu wpuszczony. Nasza kochana Kaweczka ma czasem za wielkie serce, za wielkie! Powtarzałem jej to nieraz. Widocznie ma serce większe niż mózg, ale jeśli trzeba, powtórzę to jeszcze dziesięć razy, aż w końcu dotrze.
- Stoi tam.
Rzeczywiście, Kawka nie tylko „stała tam”, ale przysłuchiwała się naszej rozmowie. Złote pióra ładnie, choć krótko mieniły się w słońcu, gdy ptak błyskawicznie odwracał się we wskazaną przeze mnie stronę. Gdyby, wchodząc na polankę, postanowił choć słowem przywitać się z obecnymi, to jest, z całą naszą trójką, pewnie zauważyłby lub usłyszał wcześniej wilczycę, czyszczącą swoje futro w pobliskiej, topniejącej zaspie. Smukłe łapy wilczycy przekroczyły zwał śniegu.
- Coś nie tak, Kaj?
- No tak. Bardzo nie tak - potwierdził ogniście. - Widzisz, na co sobie pozwalasz?
- Daruj mój miły, nie rozumiem.
- To ja ci wytłumaczę, choć odraza mnie ściska! Przyjmujesz tu każdą biedę, ale spać z nią prawie jak na jednym posłaniu to już chyba przesada, co nie?
- Koyaanisqatsi, to, że Szkliwo mieszka z nami, nie oznacza, że zabraknie tu dla ciebie miejsca. Oczywiście możesz tu zostać ile chcesz! - zapewniła. - Ale może Admirał, twój najlepszy przyjaciel, załatwi ci coś wygodniejszego? Wiesz, miałeś z moim ojcem wyśmienite układy. - Uśmiechnęła się słodko. - A ja... nie jestem u niego teraz szczególnie mile widziana, gdziekolwiek obecnie się znajduje. Nie chciałabym, żeby mieszkanie w moim domu umniejszało ci w jego oczach.
- Ach tak. To twoja ostateczna decyzja? - Jego głos uderzył w wyższe tony.
- W rzeczy samej, to moja opinia. - Kawka podkreśliła ostatnie słowo. Wolnym krokiem wróciła na swoje miejsce, powracając również do przerwanego zabiegu. Odprowadziłem ją wzrokiem, przy okazji napotykając spojrzenie spod przymkniętych powiek wylegującej się pod krzewami Wrony. Złotopióry wyprężył się jak struna i wciągnął powietrze do płuc, zerkając ku mnie.
- Zastanawiałem się, co tu tak słodko pachnie. - Zniżył głos. - Już kojarzę. To mrzonki, jeszcze ciepłe. O przyklejeniu się do panny z majątkiem i wpływami. Ale skazane na niepowodzenie.
Chudszy był ode mnie. Delikatniejszy. Moje skrzydła oszczędnym ruchem, wygodniej ułożyły się na grzbiecie.
- Wdowy, Kaj, wdowy - wyszeptałem miękko. - Naprawdę nie wiem co masz na myśli mówiąc o „przyklejeniu się”, ale weź tylko poprawkę na to, że póki co ja śpię z nią posłanie w posłanie, a ty powinieneś powoli rozglądać się za bardziej godnym miejscem.
- Na głupotę jednak nic nie poradzę - burknął. - Ale nie łudź się, że pozwolę ci się stąd wypchnąć.
Chudszy, słabszy, wiotki. W tamtej chwili odpowiedziałbym naprawdę chętnie, ale w ostatniej chwili do głosu doszedł rozsądek.
- No dobrze, na mnie pora. Na nas pora. Wrona!
Wadera podniosła się ze swojego legowiska i poczłapała za mną bez słowa, bezdrożami, na południowo-zachodnie pustkowia, na które nie prowadziła ani jedna ścieżka. Agrest złapał mnie jeszcze zanim zdążyliśmy przywitać się z Rubidem oraz posłami z WWN i od razu przekierował na ubocze.
- Poselstwo idzie pod twoim przywództwem - oświadczył niespodziewanie.
- Nowy sekretarz się na to zgodził?
- Sam to zaproponował. - Zapewnienie Agresta nie zmyło zdumienia z moich ślepiów. Nie zważając na to, mówił dalej. - Rozejrzyj się od razu, kto tam teraz kręci się wokół stołków. Od początku wojny wszystko mogło się dziesięć razy pozmieniać, a nic o nich słychać nie było.
- Tak, wiem.
- A zanim w ogóle dostaniecie się do przywództwa, na wstępie zwróćcie się do zwykłych wilków. Możecie to zrobić już w drodze. Obiecajcie im wszystko, czego będą chcieli - pouczył mnie, gdy poselstwa obu watah zajęły się ożywionym układaniem planu wędrówki.
- Zorientują się - syknąłem. - Nie ma szans żeby wszyscy się nabrali na nasze obietnice znikąd. Trzeba to lepiej przemyśleć.
- I co z tego? - zapytał basior z mocą rzuconego kamienia. - Po co kombinujesz? Nie obchodzi nas mniejszość. Tacy oczywiście, zawsze się znajdą. My celujemy w większość, w masy!
- Autentyczność - mruknąłem, po trosze sam do siebie.
- Co?
- Wiesz czemu Delta rozniósł Admirała w pył? Bo był autentyczny.
Po pysku Agresta przebiegł krótki, lecz łatwy do wyłapania skurcz niezadowolenia. Na moment zamieniłem się w słup soli, nie mając odwagi mrugnąć.
- Mam pomysł. Idź do Delty, zaproponuj mu przejęcie mojej funkcji i swoje poparcie. Głupi by był gdyby się nie skusił. Ktoś taki jak ja to dla niego żadna konkurencja. Zresztą rodzinę już prawie mi zabrał! - dokończył agresywnym szeptem. Z jakiegoś powodu pierwszym słowem, które poczułem na języku, było „przepraszam”, ale coś skutecznie je powstrzymało. Spojrzałem wilkowi prosto w oczy, nieznacznie prostując kark. To chyba jakieś nieoczywiste, urażone uczucie.
- Naprawdę tak nisko mnie oceniasz?
- Zaskarbił sobie niewinne duszyczki moich własnych dzieci, pod czujnym okiem mojej kochającej żony. Dlaczego nie miałby kupić sobie względów mojego podwładnego?
- Przemawia przez ciebie żal. Lepiej w końcu dopuść do głosu rozsądek.
- Dlaczego nie miałby...?
- Bo nie każdy jest handlarzem! - prychnąłem. Nagle znaleźliśmy się niespodziewanie blisko siebie. Odsunąłem się o mały krok. - Chociaż podobno gdyby zaproponować konkretne korzyści, nikt nie oparłby się zachęcie. No, może tylko mały Agrest, co?
- Och, skąd - mruknął, z książkową obojętnością wymalowaną na pokerowym pysku. - Nie oparłbym się, oczywiście. Ale znam i takich, którzy za odpowiednią korzyść sami uwierzyliby w każde swoje kłamstwo.
Na zwieńczenie swoich słów, demonstracyjnie uniósł brwi. Uznając rozmowę za zakończoną, odwróciłem się na pięcie i posłałem przedmówcy ostatnie spojrzenie, nie potrafiąc jednak powstrzymać się od wykrzywienia w niedbałym uśmiechu. Odpowiedział tym samym.
- Musimy pójść dłuższą trasą od południa. - Zarządziłem, przerywając wymianę zdań i wysuwając się na czoło poselstwa. Dwójka moich towarzyszy oczywiście ani myślała protestować, a idąc ich śladem, również dwóch posłów z WWN ruszyło za nami bez słowa, w decyzji doszukując się jakiegoś wyższego celu.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz